Ognisty podmuch
Pięć gigantycznych obłoków – czarnych, lecz rozświetlanych setkami błyskawic – zawisło nad kanadyjską prowincją Kolumbia Brytyjska oraz amerykańskim stanem Waszyngton w połowie sierpnia. Kilka dni wcześniej wybuchły tam pożary, które rozszerzyły się błyskawicznie, obejmując wiele tysięcy hektarów lasów. David Peterson, meteorolog z US Naval Research Laboratory, na podstawie zdjęć satelitarnych oszacował, że na wysokość od kilku do kilkunastu kilometrów uniesionych zostało 100– 500 tys. t dymu. Tworzące go maleńkie cząsteczki poszybowały na wschód, docierając do północnego Atlantyku i dalej aż na Syberię. Ich wędrówka trwała wiele miesięcy – jeszcze w grudniu spadały na ziemię na drugim końcu świata.
Naukowcy nazywają takie chmury burzowe powstające podczas wielkich pożarów pyrocumulonimbusami, w skrócie: pyroCb (przedrostek „pyro-” oznacza pożar, „Cb” – chmurę burzową). Co ciekawe, jeszcze dwie dekady temu naukowcy nie zdawali sobie sprawy z istnienia tego zjawiska. Gdy w stratosferze dostrzegano rozległą mgiełkę dymu i sadzy, automatycznie zakładano, że odpowiada za to któryś z wulkanów. Odkrycie, że ogień może inicjować potężne ruchy konwekcyjne powietrza, sięgające kilkunastu kilometrów wysokości, było dla badaczy sporym zaskoczeniem. Wcześniej sądzono, że kłęby dymów mają za mało energii, aby pokonać granicę oddzielającą najniższą warstwę atmosfery, czyli troposferę, od wyżej leżącej stratosfery. Tymczasem w odpowiednich warunkach meteorologicznych bariera ta pęka pod wpływem ciepła generowanego przez pożar.