Henry Gee: Wyginiemy. Zostało nam 10 tys. lat
|
|
Henry Gee – brytyjski paleontolog, biolog, wieloletni redaktor naukowego pisma „Nature”. Autor książek „(Bardzo) krótka historia życia na Ziemi” i „The Decline and Fall of Human Empire” (ang. Zmierzch i upadek cesarstwa ludzkiego). |
TOMASZ TARGAŃSKI: – Wyginiemy?
HENRY GEE: – Tak.
Dlaczego?
Bo taka jest naturalna, biologiczna kolej rzeczy. Każdy gatunek prędzej czy później zniknie z powierzchni Ziemi. Homo sapiens nie jest tu wyjątkiem.
Kiedy to nastąpi?
Najbezpieczniej byłoby powiedzieć: prędzej czy później. Ale jeśli musiałbym podać liczbę, to sądzę, że Homo sapiens wyginie w ciągu kolejnych 10 tys. lat. Rozumiem przez to, że do tego czasu na Ziemi nie będzie już ani jednego człowieka. Jest też możliwe, że Homo sapiens wyginie praktycznie, co znaczy, że na Ziemi będą jeszcze istnieć przedstawiciele naszego gatunku, ale zbyt rozproszeni, żyjący w zbyt małych populacjach i ze względu na chów wsobny zbyt chorzy, by przetrwać. Zmierzch ludzkości będzie jak śmierć gwiazdy, która powoli ochładza się, degeneruje, aż w końcu wygasa.
Skąd pewność, że tak będzie?
Ponieważ tak działa biologia. Ludzie – podobnie jak dinozaury i wszelkie inne istoty, które żyły na tej planecie – są istotami biologicznymi i nie mogą rościć sobie prawa do żadnego szczególnego odstępstwa od reguł. Fakt, że ok. 99,9 proc. wszystkich gatunków, które kiedykolwiek żyły, już nie istnieje, jest dobrą wskazówką, jak to działa. Oczywiście są wyjątki, np. istnieje rodzaj wodorostów, które wyglądają niemal identycznie jak ich przodkowie sprzed prawie 2 mld lat. Ale czy ludzie powtórzą ten sukces? Nie sądzę.
Co nas zabije?
Nasz ewolucyjny sukces. Staliśmy się gatunkiem tak dominującym, że zagrażamy ekosystemowi, od którego zależymy. Inną równie poważną przyczyną może być brak różnorodności genetycznej. Gatunki pojawiają się na Ziemi z wielu powodów, ale ich życie jest napędzane koniecznością rywalizacji i „zderzania się” z innymi w procesie ewolucji. Innymi słowy, muszą wciąż rozwijać nowe mechanizmy obronne lub reprodukcyjne, aby nie dać się prześcignąć lub przystosować się do nowych wyzwań środowiskowych.
Można powiedzieć, że pierwszy krok ku upadkowi postawiliśmy ok. 25–50 tys. lat temu, gdy Homo sapiens pozostał jedynym żyjącym gatunkiem człowieka. Kiedy ostatni nasi krewniacy, jak neandertalczycy czy denisowianie, wyginęli (lub pomogliśmy im wyginąć), po raz pierwszy od prawie 7 mln lat zostaliśmy sami, bez konkurencji. A cechą wszystkich gatunków zwierząt jest to, że gdy już dotrą na szczyt, stają w obliczu długiej i z góry przegranej walki z bezlitosnym wrogiem, który nigdy się nie poddaje, czyli z samą Ziemią. Innym ubocznym skutkiem naszego sukcesu jest bardzo mała różnorodność genetyczna. U stada szympansów w Afryce jest ona większa niż u wszystkich ludzi na świecie. To czyni nas bardzo podatnymi na nieoczekiwane wstrząsy, jak epidemie.
W książce „The Decline and Fall of Human Empire” (ang. Zmierzch i upadek cesarstwa ludzkiego) pisze pan, że aby zrozumieć, kiedy i dlaczego gatunki wymierają, trzeba zobaczyć, co robiły, gdy znajdowały się u szczytu swoich możliwości.
Zauważmy, że w swoim ponadczasowym dziele „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego” Edward Gibbon nie rozpoczyna opowieści od złupienia Rzymu przez Gotów. Zamiast tego opisuje imperium i jego bolączki za rządów Trajana na początku II w. n.e., czyli w chwili największej potęgi. Gibbon instynktownie rozumiał to, co kilka lat temu stwierdzili naukowcy z uniwersytetu w Helsinkach. Potwierdzili oni prawdziwość hipotezy „czerwonej królowej”. Nazwa wzięła się od bohaterki książki Lewisa Carrolla „Po drugiej stronie lustra”. Czerwona królowa radzi Alicji z Krainy Czarów, że „trzeba biec, ile sił, żeby zostać w tym samym miejscu”, a żeby się znaleźć w innym miejscu, „trzeba biec co najmniej dwa razy szybciej”. W kontekście biologicznym oznacza to, że aby uniknąć wymierania życie musi ciągle ewoluować.
Ich badania nad kilkunastoma grupami ssaków wykazały, że wszystkie one przechodzą swoisty cykl życia. Najpierw się rozwijają, osiągając maksymalną możliwą liczbę gatunków i różnorodność. W pewnym momencie jednak, kiedy ekosystem nie jest w stanie utrzymać tej różnorodności, tempo powstawania nowych gatunków spada, co prowadzi do wymierania. Oznacza to, że w dalszej perspektywie dominacja jednego gatunku jest nie do utrzymania. Aby utrzymać się przy życiu, gatunki muszą zatem ciągle „biec”. Ten „wyścig zbrojeń” nigdy się nie kończy, kształtując zmienność biologiczną w różnych skalach przestrzennych i czasowych. A ludzie jako gatunek przestali „biec” ok. 25–50 tys. lat temu. Odtąd już tylko upadamy.
Czy wizja życia gatunków jako cyklu, który ma swój naturalny początek i koniec, nie jest sprzeczna z ewolucją, która przecież z zasady nie ma żadnego kierunku?
Tylko pozornie. W tym momencie dochodzimy do ortogenezy, popularnej szczególnie w XIX w. koncepcji „starzenia się” gatunków. Przez bardzo długi czas uważano, że był to ślepy zaułek nauki, ponieważ ortogeneza sugeruje jednokierunkowy charakter ewolucji. Jednak od jakiegoś czasu paleontolodzy dowodzą, że życie gatunków porusza się po pewnej trajektorii: pojawiają się, różnicują, a gdy stają się dominujące, stopniowo wymierają. Jeśli ortogeneza nie miałaby sensu, to jak wytłumaczyć ten cykl?
Przejdźmy do przyczyn, dla których ludzie prędzej czy później wymrą. Które są najważniejsze?
W XXI w. w dobie katastrofy klimatycznej dowody widać jak na dłoni. Ziemski ekosystem nie jest w stanie utrzymać zaawansowanej cywilizacji liczącej 8 mld ludzi. Wszyscy żyjemy na kredyt, którego nie jesteśmy w stanie spłacić. Spowodowane przez człowieka zmiany klimatu, zanieczyszczenie środowiska i przeludnienie doprowadzą do gospodarczej stagnacji, pogorszenia perspektyw życiowych, skurczenia się przyrostu naturalnego i ostatecznie katastrofy demograficznej.
Prognozy mówią, że już w połowie XXI w. populacja świata zacznie maleć. Może to dobra wiadomość, bo odciążymy ekosystem?
Nie. Spadająca dzietność oraz starzenie się społeczeństwa nałożą niewyobrażalny ciężar na gospodarkę i systemy emerytalne. Dość powiedzieć, że dziś na świecie żyje ok. 1,7 mld ludzi powyżej 65. roku życia. W 2100 r. będzie to 2,3 mld. A ponieważ istnieje silny związek między liczbą ludności w wieku reprodukcyjnym a PKB, perspektywy dostatniej, spokojnej starości w wielu krajach bogatego Zachodu stoją pod wielkim znakiem zapytania. To zaś będzie zarzewiem ogromnej niestabilności politycznej. Dlatego tak bardzo dziwi mnie popularność haseł antyimigranckich w Europie i Stanach Zjednoczonych. Nie trzeba być geniuszem, aby wiedzieć, że imigracja to szybki i stosunkowo łatwy sposób utrzymania PKB na zadowalającym poziomie. Liberalizacja polityki imigracyjnej to w dalszej perspektywie kwestia być albo nie być.
Zaludnienie świata konsekwentnie rosło od początku cywilizacji. Dlaczego akurat teraz ten trend „zawraca”?
Spadek dzietności to miks wielu czynników środowiskowych i ekonomicznych. W skali makro jest to skutek reprodukcyjnych wyborów kobiet, wydłużającego się okresu edukacji, która jest negatywnie skorelowana z przyrostem naturalnym, oraz spadającej jakości męskiego nasienia w ujęciu globalnym. Ten ostatni czynnik dotyczy nie tylko bogatych społeczeństw Zachodu, jest zauważalny również w krajach Azji czy Afryki. Wciąż nie mamy satysfakcjonującej odpowiedzi, dlaczego tak jest. Może to być skutek zanieczyszczenia środowiska, zmian klimatu, uzależnienia od leków itd. Skoro problem jest globalny, to i przyczyna musi być powszechna.
Niektóre badania wskazują, że powodem może być urbanizacja. Historycznie bowiem Homo sapiens nie jest przyzwyczajony do życia w takim zagęszczeniu. Już dziś ponad połowa ludności świata mieszka w miastach, a ten współczynnik będzie tylko wzrastać. Tak czy inaczej, globalny spadek liczby ludności doprowadzi do cywilizacyjnego regresu, a w najlepszym wypadku do zastoju.
Dlaczego?
Jest takie powiedzenie, że wychowanie dziecka wymaga wysiłku całej wioski. Tak samo potrzeba było cywilizacji liczącej miliardy ludzi, aby wydać na świat Einsteina. Duże populacje mogą przekazywać tradycje i wynalazki jednego pokolenia następnym, bez ryzyka, że znikną one wraz z ludźmi. Przełomowe idee rodzą się w głowach jednostek, ale wprowadzenie ich w życie wymaga liczącej miliony ludzi „infrastruktury”: troskliwych rodziców, inspirujących nauczycieli, naukowców, inżynierów, wsparcia technicznego, elektryków, hydraulików itd. Miliardy ludzi to również miliardy mózgów, więcej rozmów, więcej idei, szybszy ich obieg, a co za tym idzie – więcej innowacji.
Czy nie są to obawy na wyrost? Może mniejszą liczbę mózgów zrównoważy ich „jakość”, czyli poziom wykształcenia i technologiczna biegłość.
Kiedy populacja zaczyna się kurczyć, w pierwszej kolejności traci wiedzę specjalistyczną. W społeczeństwie, którego członkowie rywalizują o kurczące się zasoby albo zmagają się ze skutkami katastrofy klimatycznej, eksperci od komputerów kwantowych albo neurochirurdzy są niepotrzebni. A nawet jeśli się uchowają, to nie będzie dość ludzi, by utrzymać tę bardzo specjalistyczną wiedzę w obiegu i przekazać ją dalej. Wedle niektórych prognoz do 2300 r. na Ziemi będzie żyć zaledwie 1 mld ludzi, tyle co w czasach Napoleona. Uważam, że przy tak niskiej populacji specjalistyczna wiedza niezbędna do produkcji samochodów, przetwarzania ropy naftowej, utrzymania sieci energetycznych, o internecie nie wspominając, zostanie utracona. Wrócimy do koni i wozów.
Przygnębiająca wizja. Jak temu zapobiec?
Długookresowe trendy nie pozostawiają wątpliwości, że populacja – szybciej bądź wolniej – będzie spadać. Jeszcze jedna ciekawa korelacja: przyrost liczby ludności w ujęciu globalnym zaczął wyhamowywać, gdy negatywne skutki zielonej rewolucji w rolnictwie (upowszechnienie nowych odmian pszenicy, ryżu, kukurydzy oraz intensywne metody upraw) zaczęły brać górę nad pozytywnymi. Zielona rewolucja z jednej strony pomogła wyżywić miliardy ludzi, lecz z drugiej nałożyła na ziemski ekosystem niewyobrażalne brzemię, choćby przez monokultury czy zużycie chemikaliów. Być może zapowiadana od dawna druga zielona rewolucja – oparta w dużej mierze na najnowszych osiągnięciach genetyki – znów podniesie populacyjny „sufit”. Nie zapominajmy jednak o prostym fakcie, że powierzchnia Ziemi jest skończona i żadna technologia nie pozwoli liczbie ludności rosnąć w nieskończoność.
A więc?
W tych warunkach jakimś sposobem na przedłużenie istnienia gatunku ludzkiego byłaby kosmiczna ekspansja. Zdaję sobie sprawę, że w obliczu bieżących wyzwań brzmi to jak fantazja. Przeszkody, jakie ludzkość musiałaby pokonać, aby stworzyć i utrzymać trwałe siedliska, nawet na Księżycu, nie mówiąc już o innych planetach, są monstrualne – zaczynając od tego, że nikt nie wie, czy zajście w ciążę i urodzenie dziecka w warunkach kosmicznych jest w ogóle możliwe. Zgadzam się również z poglądem, że być może mądrzej byłoby przeznaczyć te siły i środki na zrównoważony rozwój i konserwację ekosystemów na Ziemi. Ale rozważmy to teoretycznie.
Gdyby udało się nam założyć i utrzymać poza Ziemią siedliska, które liczyłyby co najmniej 1 tys. mieszkańców, dałoby to szansę na biologiczne przetrwanie rodzaju ludzkiego przez bardzo długi okres. W dalszej perspektywie takie społeczności zaczęłyby się różnicować genetycznie, zachowując gatunkową solidarność. Homo sapiens miałby podobną strukturę populacji jak nasi praprzodkowie setki tysięcy lat przed migracją z Afryki.
Rozproszone w kosmosie małe kolonie walczących o przetrwanie ludzi to nie jest wizja świetlanej przyszłości.
Nie rozmawiamy o krainie wiecznej szczęśliwości, lecz o przetrwaniu w sensie biologicznym. Tak czy inaczej, kolonizacja kosmosu musiałaby ruszyć w ciągu najbliższego stulecia lub dwóch. Zanim populacja skurczy się do tego stopnia, że nie będzie już w stanie podtrzymać technologicznych innowacji i kreatywności niezbędnych do eksploracji kosmosu.
Ostatnia kwestia. Czy świadomość, że rodzaj ludzki przestanie istnieć, jest symbolicznym końcem przekonania o wyjątkowości człowieka?
I tak, i nie. Nie jesteśmy wyjątkowi, ponieważ tak jak inne gatunki zwierząt prędzej czy później wymrzemy. Co nas wyróżnia? To, że jesteśmy jedynym gatunkiem świadomym swojego miejsca we wszechświecie, a zatem możemy do pewnego stopnia decydować o swoim losie.
ROZMAWIAŁ TOMASZ TARGAŃSKI
***
Więcej o globalnych zagrożeniach w Niezbędniku Inteligenta „CZAS APOKALIPSY”. Dostępny na sklep.polityka.pl