Shutterstock
Człowiek

Niebieska alternatywa, czyli czas polubić owoce morza

Żywność z mórz i oceanów, jezior i rzek – a przede wszystkim ze stawów hodowlanych – stanie się podstawą białkowej diety zwierzęcej większości mieszkańców globu.

W zachodniej Portugalii Ocean Atlantycki spotyka się z niewielkim pasmem wzgórz Serra da Arrábida zbudowanych z wapiennych skał liczących ponad 150 mln lat. W znacznie bliższych nam czasach, kilka milionów lat temu, woda wydrążyła w nich wiele jaskiń. Jedną z nich jest Gruta da Figueira Brava – nieduża, lecz podzielona na wiele komnat. Apartament w sam raz dla dużej, wielopokoleniowej rodziny. Mniej więcej 100 tys. lat temu zameldowali się tam neandertalczycy, którzy następnie powracali tu przez kilkanaście tysięcy lat. Choć trwała epoka lodowcowa, akurat w tamtym czasie arktyczne zimno wycofało się daleko za koło polarne. Na południu Europy wciąż jeszcze panowały wysokie temperatury, zbliżone do współczesnych.

Dieta mieszkańców Gruta da Figueira Brava składała się m.in. z ryb i owoców morza. Szczególnie upodobali sobie duże kraby Cancer pagurus z brązowymi pancerzami. Zbierali je w dużych ilościach podczas odpływu, przypiekali na węgielkach, a następnie rozbijali skorupy i zjadali ich zawartość. Archeolodzy, którzy wczołgali się do jaskini, znaleźli w niej liczne pozostałości pancerzyków należących do kilkudziesięciu dorosłych krabów. Każdy to ok. 200 g pożywnego mięsa.

Opisane w lutym we „Frontiers in Environmental Archaeology” odkrycia z Gruta da Figueira Brava nie są pierwszymi (ani zapewne ostatnimi), które sugerują, że rozmaici przedstawiciele rodzaju Homo już dawno temu włączyli do swojej diety zwierzęta wodne. Pierwszym miał być Homo habilis, zamieszkujący ok. 2 mln lat temu Afrykę Wschodnią przeciętą systemem głębokich i rozległych dolin tektonicznych wypełnionych częściowo gigantycznymi jeziorami obfitującymi w pokarm. Dokładnie ćwierć wieku temu na łamach „British Journal of Nutrition” ukazał się słynny artykuł, którego autorzy – Leigh Broadhurst, Stephen Cunnane i Michael Crawford – dowodzili, że mózg człowieka zaczął się szybko powiększać ok. 2 mln lat temu dzięki wzbogaceniu codziennego menu o niedużą, ale ważną dla szarych komórek porcję tropikalnych ryb i małży zawierających znaczne ilości nienasyconych kwasów tłuszczowych. Był to zatem krok o znaczeniu dla naszej ewolucji fundamentalnym.

Mariana Nabais, główna autorka odkryć w Gruta da Figueira Brava, przychyla się do tej tezy. Uważa, że pozostałości krabowej diety to argument na rzecz wysokiej inteligencji neandertalczyków. „Długo uważano ich za tępawych brutali żywiących się wyłącznie mięsem wielkich ssaków lądowych, podczas gdy bystrzejszy od nich Homo sapiens miał bardziej zróżnicowaną dietę, w której były również ryby bogate w kwasy tłuszczowe. Okazuje się jednak, że neandertalczycy także żywili się darami morza, a zatem – wbrew utartym opiniom – byli elastyczni, zaradni i niegłupi” – mówi w „New York Timesie” badaczka z Institut Català de Paleoecologia Humana i Evolució Social (IPHES).

Miliony w sieciach

Od tamtych czasów upłynęło 100 tys. lat. Skończyła się epoka lodowcowa, neandertalczycy wymarli, jaskinia pod Lizboną opustoszała. Za to miłość ludzi do krabów Cancer pagurus przetrwała. To uczucie szczególnego rodzaju, bo żarłoczne. Co roku u brzegów Europy z wód Oceanu Atlantyckiego i Morza Północnego wyławia się ok. 40–50 tys. ton „brązowych krabów”, jak są potocznie określane. Podaje się je m.in. w formie sufletów albo gotuje z nich gładkie, kremowe zupy. Nie jest to jednak najczęściej poławiany krab na świecie. Na szczycie listy znajduje się portunik gazami (Portunus trituberculatus) żyjący w Oceanach Spokojnym i Indyjskim u wybrzeży Azji. Ubiegłoroczny raport Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) donosi, że w 2020 r. wyłowiono go 442 tys. ton, głównie z mórz oblewających od wschodu Chiny.

Oczywiście konsumencka miłość do wodnych stworzeń nie kończy się na krabach. Z raportu FAO dowiadujemy się także, że w 2020 r. z mórz i oceanów wyłowiono łącznie 12 mln ton owoców morza – skorupiaków, mięczaków, jeżowców, meduz, strzykw. Jednak przede wszyskim wyławiano ryby, głównie z mórz. W 2020 r. wylądowało ich w sieciach 67 mln ton (pierwsza trójka to sardela, mintaj i bonito). To jednak nie koniec – są jeszcze wody słodkie, które w skali świata dostarczyły 11,5 mln ton ryb. Gdy to wszystko dodamy, otrzymamy łącznie ok. 90 mln ton zwierząt schwytanych przez rybaków. Mniej więcej tyle samo wodnych żyjątek (88 mln ton) pochodziło z hodowli. Akwakultury – morskie i słodkowodne – dostarczyły łącznie 57 mln ton ryb, 18 mln ton mięczaków, 11 mln ton skorupiaków oraz ok. 500 tys. ton zwierząt ziemno-wodnych, głównie żółwi i żab.

Okazuje się zatem, że w 2020 r. złapaliśmy lub wyhodowaliśmy 178 mln ton zwierząt, przy czym 157 mln ton zjedliśmy, a resztę przeznaczyliśmy na cele niekonsumpcyjne. Średnio na jednego mieszkańca globu wypada po ok. 20 kg tej „niebieskiej żywności” (ang. blue food). To dwa razy więcej niż pół wieku temu – kwitują z zadowoleniem eksperci FAO, zwracając uwagę, że w tym czasie liczba ludności świata wzrosła z nieco ponad 3 mld do prawie 8 mld, czyli w przybliżeniu o 150 proc. Jednak jeszcze szybciej, mniej więcej sześć razy, rosła popularność wodnej diety.

Czy mieszkańcy wód mogliby w XXI w. stać się, zapewne do spółki z drobiem, głównym źródłem białka dla ludzi, dzięki czemu można by radykalnie ograniczyć konsumpcję czerwonego mięsa? Jego wyrugowanie z naszej diety, a przynajmniej znaczne ograniczenie, jest marzeniem lekarzy i badaczy klimatu. W 2020 r. skonsumowaliśmy łącznie ok. 330 mln ton zwierząt lądowych (również dane FAO), w tym 110 mln ton wieprzowiny i 70 mln ton wołowiny. Gdybyśmy tę ilość zastąpili „niebieską żywnością”, trzeba byłoby jej produkcję co najmniej podwoić.

Czerwone do wymiany

Niektórzy uważają, że jest to konieczne. Takiego zdania są autorzy obszernego raportu opublikowanego w lutym tego roku na łamach „Nature”. Ponad setka badaczy z międzynarodowego programu Blue Food Assessment, koordynowanego przez Uniwersytety Harvard i Stanford oraz przez Stockholm Resilence Centre, wymienia trzy główne zalety „niebieskiej żywności”.

Po pierwsze, może pomóc w wykarmieniu mieszkańców biedniejszych krajów świata, ponieważ zawiera wysokiej jakości białko, a także witaminy A, B12 i D, kwasy tłuszczowe omega-3 oraz cenne mikroelementy: żelazo, wapń, jod, magnez, potas, selen. Ich niedobór, w szczególności deficyt witaminy B12 oraz kwasów omega-3, hamuje rozwój układu nerwowego w okresie płodowym i dziecięcym. „Każde dodatkowe 10 mln ton żywności morskiej i słodkowodnej, jeśli zostanie ona właściwie skierowana, może się przełożyć na zmniejszenie o 100 mln liczby dzieci z niedoborami witamin i mikroelementów” – podkreślają badacze.

Po drugie, w wielu krajach zamożnych lub na dorobku, w których spożycie czerwonego mięsa jest obecnie wysokie, ryby i owoce morza mogą powstrzymać epidemię zawałów i udarów – głównej przyczyny zgonów, a także zmniejszyć ryzyko niektórych nowotworów, depresji, demencji, choroby Alzheimera i innych chronicznych dolegliwości.

Po trzecie wreszcie, „niebieska żywność” jest bardziej niż hodowla zwierząt przyjazna dla klimatu i środowiska (pod pewnymi warunkami, o których będzie jeszcze mowa).

Woda w zagrożeniu

To, co konieczne, nie zawsze jest jednak wykonalne. Na Ziemi mieszka już 8 mld ludzi, a za pół wieku ma nas być ok. 10 mld. Czy wszystkim można zapewnić dietę zawierającą żywność pochodzenia wodnego pozyskaną w sposób przyjazny dla planety? Zacznijmy od rekomendacji ekspertów od żywienia. Na przykład opublikowanych w 2019 r. w czasopiśmie medycznym „Lancet” zaleceń naukowców z projektu „Food in the Anthropocene” kierowanego przez Waltera Wiletta z Harvard Medical School.

W ich piramidzie żywieniowej – „zrównoważonej pod względem zdrowotnym i środowiskowym”, a zatem opartej w dużym stopniu na produktach roślinnych – optymalna dzienna dawka ryb i owoców morza to średnio 28 g. W dokumentach Światowej Organizacji Zdrowia znajdziemy podobne rekomendacje: dwa razy w tygodniu po 100 g ryb lub owoców morza. Z kolei Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności zalecał spożywanie minimum 300 g ryb na tydzień. Jeśli tę ostatnią wartość pomnożymy przez liczbę tygodni w roku, a następnie przez liczbę ludności świata, otrzymamy wynik 125 mln ton. To mniej niż 157 mln ton, które zjedliśmy w 2020 r. Czyżbyśmy więc już teraz mieli pod dostatkiem „niebieskiej żywności”?

Oczywiście nie. Średnie wartości zafałszowują rzeczywistość, bo jedni zjadają mnóstwo wodnych stworzeń, a inni bardzo mało. Gigantem są Chiny, których udział w światowej konsumpcji przekroczył już 35 proc. Pół wieku temu statystyczny Chińczyk konsumował rocznie mniej niż 4 kg ryb i owoców morza, dziś zjada prawie 40 kg – wciąż mniej od Japończyka czy mieszkańca Korei Południowej, ale dwukrotnie więcej od średniej światowej. W wielu innych krajach tego regionu – Indonezji, Kambodży, Bangladeszu czy na Malediwach (rocznie ponad 80 kg na osobę!) – produkty pochodzenia wodnego są spożywane częściej niż czerwone mięso. Podobnie jest w wielu krajach Afryki, lecz nie z powodu dużej popularności „akwadiety” (średnia dla kontynentu to zaledwie 10 kg na osobę rocznie), ale znikomej konsumpcji wieprzowiny i wołowiny. Spore dysproporcje występują w Europie. W jednych krajach, np. Portugalii (57 kg), Hiszpanii, Francji czy Islandii (90 kg!), ryby i owoce morza są ważnym składnikiem diety, ale w innych – Austrii, Węgrzech (5 kg), Polsce (12 kg) czy Niemczech – raczej stanowią margines. Wątpliwe, by ci, którzy już rozsmakowali się w „niebieskiej żywności”, zrezygnowali z niej na rzecz innej. Dlatego właśnie naukowcy z Blue Food Assessment spodziewają się, że do 2050 r. popyt na słono‑ i słodkowodne smakołyki wzrośnie do 250 mln ton rocznie, czyli o ok. 80 proc.

Skąd wziąć każdego roku dodatkowe 100 mln ton ryb, owoców morza i całej reszty wodnej menażerii? Z pewnością nie z oceanów, mórz i jezior. Mniej więcej od trzech dekad światowe połowy utrzymują się na stałym poziomie 80–90 mln ton rocznie, a według prognoz FAO do końca tej dekady mogą wzrosnąć najwyżej o kilka milionów ton, i to pod warunkiem ostrożnego, zrównoważonego zarządzania łowiskami. Tymczasem jedna trzecia albo jest nadmiernie użytkowana, albo nie może wyjść z dołka po dekadach agresywnej eksploatacji. Do tego dochodzi jeszcze zmiana klimatu. Temperatury wielu akwenów rosną, oceany pochłaniają coraz więcej emitowanego przez nas dwutlenku węgla, który je zakwasza. Wszystko to może się odbić niekorzystnie na populacjach mieszkańców hydrosfery.

Co pozostaje? Akwakultura. To dzięki niej nastąpił tak błyskawiczny wzrost konsumpcji ryb i owoców morza w ostatnich dekadach, przy zmniejszeniu presji na naturalne zasoby. Gdyby nie ona, pewnie wyłowilibyśmy wszystkie zwierzęta nadające się do zjedzenia. Pół wieku temu udział akwakultury był śladowy, a dziś sięga 50 proc. i będzie szybko rósł. Eksperci FAO prognozują w swoim ubiegłorocznym raporcie, że do 2030 r. hodowle zwiększą dostawy „niebieskiej żywności” o 20 mln ton. Gdyby ta tendencja utrzymała się w dwóch kolejnych dekadach, wówczas faktycznie w połowie XXI w. zostałby osiągnięty pułap prognozowany przez naukowców z projektu Blue Food Assessment.

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Najważniejsze dotyczą potencjalnych zagrożeń dla środowiska i klimatu. Wśród autorów publikacji w „Nature” jest Rosamund Naylor ze Stanford University, która 20 lat temu pesymistycznie przewidywała, że akwakultury mogą zwiększyć presję na ekosystemy wodne. Uważała, że pośrednio przyczynią się do wyławiania z mórz, jezior i rzek coraz większych ilości ryb, którymi następnie karmione będą hodowlane drapieżniki, takie jak łosoś czy pstrąg. Dziś badaczka przyznaje, że pod tym względem jest lepiej, niż się spodziewała, głównie dzięki temu, że drapieżców z powodzeniem przestawiono na dietę wegetariańską. Nadal jednak zaleca ostrożność, przestrzegając przed ryzykiem ekspansji farm źle zarządzanych, nastawionych na szybkie zaspokojenie popytu. „Takie akwakultury, zanieczyszczające naturalne ekosystemy dużymi ilościami antybiotyków i nawozów, mogą być równie niekorzystne dla środowiska jak hodowle zwierząt lądowych” – mówiła Naylor w wywiadzie opublikowanym na stronie internetowej jej uczelni.

Akwakultury są znacznie bardziej przyjazne dla klimatu niż hodowle bydła czy trzody chlewnej – podkreślają wszyscy eksperci. Ale hodowla hodowli nierówna. „Z tego punktu widzenia powinniśmy jadać raczej małe ryby oraz małże. Jedne i drugie są bardzo pożywne, a ich hodowla wiąże się z najmniejszą emisją gazów cieplarnianych” – napisała w komentarzu na łamach „Fortune” Fiorenza Micheli, współpracowniczka Naylor ze Stanfordu.

Niebieska transformacja

Kolejny pomysł, korzystny dla atmosfery i zarazem zwiększający bezpieczeństwo żywnościowe globu, polega na wprowadzaniu odmian ryb, które dzięki interwencji genetycznej rosną znacznie szybciej. Najbardziej znanym przykładem jest GIFT (od ang. Genetically Improved Farmed Tilapia), wyselekcjonowana przez naukowców z organizacji WorldFish odmiana tilapii nilowej, hodowana dziś w kilkunastu krajach świata. Dzięki niej farmy zwiększyły produkcję o połowę. Niektórzy naukowcy, jak Michelle Tigchelaar, jedna z liderek Blue Food Assessment, wiążą z tą odmianą olbrzymie nadzieje. Ocenia ona, że tilapia GIFT docelowo mogłaby stać się podstawą białkowej diety dla setek milionów ludzi z biedniejszych krajów świata (choć i tu pojawiają się nowe zagrożenia w postaci zabójczego dla tej ryby wirusa TiLV).

„Tak jak przejście do zielonej gospodarki może uratować planetę przed katastrofalnym wzrostem temperatur, tak bezpieczeństwo żywnościowe może zapewnić jej mieszkańcom przede wszystkim niebieska transformacja, czyli pokarm pochodzący z oceanów, mórz, rzek, jezior, ale przede wszystkim z coraz wydajniejszych i przyjaznych dla środowiska farm hodowlanych” – napisała Tigchelaar na początku marca w artykule opublikowanym na stronie internetowej WorldFish. Wygląda na to, że neandertalczycy z Gruta da Figueira Brava mieli dobre przeczucie. A może po prostu byli inteligentni.