Marek Bieńczyk Marek Bieńczyk Krzysztof Żuczkowski / Forum
Człowiek

Marek Bieńczyk: Twórca czarnej dziury

W każdej z jego książek czuć dziwną mieszankę czystości i elegancji myśli ze zbełtaną materią doświadczenia. Jakby próbował pomieścić w sobie jednoimienne ładunki elektryczne: teorię i życie.

Wielokrotnie nosiłem się z zamiarem napisania eseju o twórczości Marka Bieńczyka, przy czym zawsze potykałem się w pierwszym zdaniu, próbując spektakularnie określić przedmiot mojego namysłu. Czy powinienem pisać blisko tekstów Bieńczyka? A może raczej w oddaleniu od książek, które określiły mistrzostwo współcześnie pisanej w języku polskim eseistyki? Z niejakim zadziwieniem i wielką radością przyjąłem lata temu wiadomość o Nagrodzie Nike dla Bieńczyka. A zarazem poczułem, jakby ktoś odebrał mi intymne znalezisko i wystawił je na widok publiczny, odkrywając moją kartę z rękawa, mój tajemny tromf, który przebija wszystko, co uchodzi za wysoko licytowaną na rynku literaturę.

Był i jest dla mnie Bieńczyk osobistą, silnie uwewnętrznioną melodią literackiej polszczyzny, której nie da się z niczym pomylić. W każdej z jego książek czuć splot erudycji z luzem, jakąś dziwną mieszankę czystości i elegancji myśli ze zbełtaną materią doświadczenia. Tak jakby zdanie Bieńczyka próbowało pomieścić w sobie jednoimienne ładunki elektryczne: teorię i życie. To zadziwiające oddziaływanie fenomenów teorii i życia negocjuje do pewnego stopnia literatura Bieńczyka, wytwarzając w języku rodzaj energetycznego, pustego pola, które roboczo nazwałbym czarną dziurą pytania. „Tworki”, „Przeźroczystość”, „Książka twarzy” czy „Kontener” to ”książki-pytania” mapujące – z fragmentaryczną zaciekłością – niedocieczony horyzont tego, co wypowiadalne za pomocą słów.

Bez względu na to, czy Bieńczyk pisze o granicach normy psychicznej w czasach Zagłady, czy o panoptykalnej i wirtualnej strukturze rzeczywistości, czy wreszcie o pracy żałoby, uparcie pyta – jakby na boku – całą bibliotekę świata o zasadność gestu pisarskiego, zawsze mając z tyłu głowy przeklęty, wittgensteinowski imperatyw milczenia w obliczu niemożliwości mówienia o różnych grozach, paraliżujących życie indywidualne i zbiorowe.

***

Lata temu zrobiłem rozmowę, próbując wypytywać go o różne, górnolotne fikcje filozofii i literatury. Tak skreślił swój pogląd na pisanie: „Na jednym z ostatnich spotkań podszedł były prezes Polskiego Związku Brydża Sportowego. Pogadaliśmy, ja mu mówię, że grałem kiedyś na turniejach mocnym pasem. Tym go naprawdę ująłem, sam był jednym ze współautorów tego systemu licytacyjnego. Nie wiem, czy grywałeś w brydża: „mocny pas” to był polski wynalazek, jeden z nielicznych, podejrzewam, który zawojował cały świat. Brydżowy oczywiście. Polega on z grubsza na tym, że mówisz „pas”, kiedy masz mocną kartę. Innymi słowy, mówisz „dupa blada”, a w ręku kryjesz atuty. Aż korci, by powiedzieć: arcypolskie. Ale metaforycznie taka licytacja mi się podoba, „mocny pas” jako credo literackie. Na wierzchu nisko, a w ukryciu, pod spodem wyżej. Tak, wedle takiego odwrotnego porządku, pisałem niektóre rzeczy.” Nie inaczej.

Każda z książek Bieńczyka utrzymuje przy życiu niski, kolokwialny pułap języka, by nagle wystrzelić z procy wiedzą dostępną faktycznie niewielu, genetycznym wybrańcom. Ma w sobie Bieńczyk coś z bohatera filmu „Buntownik z wyboru” z iście zawadiacką kreacją Matta Demona. Najpewniej dlatego tak podpytałem autora „Terminalu” o jego background intelektualny: „A dałbyś się namówić na ‘chwileczkę zapomnienia’ i dookreśliłbyś ów wątek biograficzny, który dużo mówi o Twoim upodobaniu do form tyleż ‘skudlonych’, ile właśnie wymykających się łatwej identyfikacji?” W odpowiedzi usłyszałem: „Podejrzewam, że wiąże się to z poczuciem outsiderstwa od wczesnych lat dziecięcych. Kiedyś nie zwracałem na to uwagi, teraz wydaje mi się, że jesteśmy dość mocno naznaczeni przez geografię, przez pejzaże, w których żyliśmy. Wychowałem się w gorszej części Warszawy, jeśli nie w kompleksie, to w doznaniu, że prawdziwe życie, także prawdziwe życie ducha (książki, wiedza, znajomość świata, języki) jest po drugiej stronie, po drugiej stronie Wisły, za granicą niejako, a my tutaj, w naszym ludowo-robotniczym kwartale uprawiamy co najwyżej jakieś zaściankowe samouctwo. Ale też sam, zanurzony w książkach i bajaniach, wyradzałem się z lekko knajackiej codzienności wokół, oscylowałem między ‘wysokim’ a ‘niskim’, łamałem granice między nimi. Więc przypuszczam, że forma, którą dziś lubię, kształtowała się w takich właśnie napięciach. Pewnie przeczuwałem, czy przyzwyczaiłem się, że nie będzie nigdy porządnie, po bożemu, jak było po tej wyimaginowanej drugiej, ‘normalnej’ stronie.”

Myślę, że z tej odpowiedzi można wyciągnąć daleko idące wnioski dotyczące całej twórczości Marka. On jest po prostu niezdolny do myśli formułowanej „po bożemu”, to zaciekły przeciwnik dysertacyjnego podejścia do wiedzy, co daje fenomenalne efekty estetyczne. Dajmy na to „Kontener” – jeden z niewielu literackich dokumentów utraty, po którym aż chce się pisać własne, żałobne świadectwa. Moje oniemienie lekturowe brało się z przeczucia, że całkowicie osobiste zapośredniczenie w umieraniu i żałobie potrafi Bieńczyk twórczo aktywizować poprzez nicowanie języka, utrwalanie w zdaniach widmowego charakteru utraty, branie się za bary z chociażby takim” „nieprzyjacielem śmierci” jak Elias Canetti, by finalnie zbudować jakiś model „ostatniego tchnienia”, które wybrzmiewa wyraźnie i mocno w idiomatycznym stylu tej książki, przy okazji zostawiając nas – czytelników – z jej faktycznym bohaterem: Łazarzem, na którego nie podziałało wskrzeszenie za pomocą słowa.

***

Bieńczyk jest pisarzem, który wypracował stylówę polszczyzny, w czym tak bardzo przypomina, swoich francuskich mistrzów, z Emilem Cioranem na czele. Nawet nie będę się silił na bibliograficzne résumé translatorskich dokonań Bieńczyka, ale akurat Cioran wydaje się nie do obejścia. Doskonale pamiętam czasy wydawniczej prosperity na Ciorana i moment, kiedy na rynku pojawiła się „Historia i utopia” w przekładzie Marka właśnie. To było zadziwiające. Oto poczytałem Ciorana jako fatalistycznego historiozofa piszącego długą fazą, dla której Bieńczyk znalazł kongenialną transpozycję w przekładzie. Coś z tej fatalistyki przepełzło w oryginalną do bólu analizę „przeźroczystości” naszych czasów, której dokonał Marek. Oto pojęcie transparentności pokazało mi się jako jeden z bardziej diabolicznych kluczy do tego, co rzeczywiste. Niby poetycka z ducha „Przeźroczystość”, wychwytująca momentalne epifanie światła jakiś resztek człowieczeństwa odbitego w lustrach, szybach i galeryjnych witrynach, tak naprawdę przynosi twarde, prozaiczne ustalenia egzystencjalnej nędzy naszych, wirtualizujących się wizerunków, które utraciły jakiekolwiek relacyjne więzi ze światem.

Skądinąd „Przeźroczystość” Bieńczyka doskonale sprawdziła rewolucja technologiczna. Całkowite rozpuszczenie w doskonale klikalnym panoptykonie nowych mediów okazało się naszym, metafizycznym przeznaczeniem. Ludzkość stała się podmiotem tekstu Becketta: „Imagination morte imaginez”. „Książka twarzy”, która przyniosła Bieńczykowi Nagrodę Nike, to na dobra sprawę jeden, wielki bunt wyobraźni, która nie chce – mało tego – nie ma etycznego prawa utylizować się w Facebookowym „wyludniaczu”.

Stąd najpewniej już zawsze będę Marka Biańczyka widział w perspektywie pisarza przez duże „P”. Kogoś w rodzaju faktycznego „Dichter”, który utracił wiarę w możliwość wielkiej powieści, której przecież jest jednym ze wspanialszych egzegetów jako profesor w Instytucie Badań Literackich. Zresztą tak przed laty w naszej rozmowie rzekł: „Pozycja pisarza, o którą pytasz, również nie spędza mi snu z powiek, gdyż moja ogólna wiara w społeczne oddziaływanie słowa jest poniżej, że tak to ujmę, średniej romantycznej, natomiast związek między czasem a gatunkiem, owszem, to mnie interesuje. Tezę miałbym taką, za garść dolarów, że powszechny uwiąd powieści, aczkolwiek pisze się ich na świecie coraz więcej, wynika w jakiejś mierze z poczucia, że przyszłość się zatkała. Nieważne, czy zatkała się, czy nie; ważne, że fantazmat jej blokady bardzo się wzmocnił. A że powieść jest ściśle związana z długim trwaniem, że działa, by tak rzec, na rozległych przebiegach, brak tej dynamiki, zdolności projektowania, rzucania się w przyszłość, jakoś ją osłabia. Esej, który widzi czas bardziej sferycznie i bardziej statycznie, byłby w tej perspektywie gatunkiem ratunkowym, branym na przetrwanie. Tym bardziej że dzieje eseju jako gatunku są względnie stabilne, nigdy rewolucyjne, jego przemiany są niewielkie. Mnie samego bardziej niż esej pociąga jednak kompletna dezercja gatunkowa, gatunkowe szukaj wiatru w polu, mieszanie fikcji i eseju i czego tam jeszcze.”

I właśnie „to, coś jeszcze” stanowi wartość dodaną każdej książki Marka. Wartość stricte prywatną, przestrzeń wytwarzania partykularnego sensu dokładnie w momencie ustania lektury. Sens ten może się okazać na miarę przetrwania życia w tym, a nie innym świecie, pod niebem Hadesu, nad rzeką Styks. Lub nad Wisłą. Byle po stronie istnienia i bez wybrzydzania. Czy nie to miał na myśli Marek rzecząc mi tak: „Będąc starym brydżystą, hołduję przesądom, więc zasłonię się cytatem z ‘Terminalu’: „Wolna amerykanka, wszystko dozwolone, romans, esej, kicz rymowany, kicz bez rymów, narracja na bieżąco, trzy po trzy i podstawianie luster, pół żartem, pół nudno”. Widzisz, że jak powiadał Bartleby, „I am not particular”, nie jestem wybredny, zwłaszcza wobec siebie samego.” Równy gość. My Brother.