Ilustracja z księgi Ilustracja z księgi "La Mort le Roi Artus" z roku 1316. Król Artur atakuje z użyciem trebusza domena publiczna
Struktura

Grecy i Rzymianie, Frankowie i Słowianie. Wszyscy uprawiali miotanie

Spór o pochodzenie trebusza jest nieco jałowy, bo i w Europie, i w Chinach obowiązuje ta sama fizyka, więc i mechaniczne wynalazki mogą być podobne. Pewne jest, że wywołał rewolucję nie tylko w wojskowości.

Kilka tygodni temu światowe media obiegła interesująca informacja dotycząca działań Sił Obronnych Izraela (Israel Defense Forces, IDF) na granicy z Libanem. Tym razem jednak rzecz dotyczy spraw nieco mniejszego kalibru. Otóż żołnierze IDF, namówieni przez kolegę zajmującego się w cywilu archeologią eksperymentalną, zbudowali trebusz strzelający ponad murem granicznym pociskami zapalającymi.

Jak wyjaśnili sami zainteresowani, chodziło o wypalenie krzaków umożliwiających skryte podejście bojownikom Hezbollahu – cel okazał się za mały dla izraelskiego lotnictwa czy artylerii, więc żołnierze postanowili skorzystać z tej dawnej, znacznie mniej zaawansowanej technologii. Swoją drogą miejsce daje do myślenia, bo przecież tam właśnie, w zamorskim państwie Franków, w XII i XIII w. krzyżowcy najpierw wznieśli dziesiątki twierdz, by potem utracić je wszystkie w krwawych oblężeniach, w których główną bronią atakujących był właśnie trebusz.

Tak się rozpoczęła era artylerii mechanicznej

Zanim cofniemy się do Adama i Ewy, by wyjaśnić, czym jest i skąd się wziął trebusz, ustalmy najpierw, czym on nie jest. Po pierwsze, nie jest machiną oblężniczą, bo tym terminem określamy różne urządzenia służące do niszczenia fortyfikacji. Zatem do tej kategorii zaliczamy tarany, świdry, pomosty oblężnicze, ruchome wieże itd. Trebusz, wraz z innymi podobnymi wynalazkami, zaliczamy do machin miotających lub, innymi słowy, do artylerii mechanicznej. Po drugie, trebusz nie jest katapultą, bo choć tej nazwy często używa się zbiorowo jako synonimu dla każdej machiny miotającej, to katapulta jest tylko jednym z wielu takich urządzeń.

Ale co to w ogóle za pomysł, żeby rzucać kamieniami w fortyfikacje i kto na niego wpadł? Starożytni Grecy, rzecz jasna. Podobno w 399 r. p.n.e. tyran Syrakuz Dionizjusz Starszy (ten sam, który kazał na końskim włosie powiesić miecz nad Damoklesem), szykując się do wojny, ogłosił konkurs na najlepszą i najbardziej użyteczną machinę wojenną. Zwycięzcą został pitagorejczyk Zopyros (prawda, jakimi pożytecznymi rzeczami zajmowali się wówczas filozofowie?), wynalazca gastrafetesa, czyli kuszy naciąganej ciężarem ciała strzelca, który opierał brzuch na wyprofilowanej, poprzecznej belce, i stąd właśnie ten „łuk brzuszny”. Niewiele później ów gastrafetes został ustawiony na obrotowej podstawie, wyposażony w korbę do napinania cięciwy i tak rozpoczęła się era artylerii mechanicznej.

Rekonstrukcja trebuszetu na murach włoskiego miasta Alghero.ShutterstockRekonstrukcja trebuszetu na murach włoskiego miasta Alghero.

Rewolucja miała wpływ nie tylko na wojskowość

A dlaczego właściwie machiny miotające były potrzebne przy oblężeniach? Otóż twierdza, zamek, mur otaczający miasto to zasadniczo wzniesiona ludzką ręką góra, na której, co oczywiste, łatwiej się bronić niż na płaskim. Nie tylko dlatego, że przeciwnik musi się na nią wspiąć, ale również z tej przyczyny, że pocisk rzucony z góry leci dalej niż ten rzucany z dołu. A ponieważ przed wynalezieniem artylerii prochowej mury burzyli saperzy (na ziemi lub pod nią), atakujący musieli zapewnić im ochronę, spędzając obrońców ze szczytów. Mniejsza o to, czy zadanie to powierzano procarzom, czy łucznikom, ci stojący wyżej mieli zawsze przewagę. Aż wymyślono napinaną mechanicznie cięciwę, mogącą wyrzucić ciężki pocisk na dwukrotnie większą odległość niż najbieglejszy nawet łucznik z Krety.

Ta rewolucja miała wpływ nie tylko na wojskowość, bo czas potrzebny na zdobycie ufortyfikowanego miasta skrócił się z, powiedzmy, dwóch lat do dwóch miesięcy, co oznaczało, że w trakcie jednej kampanii można było zdobyć nie jedno miasto, lecz całe państwo. Mistrzostwo w takich działaniach osiągnęli Macedończycy – armia Filipa, ojca Aleksandra, miała nie tylko wyspecjalizowany korpus inżynieryjno-artyleryjski, ale też zatrudniała uczonych, konstruujących coraz to nowe i doskonalsze maszyny wojenne. Powstała zresztą przy okazji cała nauka, w której grubość cięciw, wagę pocisków i podobne parametry opisywano skomplikowanymi wzorami matematycznymi.

Grecy, a później ich pojętni, przynajmniej w tej dziedzinie, uczniowie Rzymianie, wymyślili wiele rozmaitych urządzeń mechanicznych do wyrzucania mniejszych i większych pocisków. Pewien uczony z Aleksandrii wynalazł nawet katapultę na sprężone powietrze. Wszystkie te, które wykorzystują efekt napięcia lub skręcenia (łuku, cięciwy, drewnianej belki itd.), nazywamy machinami neurobalistycznymi. Jest też i drugi rodzaj, do którego zalicza się trebusz i wszyscy jego przodkowie – to machina barobalistyczna, czyli wykorzystująca do wyrzucenia pocisku przeciwwagę.

Spór o pochodzenie może być nieco jałowy

Co do tego, kto wpadł na ten pomysł, nie ma zgodności. Oczywiście są tacy, którzy wskazują na Chińczyków i wymyślony przez ich uczonych mangonel, czyli maszynę z dźwignią, której dłuższe ramię wyrzucało pocisk, krótsze zaś było wprawiane w ruch przez pociągnięcie zamocowanych na nim sznurów. Inni wskazują na starożytnych Rzymian i ich bardziej pomysłową biffę, czyli maszynę z zamocowanym na krótszym ramieniu ciężarem w ruchomym koszu. Spór o pochodzenie i pierwszeństwo może być jednak nieco jałowy, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że zarówno w Europie, jak i w Chinach obowiązuje ta sama fizyka, więc i mechaniczne wynalazki mogą być podobne.

W średniowieczu używano różnych rodzajów machin barobalistycznych, dodajmy, że im prostszych, tym chętniej, bo nie wymagały one stosowania tak skomplikowanej matematyki jak antyczne katapulty i balisty. W swoich arsenałach mieli je Słowianie napadający na Grecję w VI w. i Frankowie broniący Paryża przed Wikingami w IX w. Ta artyleria nadawała się głównie do zabijania ludzi, zarówno w bitwach, jak i w oblężeniach, ale pociski wyrzucane z mangoneli mogły zatopić mały drewniany statek albo zburzyć dom z niewypalanej cegły. Nawet te największe, których sznury ciągnęło czterystu ludzi (a budowano ponoć takie potwory), potrafiły swoimi pociskami co najwyżej zniszczyć blanki na szczycie silnego muru, ale nic więcej.

Dopiero później, już w epoce krucjat, pojawił się wspaniały wielki trebusz (zwany też tripantium), zapewne skonstruowany przez jakiegoś bizantyjskiego inżyniera. Taka maszyna przez sześć tygodni strzelała (skutecznie) w mury Jerozolimy w trakcie pierwszej krucjaty; wielki trebusz nazwany profetycznie „Zwycięzcą” przywieźli Egipcjanie w częściach na stu wozach pod Akkę. No i najpotężniejszy ze wszystkich, „Wilk wojny”, zbudowany na rozkaz króla Anglii Edwarda I (ten z kolei walczył ze słynnym Williamem Wallacem), mierzący ponoć 90 metrów w górę, który jednym pociskiem zakończył ciągnące się tygodniami oblężenie zamku Stirling.

Nie jesteśmy tacy mądrzy, jak nam się wydaje

Kariera wielkiego trebusza zaczęła się kończyć w XV wieku, kiedy nowy wynalazek – armata – osiągnął wystarczającą sprawność, by zastąpić artylerię mechaniczną. Sama jej idea powracała jeszcze tu i ówdzie, zwykle jednak była to broń improwizowana, jak różnego rodzaju miotacze granatów używane w okopach I wojny światowej czy wykonane z resorów „katapulty” do miotania butelek zapalających warszawskich powstańców.

Dziś trebuszami i innymi podobnymi machinami zajmują się głównie rekonstruktorzy i uczeni specjalizujący się w archeologii eksperymentalnej. Zabawne, że mimo całej swojej inżynieryjnej wiedzy nie potrafią zbudować urządzenia, które wyrzucałoby pocisk choćby na połowę tego dystansu, jaki osiągali starożytni. Albo nam w źródłach nakłamali antyczni historycy, albo nie jesteśmy wcale tacy mądrzy, jak nam się wydaje.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną