Reklama
Kadr z serialu „Człowiek. Historia ewolucji”. Kadr z serialu „Człowiek. Historia ewolucji”. BBC Studios / Archiwum
Człowiek

Niezwykła ewolucja człowieka. „Nie wiem, czy za 100 tys. lat wciąż będziemy istnieć”

Rozmowa z Ellą Al-Shamahi, biolożką ewolucyjną i przewodniczką w serialu BBC „Człowiek. Historia ewolucji”, o wędrówce przez 300 tys. lat dziejów naszego gatunku. A także o długiej podróży osobistej.

Ella Al-Shamahi urodziła się w Birmingham, w rodzinie o jemeńsko-syryjskich korzeniach. W młodości była głęboko religijna. Dziś prowadzi badania terenowe w trudnych, często niebezpiecznych miejscach świata – od jaskiń Bliskiego Wschodu po klify Jemenu. W 2015 r. otrzymała tytuł Emerging Explorer National Geographic. W Wielkiej Brytanii prowadzi też podkast, w którym rozmawia z kobietami nauki z całego świata. O sobie mówi: „Kiedyś byłam misjonarką kreacjonizmu. Dziś jestem misjonarką niuansów”.

JOLANTA IWAŃCZUK: – Dorastała pani w przekonaniu, że człowieka stworzył Bóg. Co w tej wizji świata było tak pociągające?
ELLA AL-SHAMAHI: – W moim świecie wszyscy byli kreacjonistami – to było jak powietrze, którym się oddycha. Nie traktowałam tego jak teorii, lecz jak naturalny porządek rzeczy. Kiedy dorasta się w określonej wspólnocie, trudno jest przyjąć coś spoza niej. Kiedyś powiedziałam, że to trochę jak z waszym wigilijnym karpiem. Ktoś z zewnątrz może zapytać: „Skąd ta ryba na stole?”, a odpowiedź brzmi: „Bo tak zawsze było”.

Z czasem zrozumiałam, że ludzie, którzy nie wierzą w naukę, nie robią tego z niewiedzy. Chodzi o coś głębszego – o przynależność. Trudno sprzeciwić się swojej grupie, zwłaszcza jeśli to rodzina czy wspólnota religijna, która daje poczucie bezpieczeństwa. Sama byłam misjonarką i przekonywałam innych, że naukowcy się mylą. Dziś patrzę na to z empatią, ponieważ to pokazuje, jak silna jest potrzeba wspólnoty i jak bardzo boimy się ją utracić.

Czy wtedy dostrzegała pani w kreacjonizmie konflikt między religią a nauką?
Uważałam, że naukowcy po prostu źle interpretują dane. Nie podważałam faktów, tylko uważałam, że są błędnie odczytane. Myślałam, że gdyby badacze spojrzeli na świat z dobrej – mojej – perspektywy, doszliby do innych wniosków. Wielu ludzi sceptycznych wobec nauki wcale jej nie odrzuca. Nie twierdzą, że to wszystko nieprawda – raczej są przekonani, że naukowcy są stronniczy, coś ukrywają albo patrzą z niewłaściwego punktu widzenia. To często kwestia braku zaufania: do instytucji, elit, a nawet do samego języka nauki. Nie przekona się nikogo wykresami, jeśli wcześniej nie okaże mu się szacunku.

Co sprawiło, że dziś jest pani zagorzałą popularyzatorką teorii ewolucji?
Zaczęło się od ciekawości. Zaczęłam studiować teorię ewolucji, żeby znaleźć w niej błędy. Chciałam ją obalić. Ale im bardziej ją poznawałam, tym bardziej przekonywałam się, że to niezwykle spójna koncepcja. Każdy nowy fakt uzupełniał logicznie obraz. Momentem przełomowym były dla mnie badania nad tzw. retrotranspozonami – fragmentami obcego DNA, które w naszym genomie pojawiły się tysiące lat temu. Ich wzory mutacji idealnie odpowiadają drzewu genealogicznemu człowieka. Zrozumiałam, że to, co uważałam za wiarę, nie może się równać z siłą dowodów. To była trudna zmiana, bo oznaczała odejście od rodziny i wspólnoty. Ale nauka okazała się silniejsza.

Jak pani osobista droga – od misjonarki do biologa ewolucyjnego – wpłynęła na sposób opowiadania o nauce?
Na pewno dała mi empatię. Kiedy ktoś mówi: „Nie wierzę w ewolucję”, nie reaguję z wyższością. Staram się zrozumieć, skąd bierze się ten opór – bo sama przez to przeszłam. Nie wystarczy powiedzieć: „Uwierz w fakty”. Trzeba umieć opowiadać historie – z emocjami, pasją i poczuciem sensu. W serialu „Człowiek” pokazujemy naukę w jej ludzkim wymiarze – w ciekawości, zachwycie, ale też w lęku i nadziei, co czyni naszą pracę prawdziwą.

Czy ewolucja naprawdę wciąż trwa?
W krajach rozwiniętych – w niewielkim stopniu. Ewolucja opiera się na selekcji, na tym, że pewne cechy zwiększają szanse przetrwania i przekazania genów. Dziś ten mechanizm niemal nie działa. Dzięki medycynie i technologii unikamy wielu dawnych ograniczeń, a planowanie rodziny sprawiło, że liczba dzieci nie ma już związku z przystosowaniem biologicznym. Tempo ewolucji spadło, może wręcz się zatrzymało. Ale przyspieszyły inne – kulturowa i technologiczna. Już nie dostosowujemy się do środowiska, lecz środowisko dostosowujemy do siebie. I w tym tkwi paradoks człowieka: jesteśmy gatunkiem, który sam przejął kontrolę nad własną ewolucją.

Ella Al-ShamahiBBC Studios/ArchiwumElla Al-Shamahi

Który moment w pracy nad serialem zapamiętała pani najlepiej?
Jaskinię w południowej Afryce – miejsce sprzed 70 tys. lat, które wyglądało jak świątynia. W centrum znajdowała się skała w kształcie węża, pokryta setkami drobnych wgłębień przypominających łuski. W blasku pochodni światło przesuwało się po jej powierzchni, a wąż wydawał się poruszać. To, co zrobili tam ludzie, nie miało żadnej praktycznej funkcji. Nie zbudowali schronienia – wyrzeźbili skałę, by składać tam ofiary z kamiennych narzędzi. Poświęcili wiele pracy czemuś pozornie bezużytecznemu.

Patrząc na to, miałam poczucie, że jestem świadkiem narodzin ludzkiej duchowości. Kości mówią o ciele, ale ta skała mówi o umyśle naszych przodków – o wyobraźni i potrzebie nadania znaczenia. To pierwszy znany obrzęd, pierwszy ślad symbolicznego myślenia. Takie gesty – pełne emocji – naprawdę definiują nas jako gatunek.

Czy takie rytuały mogły istnieć bez języka?
Ceremonia z definicji wymaga porozumienia – wspólnego sensu, który można przekazać innym. Musiał istnieć język, choćby najprostszy: gesty, spojrzenia, powtarzane dźwięki. Bez niego taka praktyka byłaby tylko przypadkowym zachowaniem. Język to nie tylko sposób mówienia, ale też myślenia. Bez niego nie byłoby sztuki, religii ani kultury. Każdy obrzęd jest opowieścią – o świecie, o nas samych, o tym, co niepojęte. Choć słowa tamtych ludzi dawno zamilkły, ich echo wciąż słychać w naszych modlitwach, pieśniach i gestach.

W serialu pokazujecie też w nowym świetle neandertalczyków.
Przez długi czas przedstawiano ich jako istoty prymitywne, brutalne, pozbawione wyobraźni. Tymczasem byli inteligentni, empatyczni i zaradni. Tworzyli narzędzia, dbali o swoich bliskich, potrafili przetrwać w surowym klimacie. Jestem przekonana, że posługiwali się już protojęzykiem – zestawem znaków i odgłosów, który pozwalał im wyrażać emocje i organizować życie wspólnoty. W niektórych regionach, jak w jaskiniach na górze Karmel w Izraelu, żyli obok Homo sapiens.

Nasze losy splatały się na tyle, że mieliśmy wspólne dzieci. W każdym człowieku spoza Afryki Subsaharyjskiej pozostał ich genetyczny ślad – kilka procent DNA. To przypomnienie, że nasza historia nie jest opowieścią o podboju, lecz o wspólnym dziedzictwie. Zagłada neandertalczyków była znacznie bardziej złożonym procesem niż prosta historia o „mądrych ludziach” i „głupich kuzynach”.

A gdyby mogła pani spotkać jednego z naszych przodków, kto by to był?
Pewnie Homo floresiensis, czyli tzw. hobbit z Indonezji. To jeden z najbardziej niezwykłych gatunków w naszej historii – jego przedstawiciele mierzyli niewiele ponad metr, mieli mózgi wielkości pomarańczy, a mimo to potrafili wytwarzać narzędzia i radzili sobie w izolacji na wyspie Flores. Chciałabym zobaczyć, jak patrzyli na świat. Czy mieli język, rytuały, poczucie wspólnoty? To niezwykle poruszające – myśleć, że przy tak skromnych możliwościach potrafili tworzyć i współpracować. Człowieczeństwo nie tkwi w liczbie neuronów, lecz w zdolności do łączenia się z innymi.

Często powtarza pani, że nie jesteśmy przystosowani do współczesnego świata. Co to znaczy?
Ewolucja przygotowała nas do życia w niewielkich grupach, wśród ludzi, których znaliśmy od zawsze. Nasze mózgi kształtowały się w świecie, gdzie liczyły się działanie zespołowe i czujność wobec zagrożeń. Zapamiętywanie tego, co bolesne, kiedyś chroniło nas przed niebezpieczeństwem – dziś prowadzi do lęku i bezsenności. W miastach pełnych ludzi często czujemy się bardziej samotni niż kiedykolwiek, bo nasz umysł wciąż działa jak w epoce kamienia – reaguje na stres, a nie na spokój.

Żyjemy dłużej i bezpieczniej niż nasi przodkowie, ale w świecie, który nie jest dla nas naturalny. Biologicznie wciąż należymy do epoki ognia, wspólnot plemiennych i nocy pełnych gwiazd, a znaleźliśmy się w epoce ekranów i sztucznej inteligencji. Stworzyliśmy rzeczywistość, do której sami nie jesteśmy przystosowani – to paradoks nowoczesności.

Jak wyobraża sobie pani człowieka za 100 tys. lat?
Nie wiem, czy za 100 tys. lat wciąż będziemy istnieć. Historia pokazuje, że przetrwanie nigdy nie jest dane raz na zawsze. Jeśli jednak mamy przyszłość, będziemy ją zawdzięczać współpracy. To ona pozwoliła nam przetrwać w przeszłości głód, zimno i katastrofy – od pierwszego ognia po loty w kosmos. Każdy nasz sukces był efektem wspólnego wysiłku, nie indywidualnego geniuszu. Lubię powtarzać, że Steve Jobs nie wymyśliłby iPhone’a 50 tys. lat temu, bo nie miałby za sobą setek pokoleń ludzi, którzy krok po kroku tworzyli język, narzędzia i sposób myślenia. Każdy wynalazek, od kamiennego ostrza po satelitę, jest efektem kooperacji. Myślenie, innowacja i wspólnota – to trzy filary naszej historii.

Czy AI stanie się w przyszłości częścią naszej ewolucji, czy pozostanie tylko narzędziem – nie wiadomo. Może pomóc nam rozwinąć skrzydła, a może wystawi na próbę to, co w nas ludzkie. Wiem jednak jedno: żadna technologia nie zastąpi zaufania i solidarności. To one stanowiły o naszej sile – i tylko one mogą dać nam przyszłość.

Reklama