Turyści ­brodzący w wodzie na placu św. Marka w listopadzie 2017 r. Turyści ­brodzący w wodzie na placu św. Marka w listopadzie 2017 r. Nickolay Khoroshkov / Shutterstock
Środowisko

Wenecja kontra morze

Początek Canale Grande na obrazie olejnym ­namalowanym w 1730 r. przez Canaletta (Giovanniego Antonia Canala). Po lewej ­stronie – bazylika Santa Maria della Salute.Everett - Art/Shutterstock Początek Canale Grande na obrazie olejnym ­namalowanym w 1730 r. przez Canaletta (Giovanniego Antonia Canala). Po lewej ­stronie – bazylika Santa Maria della Salute.
Schemat bariery MOSE zainstalowanej na dnie przesmyku.Naeblys/Shutterstock Schemat bariery MOSE zainstalowanej na dnie przesmyku.
Plac św. Marka pod wodą w październiku 2015 r. Z lewej – Pałac Dożów, z ­prawej – Biblioteca Marciana.PlusONE/Shutterstock Plac św. Marka pod wodą w październiku 2015 r. Z lewej – Pałac Dożów, z ­prawej – Biblioteca Marciana.
Czy potężne ruchome bariery, których budowa ma się zakończyć w tym roku, uratują niezwykłe miasto na wodzie od zatonięcia?

Wenecję łączy z morzem bliska więź. Miasto, którego historia liczy półtora tysiąca lat, jest w takim samym stopniu dziełem ludzi, jak i natury. Pierwszymi mieszkańcami Wenecji byli uciekinierzy ze stałego lądu. Na mokradłach, mierzejach i wysepkach płytkich lagun, ciągnących się wzdłuż północnych wybrzeży Morza Adriatyckiego, znajdowali schronienie przed najazdami Hunów i plemion germańskich, które w V w. naszej ery, w czasach upadku Rzymu, zaczęły najeżdżać z północy Półwysep Adriatycki. Barbarzyńcy plądrowali, niszczyli, mordowali. Obrócili w gruzy Akwileję i inne miasta oraz forty wzniesione przez Rzymian. Ich mieszkańcy ratowali się ucieczką na pobliskie laguny. W końcu stały się one dla nich nowym domem. Założyli tam wiele miast. Najsłynniejszym, największym i najpotężniejszym z nich stała się Wenecja.

Morze z jednej strony chroniło Wenecję przed niechcianymi przybyszami z lądu, ale z drugiej regularnie zalewało ją podczas sztormów i wysokich przypływów. Najstarsza wzmianka o powodzi pochodzi z 527 r. Mieszkańcy miasta nazwali ją acqua alta, czyli wysoką wodą. Rychło okazało się też, że dno Laguny Weneckiej osiada, a wraz z nim powoli wędrują w dół wzniesione tu budowle. Na podstawie badań archeologicznych oszacowano, że przed 4 tys. lat poziom wody w lagunie był o 5 m niższy. Tempo tego zanurzania wynosiło więc około 12 cm na 100 lat. Wenecjanie musieli co jakiś czas podwyższać chodniki i dodatkowo umacniać wyspy, aby chronić się przed inwazją morza. Nie zawsze to jednak wystarczało. Kroniki miejskie odnotowują wielką powódź z 1240 r., kiedy to ulice zostały zalane do wysokości 1,5 m. Podobnie zdarzyło się w 1268 r. Gdy w XI w. wzniesiono bazylikę św. Marka, plac przed nią usytuowano 2 m powyżej normalnego stanu wody. Siedem wieków później, w połowie XVIII w., woda była już 70 cm wyżej.

Widać to na pejzażach miasta, które z fotograficzną dokładnością malowali Wenecjanie Giovanni Antonio Canal oraz jego siostrzeniec i uczeń Bernardo Bellotto (obaj nosili przydomek Canaletto, ten drugi portretował potem Warszawę, gdzie zmarł).

Gdyby Wenecja nadal pogrążała się w wodach laguny w dotychczasowym tempie, pewnie nikt by się tym specjalnie nie przejmował. Rzecz w tym, że sytuacja się zmieniła. W ostatnim wieku Wenecja zaczęła zapadać się dwukrotnie szybciej. Powody są dwa. Po pierwsze, w latach 1930–1970 okoliczny przemysł zaczął bardzo intensywnie pobierać wody podziemne spod laguny. Zaprzestano tego procederu dopiero wtedy, gdy zorientowano się, jak wielkie szkody może wyrządzić Wenecji. Miasto jednak zdążyło się już zapaść o dodatkowe 10 cm. Po drugie, przyczyną wzmożonej inwazji morza jest systematyczne podnoszenie się jego poziomu mniej więcej od połowy XIX w. W tym czasie lustro wody w północnym Adriatyku, szturmującym Lagunę Wenecką, uniosło się o 20–25 cm. Kilka lat temu włoski klimatolog Dario Camuffo zrobił zdjęcia budynkom znajdującym się na obrazach malowanych przez Canaletta i porównywał, do jakiej wysokości były one wtedy pokryte glonami morskimi, a do jakiej są teraz. Na tej podstawie oszacował, że w ciągu ostatnich 250 lat woda w lagunie podniosła się o 40–45 cm. Jak tak dalej pójdzie, niedługo niepotrzebna będzie powódź, aby cały plac św. Marka znalazł się na stałe pod wodą. Wystarczy zwykły przypływ osiągający 80 cm. Dodajmy, że słynny plac to jedno z najniżej położonych miejsc w Wenecji.

Pogoda nie dla Wenecji

Konsekwencje szybszego zanurzania się Wenecji stają się coraz bardziej dolegliwe. W ciągu kilku ostatnich dekad acqua alta pojawiała się w mieście znacznie częściej niż dawniej. Sto lat temu syreny alarmowe włączano średnio 10 razy w roku. Tymczasem w dwóch ostatnich dekadach odzywały się przeciętnie 60 razy w sezonie. Pierwsze ataki wzburzonego morza następują zwykle w październiku, ostatnie – przeważnie w lutym, a najwięcej jest ich w listopadzie i grudniu. Zatem średnio przez pięć miesięcy w roku wody Adriatyku, pchane silnymi wiatrami wiejącymi z południa lub wschodu, zalewają regularnie miasto.

– Dla Wenecji najbardziej dolegliwe są głębokie niże, w centrum których ciśnienie jest bardzo niskie. Przypominają one olbrzymie odkurzacze zasysające powietrze z bliższej i dalszej okolicy. Wiatry południowe i wschodnie przybierają wtedy na mocy, wywołując sztormy i popychając morze w kierunku laguny, na której środku leży Wenecja. Woda przeciska się przez mierzeję trzema przesmykami, a następnie rozlewa. Jej poziom może się podnieść nawet o 1,5 m. Przy takim stanie zalane jest praktycznie całe miasto, a głębokość wody na placu św. Marka przekracza 0,5 m. Woda ustępuje dopiero po wielu godzinach – mówi David Barriopedro, meteorolog z Universidade de Lisboa, który analizował, jaka układanka wyżów i niżów atmosferycznych nad Europą skutkuje powodziami sztormowymi w Wenecji. Barriopedro stwierdził, że wiele zależy od tego, jaką trasą wędrują jesienią i zimą wielkie niże atmosferyczne przemieszczające się na wschód znad Atlantyku. Jeśli centrum takiego wiru znajdzie się nad północnym Adriatykiem, wówczas morze przechodzi nagłą metamorfozę – z przyjacielskiego słonecznego akwenu zmienia się w niszczycielski żywioł, wzmacniany energią lokalnych wiatrów sirocco i bora, dmuchających jak opętane i pchających wielkie masy wody ku zabytkowemu miastu, za nic mając jego wspaniałą ponadtysiącletnią historię.

Barriopedro podkreśla jednak, że nie wszystkie lata są takie same. Zwykle po kilku spokojnych sezonach przychodzi seria okresów bardzo sztormowych, po czym morze znów uspokaja się na pewien czas. Każda seria sztormowych lat może być dla Wenecji coraz groźniejsza, ponieważ lustro wody w lagunie stale się podnosi i za dekadę będzie się znajdowało o kilka centymetrów wyżej niż dziś. – To nie koniec złych wieści. Zmiany klimatyczne zachodzące na całym globie sprzyjają ekstremom pogodowym. Dlatego siła i częstotliwość powodzi sztormowych mogą wzrosnąć. W pesymistycznym wariancie za 100 lat do zwiedzania Wenecji potrzebne będą nie tylko kalosze jak dziś, ale także płetwy, maska i fajka – mówi Barriopedro.

Cóż za ponura wizja! Czy nie nazbyt pesymistyczna? Jak uratować Wenecję przed zatopieniem? Pytanie to zadano sobie po raz pierwszy po potężnej powodzi, która nawiedziła miasto w listopadzie 1966 r. Poziom wody podniósł się wówczas prawie o 2 m. Nawałnice do spółki z silnym sirocco (wiatr dmący z południowego wschodu i przybywający z Afryki) odcięły miasto od świata na ponad dobę. Wtedy uświadomiono sobie, w jak złym stanie znajduje się Wenecja i że może ona nie przetrwać następnego stulecia. Nie śpieszono się jednak z poszukiwaniem środków zaradczych. Dopiero w 1994 r. zaaprobowano plan ratunkowy polegający na zainstalowaniu ruchomych barier w trzech przesmykach łączących Lagunę Wenecką z otwartym morzem.

Na ratunek Mojżesz

Projekt otrzymał nazwę Modulo Sperimentale Elettromeccanico, w skrócie MOSE, co po włosku znaczy Mojżesz. Nawiązanie do biblijnego proroka nie jest przypadkowe. Trzy bariery niczym Mojżesz miały zatrzymać morze szturmujące lagunę i w ten sposób uchronić Wenecję przed powodziami. Z realizacją planu też się jednak nie śpieszono. Budowa barier ruszyła dopiero w 2003 r. i początkowo zakładano, że zostanie ukończona w 2011 r. Nic z tego nie wyszło, więc harmonogram wydłużono o trzy lata. Ale i tego terminu nie udało się dotrzymać. Inna sprawa, że wieloletnia zwłoka jest normą w przypadku takich megaprojektów inżynieryjnych, gdziekolwiek są realizowane. Ostatecznie bariery mają być gotowe pod koniec tego roku, a w przyszłym zacząć bronić Wenecję przed Adriatykiem.

Ułożone na dnie morskim zapory będą podnoszone tylko podczas tych najgroźniejszych sztormów, które stanowią potencjalnie duże zagrożenie dla miasta. W największym przesmyku zwanym Lido, którym do Laguny Weneckiej wpływa najwięcej statków, w tym gigantyczne liniowce pasażerskie, ustawione zostaną dwie takie bariery. W dwóch pozostałych przesmykach – w pobliżu Malamocco i Chioggii – wystarczą pojedyncze stalowe blokady. Każda taka konstrukcja składa się z 21 segmentów umocowanych za pomocą olbrzymich zawiasów do betonowego fundamentu ułożonego na dnie. Segmenty są puste w środku, aby można je było wypełnić wodą. W spokojne dni będą spoczywały na dnie przesmyków. Dopiero wtedy, gdy do Wenecji zacznie się zbliżać wysoki przypływ, wodny balast zostanie wypompowany z segmentów, a wtedy stalowa barykada wynurzy się z wody i w ciągu 30 min odetnie Lagunę Wenecką od świata. Nie na długo. Po kilku godzinach, gdy tylko zagrożenie minie, segmenty zostaną ponownie wypełnione wodą i skryją się na dnie.

Bariery będą mogły powstrzymać wodę powodziową o wysokości ok. 270 cm. Teoretycznie mają być uruchamiane tylko w sytuacji naprawdę poważnego zagrożenia, a nie podczas każdego dużego przypływu. Stan alarmowy to 110 cm powyżej normalnego poziomu wody. To jednak oznacza, że nisko położone rejony miasta (w tym plac św. Marka) będą nadal od czasu do czasu zalewane, tyle że przez niezbyt głęboką wodę. Stalowe bariery nie mogą być podnoszone zbyt często, chociażby z tego powodu, że znacznie utrudniłoby to żeglugę pomiędzy laguną a otwartym morzem; ruch statków w przesmykach jest w ciągu dnia bardzo intensywny. Obecnie zakłada się, że laguna będzie odcinana od morza najwyżej 10 razy w roku.

Ta prognoza ma jednak poważną wadę: opiera się na analizie przeszłości i w niewielkim stopniu uwzględnia przyszłe scenariusze podnoszenia się poziomu mórz opracowane przez naukowców w ciągu ostatnich 15 lat, gdy trwała już budowa barier MOSE. Tymczasem wedle umiarkowanych symulacji komputerowych w tym stuleciu lustro wody w ziemskich oceanach będzie się podnosiło w tempie 3–4 cm na dekadę. Przy takim rozwoju wypadków już za kilkadziesiąt lat praktycznie każdy silny sztorm będzie niebezpieczny dla miasta. Tamy w przesmykach należałoby więc zamykać częściej i na dłużej. Georg Umgiesser, oceanograf z Istituto di Scienze Marine (ISMAR) w Wenecji, oszacował niedawno, że w przypadku podniesienia się poziomu mórz o 50 cm bariery trzeba by uruchamiać średnio raz na dobę. Gdyby poziom wody podwyższył się jeszcze bardziej – o 70 cm – przesmyki byłyby częściej zamknięte niż otwarte. Stałoby się to konieczne, bo inaczej każdy zwykły przypływ zalewałby miasto. W szczególnie niekorzystnym układzie zdarzeń trzeba by na stałe odgrodzić lagunę od reszty Adriatyku, ale wówczas cała warta 6 mld euro (z tego 1 mld zniknął w wyniku skandalu korupcyjnego) inwestycja straciłaby sens. Wszak taniej byłoby po prostu zasypać przesmyki.

Czy można podnieść miasto?

Jednak zamknięcie przesmyków – na stałe lub też na dłużej – wszyscy zgodnie uważają za absurd. Wówczas bowiem Lagunę Wenecką, tygodniami lub miesiącami odciętą od dostaw świeżej wody morskiej, czekałaby zagłada. A to wcześniej czy później oznaczałoby też śmierć miasta. Zwolennicy projektu MOSE odpowiadają, że nawet jeśli za 100 lat bariery okażą się nieprzydatne z powodu szybkiego wzrostu poziomu morza, to Wenecja zyska przynajmniej cenny czas potrzebny na opracowanie nowych sposobów jej ocalenia. Czy takim sposobem mogłoby być… podniesienie najcenniejszych fragmentów miasta wraz z kawałkiem laguny?

Autorami tej niezwykłej idei są Pietro Teatini i Giuseppe Gambolati, geolodzy z Università di Padova. Obaj są specjalistami od osiadania gruntu, a zatem w pewnym sensie od… Wenecji. Zaproponowali oni wpompowanie olbrzymiej ilości wody morskiej w warstwę piasku zalegającą pod miastem na głębokości 600–800 m. W wyniku takiej iniekcji zwiększyłaby ona swoją objętość, powodując podniesienie się gruntu o 25–30 cm. Niby niewiele, ale dla Wenecji każdy centymetr ma przecież znaczenie. Co ciekawe, Teatini i Gambolati nie są pionierami w tym względzie. Odgrzebali oni bowiem koncepcję zaproponowaną jeszcze w latach 70. XX w., lecz rychło odrzuconą jako nierealną. Badacze z Padwy powrócili do niej, ponieważ mieli w ręku wyniki nowych badań hydrogeologicznych obejmujących rejon Laguny Weneckiej oraz rezultaty modelowania zachowania warstw geologicznych pod Wenecją. Na tej podstawie stwierdzili, że miasto można jednak podnieść, i to w taki sposób, aby mu nie zaszkodzić. Bo zbyt pośpieszne i nierówne podnoszenie gruntu mogłoby zagrozić starym budynkom i wtedy lekarstwo okazałoby się gorsze od choroby.

Początkowo Teatini i Gambolati myśleli o wpompowaniu pod Wenecję dwutlenku węgla pochodzącego z okolicznych elektrowni. W końcu jednak uznali, że tańsze, łatwiejsze i bardziej bezpieczne będą zastrzyki z wody morskiej. Wyliczyli, że gdyby udało się podnieść miasto o 30 cm, wówczas liczba coraz groźniejszych dla niego jesiennych i zimowych powodzi zmniejszyłaby się dziesięciokrotnie. Oczywiście niemal od razu odezwali się krytycy niekonwencjonalnego pomysłu. Dowodzili, że w symulacji brakuje wielu szczegółowych danych na temat właściwości skał, w które miałaby być wprowadzona woda. A bez dokładnych danych pomysł jest tylko fantazją. Negatywne recenzje nie zniechęciły jednak badaczy. Rozpoczęli oni nowe badania geologiczne i geotechniczne. Dzięki nowo zdobytym danym sejsmicznym mogli też poprawić precyzję modelu i przeprowadzić nowe symulacje. – Teraz jesteśmy pewni, że to da się zrobić. Można podnieść Wenecję o 25–30 cm – oznajmił Teatini. Ostatecznie jego zespół zaproponował nawiercenie wokół miasta w odległości 10 km od jego centrum 12 studni. Wodę wpompowywano by bardzo ostrożnie, a pionowe ruchy gruntu z dokładnością do milimetrów mierzyłyby satelity oraz aparatura naziemna. Założono, że cel zostanie osiągnięty w ciągu dziesięciu lat. Koszt takiej akcji ratunkowej badacze oszacowali na 100–150 mln euro, co w porównaniu z ceną MOSE jest kwotą niewielką.

Na razie propozycję odłożono na półkę, ale Teatini i Gambolati są przekonani, że za dekadę lub dwie wróci ona do łask, gdy okaże się, że poziom Adriatyku szybko się podnosi. Ich zdaniem dzięki zrealizowaniu tego pomysłu ruchome bariery chroniące Wenecję przed sztormami wystarczyłyby na dłużej i byłyby rzadziej podnoszone, a miasto nie zatonęłoby przynajmniej w ciągu dwóch najbliższych wieków i w ten sposób zyskało cenny czas. Swoją drogą ciekawe, czy ktoś będzie jeszcze wtedy w nim mieszkał. W ciągu ostatniego półwiecza liczba wenecjan spadła o połowę – z ok. 120 tys. do mniej niż 60 tys. Każdy chciałby zobaczyć to niezwykłe miejsce, ale (prawie) nikt nie chce tu mieszkać. Wenecja stała się najcenniejszym na świecie skansenem. W ciągu dwustu lat może się zmienić w wymarłe miasto uratowane przed zagładą jedynie po to, aby mogli je oglądać turyści. Cóż, lepsze to niż pozostawienie jej na pastwę losu, aby wiatr i woda mogły zrobić swoje. Nie ratować jej to znaczy pozwolić jej umrzeć.

Andrzej Hołdys
dziennikarz popularyzujący nauki o Ziemi, współpracownik „Wiedzy i Życia”

Wiedza i Życie 5/2018 (1001) z dnia 01.05.2018; Ratowanie bezcennych zabytków; s. 48

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną