Helikopter z turystami podlatuje do krateru hawajskiego wulkanu Kilauea. Helikopter z turystami podlatuje do krateru hawajskiego wulkanu Kilauea. Benny Marty / Shutterstock
Środowisko

Apetyt na dreszcze

Krater Wezuwiusza z wiodącą ku niemu ścieżką wydeptaną przez turystów – rocznie ­przybywają ich tu ponad 2 mln.Shaikh Mehtab/Shutterstock Krater Wezuwiusza z wiodącą ku niemu ścieżką wydeptaną przez turystów – rocznie ­przybywają ich tu ponad 2 mln.
Przepiękny stożek czynnego wulkanu Agung na ­indonezyjskiej wyspie Bali, na który turyści wspinali się regularnie, dopóki nie obudził się nagle w 2017 r.Putu Artana/Shutterstock Przepiękny stożek czynnego wulkanu Agung na ­indonezyjskiej wyspie Bali, na który turyści wspinali się regularnie, dopóki nie obudził się nagle w 2017 r.
Podczas kilkudniowego trekkingu na Rinjani, czynny wulkan wznoszący się na wysokość 3726 m n.p.m. na indonezyjskiej wyspie Lombok, turyści nocują w namiotach.Chanwit Ohm/Shutterstock Podczas kilkudniowego trekkingu na Rinjani, czynny wulkan wznoszący się na wysokość 3726 m n.p.m. na indonezyjskiej wyspie Lombok, turyści nocują w namiotach.
Kaldera czynnego wulkanu Batur na Bali jest częstym celem jednodniowych wycieczek turystów spędzających wakacje w kurortach na wyspie.Dudarev Mikhail/Shutterstock Kaldera czynnego wulkanu Batur na Bali jest częstym celem jednodniowych wycieczek turystów spędzających wakacje w kurortach na wyspie.
Jezioro wypełniające krater wulkanu Pinatubo na Filipinach, którego potężna erupcja w 1991 r. obniżyła na ponad rok temperatury na globie.Aeypix/Shutterstock Jezioro wypełniające krater wulkanu Pinatubo na Filipinach, którego potężna erupcja w 1991 r. obniżyła na ponad rok temperatury na globie.
Wulkan Fudżi – najwyższa góra Japonii – drzemie od 300 lat; każdego dnia wdrapują się na niego tysiące ludzi.Nate Hovee/Shutterstock Wulkan Fudżi – najwyższa góra Japonii – drzemie od 300 lat; każdego dnia wdrapują się na niego tysiące ludzi.
Lawa wypływająca z wnętrza Etny ma temperaturę ponad 1000°C.Wead/Shutterstock Lawa wypływająca z wnętrza Etny ma temperaturę ponad 1000°C.
Wycieczka turystów wspinających się na czynny wulkan Stromboli wystający z Morza Śródziemnego na północ od Sycylii.Marco Crupi/Shutterstock Wycieczka turystów wspinających się na czynny wulkan Stromboli wystający z Morza Śródziemnego na północ od Sycylii.
Stromboli z lotu ptaka; całkowita wysokość wulkanu wynosi blisko 3 km, lecz większość góry znajduje się pod wodą.Luigi Nifosi/Shutterstock Stromboli z lotu ptaka; całkowita wysokość wulkanu wynosi blisko 3 km, lecz większość góry znajduje się pod wodą.
Czynne wulkany zawsze przyciągały gapiów, ale dziś takich, którzy wdrapują się na nie, zaglądają do ich gorących kraterów, licząc na ekscytujące wrażenia, są dziesiątki tysięcy. Nowe zjawisko nazwano turystyką wulkaniczną.

Dziewiątego grudnia ub.r. w kraterze nowozelandzkiego wulkanu Whakaari znajdowało się 47 turystów, gdy ten nagle ożył. Konsekwencje erupcji okazały się tragiczne – 17 pechowców zginęło od razu lub zmarło w następnych dniach w wyniku głębokich poparzeń, ciał dwóch innych osób nie odnaleziono mimo dwutygodniowych poszukiwań; w styczniu większość spośród reszty poszkodowanych nadal przebywała w szpitalach w Nowej Zelandii z rozległymi poparzeniami skóry i jamy ustnej, a niektórzy z nich wciąż walczyli o życie.

Whakaari, zwany też Białą Wyspą (ang. White Island), wystaje z Oceanu Spokojnego w odległości ok. 50 km od brzegów Nowej Zelandii. Wznosi się na wysokość 321 m n.p.m., ale to tylko jedna czwarta jego całkowitego rozmiaru. Reszta wulkanicznego cielska skrywa się pod wodą, tworząc charakterystyczny stożek o łącznej wysokości ponad kilometra i średnicy u podstawy przekraczającej 10 km.

Nowa Zelandia to kraina wulkanów i zjawisk wulkanicznych. Mieszkańcy tego kraju przywykli do ich sąsiedztwa. Ba, ich największe miasto Auckland – dziś jest to półtoramilionowa aglomeracja – zbudowano na czynnym polu wulkanicznym, składającym się z kilkudziesięciu uśpionych stożków, co stanowi fenomen na skalę światową. Spośród wielu tamtejszych wulkanów kilka było szczególnie aktywnych w ostatnich stuleciach. Olbrzymi Ruapehu eksploduje średnio co 50 lat, a pomiędzy tymi dużymi erupcjami rejestruje się kilkadziesiąt mniejszych. Inny olbrzym Ngauruhoe (zagrał Górę Przeznaczenia we „Władcy pierścieni”) przez większą część XX w. budził się średnio co dziewięć lat, ale cztery dekady temu przysnął. Mniej więcej w tym samym czasie drzemkę przerwał Whakaari. Od 1975 r. eksploduje regularnie, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na nabranie sił. Wielokrotnie wyrzucał pióropusze pyłów i gazów na wysokość 10 km oraz bombardował ocean wokół odłamkami świeżo zastygłej lawy.

Dobry wulkan to czynny wulkan

Dopóki Whakaari spał, dopóty nie wzbudzał większego zainteresowania. Zajmowali się nim jedynie wulkanolodzy. Dopiero kiedy się obudził, stał się atrakcją turystyczną – początkowo niewielką, z czasem – olbrzymią. W ostatnich latach jego wystający ponad wodę czubek tworzący wyspę o średnicy ok. 2 km odwiedzało rocznie jakieś 20 tys. ludzi. Przypływali niedużymi statkami, przylatywali helikopterami… Obie usługi oferowały lokalne agencje turystyczne. Pobyt na Whakaari trwał mniej więcej godzinę. W tym czasie turyści mogli zejść z przewodnikiem do wnętrza krateru, by obserwować rozmaite zjawiska wulkaniczne, m.in. wyziewy gazów takich jak dwutlenek węgla, dwutlenek siarki czy para wodna.

Jak wszystkie czynne nowozelandzkie wulkany, również i ten jest regularnie badany przez naukowców i monitorowany przez państwową służbę geofizyczną. Zainstalowano tu trzy kamery obserwujące dno krateru, a także sejsmograf rejestrujący drżenia skorupy ziemskiej i mikrofon podsłuchujący wewnętrzne życie wielkiej góry utworzonej z lawy i popiołu. To standardowa aparatura służąca do inwigilacji wulkanów. Dodatkowo co trzy miesiące pobiera się próbki wody, gazów i gleby oraz wykonuje pomiary deformacji gruntu. Na tej podstawie można ze sporą precyzją określić, w jakim nastroju jest wulkan i czy skłonność do wybuchu wzrosła u niego, czy zmalała w ostatnim czasie.

W listopadzie ub.r. wulkanolodzy z Nowej Zelandii podnieśli dla Whakaari poziom zagrożenia z jedynki na dwójkę w skali od 0 do 5, co m.in. oznaczało potencjalne ryzyko erupcji. To jednak nie zniechęciło turystów. Dlaczego? Zapewne wykaże to śledztwo. Być może część z nich po prostu nie śledziła komunikatów wulkanologicznych, a inni zaufali biurom turystycznym, uznając, że skoro nie zawiesiły rejsów, to zagrożenie nadal jest znikome. Warto jednak zwrócić uwagę na nowe zjawisko w masowej turystyce – w ciągu dwóch ostatnich dekad szybko przybywało osób zainteresowanych oglądaniem, najlepiej z niewielkiej odległości, czynnych wulkanów.

W zasadzie to nic nowego – wulkany od dawna przyciągały gapiów. Wspaniałe stożki włoskiego Wezuwiusza czy też japońskiej góry Fudżi inspirowały malarzy oraz poetów. Podziwiali je XIX-wieczni przyrodnicy. Mary Somerville, szkocka matematyczka i fizyczka, pierwsza kobieta przyjęta w 1835 r. do brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Astronomicznego (wspólnie z Caroline Herschel), tak opisała swoją pierwszą wspinaczkę na Wezuwiusza w 1818 r. w liście do męża: „Nagle stanęliśmy na krawędzi wielkiego krateru. Jego ogrom tak mnie zadziwił i przeraził, że nie mogłam się ruszyć ani wydobyć z siebie słowa”. Pół wieku później Somerville, która wiele lat przemieszkała w Neapolu, ze szczegółami opisała erupcje Wezuwiusza w 1868 i 1869 r., a także wywołane jego wybuchami migracje ludzi – podczas gdy neapolitańczycy wyjeżdżali z miasta, w przeciwną stronę podążali turyści, głównie mieszkańcy Rzymu i cudzoziemcy, aby poczuć majestat i grozę góry, z której wnętrza wylewała się lawa i wystrzeliwały pióropusze ognia. Takie były początki turystyki wulkanicznej, ale jej prawdziwa kariera zaczęła się 100 lat później – niemal dokładnie cztery dekady temu.

Erupcyjni turyści

W marcu 1980 r. obudził się wulkan Mount St. Helens w amerykańskim stanie Waszyngton. Zaczęło się od drobnych drżeń skorupy ziemskiej, do których dołączyły niewielkie erupcje pary wodnej i drobnego materiału skalnego, a potem chmury popiołu wyrzucane na wysokość 3 km. Wulkan wyraźnie się rozkręcał. A im groźniejszy się wydawał, tym więcej ludzi przybywało, aby go z bliska oglądać. Nic sobie nie robili z zakazów, omijali barierki zamykające drogi, rozbijali potajemnie namioty, wdrapywali się na wierzchołek obsypany świeżym popiołem. W połowie kwietnia w trzech prowizorycznych obozowiskach powstałych na granicy strefy zakazanej koczowało wedle szacunków policji ok. 1500 osób.

Aż nadszedł 18 maja 1980 r. W słoneczny niedzielny poranek Arlene Edwards, fotografka prasowa z miasta Portland w stanie Oregon, wsiadła do samochodu ze swoją 19-letnią córką Jolene i razem pojechały w kierunku skalnego grzbietu, z którego roztaczał się świetny widok na stożek Mount St. Helens, wznoszący się w odległości ok. 15 km. Arlene była jedną z wielu setek osób, które wdrapały się na strome granie wokół wulkanu, aby fotografować go z bezpiecznej, jak im się wydawało, odległości. Nagle północne zbocze Mount St. Helens w ułamku sekundy osunęło się do doliny, a z dziury, która powstała w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się wierzchołek góry, uniosła się ciemnoszara, złowróżbnie wyglądająca chmura sproszkowanych skał i gorących gazów. Obłok powiększał się błyskawicznie, szybko zasłaniając całe niebo. W kilka sekund dotarł do ludzi na grani. Arlene spadła do 300-metrowej przepaści; Jolene, uduszoną przez pyły wulkaniczne, znaleziono w pobliżu samochodu matki. Wokół wulkanu znaleziono ciała 55 innych osób zabitych przez erupcję, której skala kompletnie zaskoczyła naukowców.

Gigantyczna erupcja Mount St. Helens, słyszalna z odległości ponad 500 km, wcale jednak nie zniechęciła turystów. Przeciwnie. Fascynacja wulkanem wzrosła do tego stopnia, że dziś u jego stóp pojawia się co roku aż 750 tys. osób. Przed 1980 r. odwiedzających podnóża wulkanu było najwyżej kilkanaście tysięcy. Od tego czasu zbudowano tu trzy centra obsługi turystów, wyremontowano stare i poprowadzono nowe drogi, stworzono gęstą sieć szlaków pieszych i pól namiotowych.

Identyczne zjawisko ujawniło się na Islandii po pamiętnej erupcji Eyjafjallajökull. Ten ukryty pod lodem wulkan, wznoszący się na południowym skraju wyspy na wysokość 1666 m n.p.m., jest urodzonym śpiochem – sen przerywa raz na kilkaset lat i zwykle na krótko. Tak stało się 20 marca 2010 r., gdy nocne niebo nad Islandią nagle rozświetliła czerwona łuna świadcząca o tym, że wulkan właśnie się obudził. Przez trzy tygodnie wypływała z niego lawa, a w połowie kwietnia doszło do silnej detonacji, po której nad oblodzonym wierzchołkiem wulkanu pojawił się obłok drobnej materii, sięgający górnych poziomów troposfery. Eyjafjallajökull dymił na całego – w każdej sekundzie z jego krateru wydobywało się kilkaset ton drobnych pyłów. Najsilniejsza faza erupcji trwała tydzień i w tym czasie wszystko, co trafiało do atmosfery, było porywane i unoszone przez wiatr w kierunku Europy, gdzie z tego powodu wstrzymano loty, obawiając się, że mikroskopijne drobiny pyłu zablokują silniki samolotów, w wyniku czego te pospadają. W rezultacie islandzki wulkan zafundował Europejczykom tydzień bez podróży lotniczych.

Skuterem (śnieżnym) na wulkan

Zanim jednak do tego doszło, od 20 marca do 13 kwietnia na Islandię zdążyło dotrzeć samolotami kilka tysięcy turystów, chcących na własne oczy zobaczyć erupcję Eyjafjallajökull. Pytani przez Islandczyków, którzy w tym czasie ewakuowali dwie miejscowości w pobliżu wulkanu, co ich tu ściągnęło z odległych krajów, odpowiadali, że ciekawość i chęć doświadczenia potęgi natury. Wypożyczali skutery śnieżne, którymi pokonywali pobliski lodowiec, aby dostać się jak najbliżej dymiącego wulkanu. Kto miał grubszy portfel, wynajmował helikopter. A kto nie mógł skorzystać z żadnego pojazdu, szedł pieszo. Miejscowi określili to zjawisko erupcją turystyczną. Ostatecznie jedynymi ofiarami wybuchu Eyjafjallajökull okazali się dwaj turyści, którzy zabłądzili na lodowcu i zamarzli na nim na śmierć.

Te kilka tysięcy osób to był dopiero początek prawdziwego turystycznego tsunami, które ogarnęło Islandię w kolejnych latach. Podczas gdy w 2009 r. wyspę odwiedziło mniej niż pół miliona cudzoziemców, w 2017 r. były ich już ponad 2 mln. Przypomnijmy, że mowa jest o kraju, którego stała populacja liczy około 340 tys. ludzi. Wystarczyła jedna pobudka wulkanu Eyjafjallajökull, aby zmienić Islandię w turystyczny raj! Fenomen ten analizowała ostatnio Amy Donovan, geografka z University of Cambridge. Według niej pogoń za wrażeniami – i selfie z wulkanem w tle – nasiliła się do tego stopnia, że islandzkie służby geofizyczne mają dziś dylemat, jak postępować, gdy budzi się kolejny wulkan na wyspie. Z jednej strony trzeba przecież ostrzec mieszkańców przed ryzykiem erupcji, z drugiej strony – taki komunikat może ściągnąć falę turystów, z których część nie zadowoli się obejrzeniem z bezpiecznej odległości wspaniałego spektaklu natury, ale zechce go doświadczyć z bliska. Kto się napatrzył w 2010 r., jak twórcy programu „Top Gear” polują z samochodów na bomby wulkaniczne wyrzucane przez Eyjafjallajökull, ten może zechcieć pójść w ich ślady.

Naprzeciw tej potrzebie wychodzą zresztą lokalne biura turystyczne. Donovan przyjechała na Islandię jesienią 2014 r., kiedy ze szczelin wulkanicznych we wnętrzu wyspy zaczęła się wylewać lawa, tworząc w efekcie wielkie pole Holuhraun o powierzchni 85 km2. Badaczka w ciągu pół godziny zebrała kilka ofert wycieczek do miejsc, gdzie można „zobaczyć fontanny ognia, poczuć, jak pulsuje wnętrze Ziemi i jej gorący oddech”. Jak wiadomo, ów gorący oddech może być zabójczy za sprawą takich gazów jak dwutlenek węgla czy siarkowodór, a fontanny ognia nie mają zwyczaju uprzedzania, gdzie się pojawią. Z jednej strony Islandia żyje z turystów wulkanicznych, z drugiej – obawia się związanego z tym ryzyka. Szczególnie niepokojąca jest dla służb ratowniczych wizja potężnej erupcji w szczycie sezonu, kiedy wielu turystów wyrusza np. na czterogodzinną wspinaczkę na słynną Heklę – wulkan względnie łatwo dostępny i popularny wśród doświadczonych piechurów, lecz zarazem bardzo aktywny i skłonny do nagłych niezapowiadanych wybuchów.

Może akurat nie wybuchnie

W erze turystyki masowej osobliwości przyrody nieożywionej stały się towarem o dużej wartości ekonomicznej. Czynne wulkany – szczególnie te, do których łatwo dotrzeć – są dziś pożądanym celem wycieczek ludzi spragnionych „bliskich spotkań” z naturą. Tak jest nie tylko na Islandii i Nowej Zelandii. Na indonezyjskiej wyspie Bali turyści z całego świata regularnie wspinali się na wulkany Batur i Agung, dopóki ten drugi nie wybuchł w 2017 r. Coraz częstszym celem wędrówek trekkingowych jest olbrzymi stożek Rinjani, wnoszący się na sąsiedniej wyspie Lombok na wysokość 3726 m n.p.m. (druga góra Indonezji). Na Filipinach wiele agencji turystycznych proponuje wdrapanie się z przewodnikiem na Mayon, najaktywniejszy wulkan tego kraju, który w 1814 r. zabił 1200 osób, a po raz ostatni odezwał się w 2018 r. Jedno z biur zachwala tę wycieczkę jako „eksplozję emocji”.

Chętni mogą też wejść na Pinatubo, którego wybuch w 1991 r. należał do najpotężniejszych w XX w. W powietrze wyleciało wtedy co najmniej 5 km3 skał, a pyły wulkaniczne, wyrzucone na wysokość 35 km, zasnuły większą część Ziemi, zmniejszając promieniowanie słoneczne i obniżając średnią temperaturę na globie o 0,5°C w ciągu dwóch kolejnych lat. Dziś w kraterze wulkanu znajduje się piękne turkusowe jezioro o średnicy 2,5 km. Każdego roku dociera tu ponad 20 tys. turystów.

Czynnych wulkanów i wspinających się na nie ludzi nie brakuje w Japonii, na czele ze wspaniałym stożkiem Fudżi, wznoszącym się na wysokość 3776 m n.p.m. Na szczęście święta góra Japończyków drzemie od 300 lat i nic nie wskazuje, by zamierzała się obudzić. Wędrówka na nią jest więc bezpieczna, choć należy do długich i żmudnych. Ale w Japonii są też mniej spokojne wulkany, na które nietrudno wspiąć się sprawnemu fizycznie piechurowi. Zimą 2018 r. erupcja Kusatsu-Shirane uruchomiła lawinę, która jednego narciarza zabiła, a 11 raniła.

Jednak największy dramat rozegrał się 27 września 2014 r. na szczycie Ontake – drugiego pod względem wysokości w Japonii, wcześniej uważanego za spokojny i dlatego masowo odwiedzanego przez turystów. W sobotnie południe, gdy wybuchł bez ostrzeżenia, były ich setki na jego zboczach i szczycie. Aż 63 osoby zginęły. W 2018 r. szczyt wulkanu ponownie otwarto dla turystów, ale na razie chętnych do wspinaczki nie ma zbyt wielu. Pamięć o tragedii jest jeszcze zbyt świeża. Za to w innej części Japonii, na samym jej południowym skrawku, setki tysięcy ludzi rocznie pokonują promami wąską zatokę, aby z bliska podziwiać Sakurajimę – wulkan wystający z wody na wysokość kilometra i znajdujący się w stanie permanentnej erupcji. Masowa turystyka wulkaniczna kwitnie wszędzie tam, gdzie dostęp do czynnego wulkanu jest względnie łatwy. Dlatego wcześniej czy później turyści znów zaczną się wdrapywać na Ontake, tak jak od dawna wdrapują się na Wezuwiusza.

Samochodem do krateru

Na niektóre stożki nawet nie trzeba się wspinać. Do krateru hawajskiego wulkanu Kilauea, jednego z najbardziej aktywnych na Ziemi, można niemal wjechać samochodem, choć silna erupcja w 2018 r. trochę jednak utrudniła zadanie turystom. Wtedy niektórzy poszukiwacze silniejszych wrażeń przesiedli się na małe statki, którymi podpływali do potoków lawy wlewających się do oceanu. Jeden z takich stateczków został zbombardowany przez fruwające w powietrzu odłamki skalne. Ranne zostały 23 osoby. Firma organizująca rejsy reklamowała je jako „przeżycie, które odmieni wasze życie”.

Rok wcześniej grupę turystów – też chcących sobie popatrzeć na potoki lawy rozgrzanej do 1000°C – zbombardowała sycylijska Etna, zawsze gotowa do kolejnego wybuchu. Ten najwyższy czynny wulkan Europy (3330 m n.p.m.) słynie z dużej aktywności, ale nie należy do szczególnie groźnych. A jednak podczas niewielkiej erupcji w 1979 r. w pobliżu jednego z kraterów zginęło dziewięcioro turystów, a kolejnych dwoje – w 1987 r. Od tej pory szczytowe partie są na wszelki wypadek zamknięte dla zwiedzających, których rocznie przybywają tu dziesiątki tysięcy. Równie popularna jest inna wybuchowa atrakcja Włoch – wulkan Stromboli, wystający z Morza Tyrreńskiego na wysokość prawie kilometra. On też bywa groźny. W lipcu 2019 r. eksplodował nagle, zabijając wspinającego się po nim turystę.

– Takie wypadki nie zmniejszą jednak atrakcyjności turystycznej aktywnych wulkanów. Dla ludzi są one jak magnes. Niektórzy, gdy widzą stożek wulkaniczny, nie mogą się powstrzymać i muszą na niego wejść – mówi Amy Donovan. Według badaczki z University of Cambridge takich ludzi jest coraz więcej. Turyści wspinają się nawet na tak groźne i trudno dostępne góry jak Nyiragongo w Demokratycznej Republice Konga. Coraz liczniej odwiedzają też karaibską wyspę Montserrat, której dwie trzecie ludności wysiedlono po gigantycznej erupcji wulkanu Soufriere Hills w latach 1995–1997. Przybywają, aby oglądać współczesne Pompeje, czyli zalane przez lawę wioski i miasta, z których w popłochu uciekło kilka tysięcy mieszkańców.

– Czynne wulkany są fascynującymi dziełami ziemskiej przyrody. Uświadamiają nam, że nasza planeta jest żywa geologicznie. Wiele z nich wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, sporo znalazło się w Światowej Sieci Geoparków. Są piękne i groźne. Wzbudzają podziw i lęk. Dostarczają intensywnych doznań tym turystom, którzy takich właśnie emocji poszukują. Dla niektórych ludzi stały się nałogiem. Tacy wulkanofile przemierzają świat tylko po to, by wejść na kolejny stożek. Jednak trzeba mieć świadomość, że taki żywy wulkan może się nagle obudzić z drzemki. To prawda, że wiele z nich jest monitorowanych przez sejsmologów i zwykle zdradza swoje zamiary wcześniej, ale wszystkich zamysłów przyrody nie da się do końca przewidzieć. Dlatego w ten rodzaj turystyki wpisane jest większe ryzyko – podkreśla Donovan.

Andrzej Hołdys
dziennikarz popularyzujący nauki o Ziemi, współpracownik „Wiedzy i Życia”

Wiedza i Życie 3/2020 (1023) z dnia 01.03.2020; Wulkany; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Podręcznik wakacyjny: Apetyt na dreszcze"

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną