Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Philippe Matsas Leextra / EAST NEWS
Człowiek

Pascal Quignard: Dowodzi, że proza filozoficzna jest możliwa

Ten obieżyświat, tłumacz z greki, łaciny i chińskiego, zapalony wiolonczelista, jest jednym z najważniejszych myślicieli współczesnej Francji.

Nieodżałowany Tadeusz Komendant z początkiem nowego tysiąclecia przełożył niewielką objętościowo książkę Pascala Quignarda zatytułowaną „Błędne cienie”. Znałem francuskiego pisarza z prozy, niemniej to, co na bez mała na 150 stronach druku dane mi było przeczytać, dalece wykraczało poza moje wyobrażenie o prozie.

Oto w 2002 roku doznałem olśnienia: proza filozoficzna jest możliwa. Quignard zmieścił w tej książeczce sporą część wiedzy o człowieku, jakiej dopracowała się historia filozofii rozumiana jako ciągła interpretacja pomysłów Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Francuski pisarz i filozof po prostu przepracował swoją wiedzę w ścisłym kontakcie z własnym z życiem.

Ten obieżyświat, tłumacz z greki, łaciny i chińskiego, zapalony wiolonczelista, jest jednym z najważniejszych myślicieli współczesnej Francji. Dziś siedemdziesięciosześciolatek, wciąż wydawniczo aktywny, szczyci się potężną bibliografią swoich książek. Do „Błędnych cieni” powracam właściwi non stop, czytam na wyrywki, czasami na raz całość, zawsze jednak w oniemieniu. Oto tekst działający w każdych okolicznościach przyrody, w każdym wypadku świetnie znoszący próbę zmieniającego się potwornie szybko czasu i świata. Jednym słowem, jest to najwidoczniej tekst uniwersalny stroniący od uniwersaliów, do bólu prywatny, wywiedziony z intymnych traum i zachwytów, a jednocześnie zawieszony w próżni bezczasu, w jakiejś dziwnej wieczności, z której dochodzą melancholijne echa – jak pisze z wielkiej litery Quignard – „Niegdyś”.

Ta zaprzeszłość jest domeną aktywnego przeżycia chwili obecnej, koloryzuje teraźniejszość jej całkowicie „przechodzoną”, pokrytą patyną, pamięcią o pierwszych krokach człowieka na ziemi. Dajmy na to taki, dający do myślenia fragment: „Był taki czas, długi czas, gdy mężczyźni i kobiety zostawiali na ziemi same ekskrementy, dwutlenek węgla, trochę wody i odciski stóp”. Czy potrafimy zresetować się do tej postaci spacerowiczów po Edenie?

W kolejnym fragmencie następuje najkrótsza historia życia na ziemi, jaką znam: „W ciągu ostatnich sześciuset milionów lat ziemia zaznała siedmiu masowych wymierań gatunków. Pierwszą zagładę datuje się na początek kambru, jakieś 540 milionów lat temu. Współuczestniczymy w ostatnim z wymierań. Pod koniec XXI wieku połowa gatunków roślin i zwierząt, które jeszcze istnieją, wygaśnie. Zniknie 4327 gatunków ssaków; 9672 gatunków ptaków; 98749 gatunków mięczaków; 401015 gatunków chrząszczy; 6224 gatunków gadów; 23007 gatunków ryb. Eden krok po kroku wycofuje się z Ogrodu”. Czy możemy mówić o uprzywilejowanym miejscu człowieka w tym zrujnowanym Edenie? Owszem.

Według Quignarda, kiedy już ze świata nie zostanie kamień na kamieniu, ludzie wciąż będą mieli wątpliwości epistemologiczne, ontologiczne i kruszyć będą kopie o kwestie filologiczne, w jakich należy odpowiednio wysłowić otchłań, do jakiej jako gatunek zmierzamy. Pisze Quignard: „Naturalne piękno ziemi gaśnie według ludzkich zachceń. Pragnienie erotyczne nigdy nie zaznało równie brutalnej sankcji. Śmierć, trwoga i skarga, to już nie rysy na codzienności, ale królowe tym bardziej wszechmogące, że popadły w dewocję. Dostarcza się wody za pieniądze. Grzebie się nieboszczyka za pieniądze. Ma się słońce za pieniądze. Morza są pełne piratów, a i przestworza dobrze ich przyjęły. Zostali herosami jak pierwsi Niebianie. Każdy naród jest wybrańcem Ojca i jednym tchnieniem tworzy kolumny uciekinierów. Wracają bogowie ze swoim strasznym orszakiem”.

W tej, przepięknej, poetyckiej deziluzji przegląda się na dobrą sprawę cały proces historyczny, z uparcie powracającą fazą urojeniową, wyrażoną w figurze Ojca, którego równie dobrze pseudonimują takie słowa, jak prawda i arche. Ewidentnie rozgościliśmy się jako ludzkość według słów filozofa w „zadziwiającej dezorientacji – nieodwracalnej, bezmyślnej, burzliwej, strasznej”. Po lekturze „Błędnych cieni” ma się dokładnie takie wrażenie. Ta sylwiczna książka doskonale oddaje ducha dezorientacji nas, współczesnych świata będącego w stanie globalnej dekompozycji politycznej.

Naszą sprawą nie jest bynajmniej nowa organizacja przyszłości, która w wymiarze procesualnym jest już przekreślona. Chodzi o paradoksalne wskrzeszenie refleksji nad „Niegdyś” – tym rezerwuarem terroru. Kongenialnie mówi o tym taki passus: „Kwestia polityczna pozostaje ta sama. Kwestią polityczną jest przewidzieć czatującą przeszłość. I wcale nie jest to pytanie o przyszłość naszych dzieci. Dyżurny problem terroru jest zawsze dyżurny. Za każdym razem, w każdym czasie, codziennie zadawano pytanie: jakiego nieboszczyka wyciągnie nam teraz z trumny? W słowie teraz, którego użyłem, proszę widzieć ślad pazura czasu. Teraz, ten raz, co dzień, w każdy dzień. I w ten ostatni raz, by zdążyć-na-czas w fascynującej społeczeństwo chwili śmierci, której trzeba dotrzymać kroku”.

Można odnieść wrażenie w trybie lektury, że Quignard jest nieodrodnym synem krytycznego wątpienia w jakikolwiek sens życia na ziemi, w czym byłby wierny wielkiej tradycji francuskiego marudzenia filozoficznego. Sęk w tym, że „Błędnym cieniom” wiarygodnej rękojmi udziela każde doniesienie medialne, z jakim mamy do czynienia, włączając rano komputer. Świat potwornieje i naśladuje literaturę w otępiennym kursie na finalną kraksę i jakiś wielki wybuch atomowego grzyba. Właściwie nie możemy już mówić o katastroficznych przeczuciach poprzedzających hekatombę. Naszym problemem jest brak języka i wyobraźni, które nie dosięgają póki co niemych przeczuć. Jednoczesność przeczucia i katastrofy dzieje się w każdym medialnym obrazie rzeczywistości.

Być może stąd całkowicie zrzeka się Quignard roli filozofa jako dostarczyciela filozoficznych pytań i poszukiwacza kamienia filozoficznego: „Kamień to stwardniałe błoto. Jaskinia to stwardniałe błoto. Nie szukam ni kamienia, ni twardości. Szukam błota. Zrozumcie wreszcie, że moja pustelnia nie jest opoką. Nic się nie da zbudować na tym, co piszę. Pisząca ręka jest niczym ręka zażegnująca burzę. Gdy barka tonie, wrzuca się fracht do morza”.

Ubóstwiam te momenty emocjonalnego wzmożenia i nieco moralnej wyższości, jaką posługuje się filozof w celach całkowicie ironicznych, tworząc retoryczne presje na czytelniku, zawezwując go do minimum etycznego buntu w kontakcie z „błotną” materią rzeczywistości. Wydaje się czasami, że Quignard pragnie być współczesnym Fryderykiem Nietzschem, a jednocześnie pozbawiony jest przywileju szaleństwa, którego dostąpił autor „Jutrzenki”, próbując ratować konia turyńskiego.

Quignard cały sobą osadzony jest w dobrej, inteligenckiej rodzinie filologów klasycznych, po prostu nie może sobie pozwolić na utratę manier, zamieszkując w piekle współczesności. Stąd używa nietzscheańskiech kategorii z iście francuskim savoir-vivrem: „Trzeba jutrzenki w tej nocy. Trzeba prześladowcy w tym chaosie. Trzeba herosa w tym oczekiwaniu. Trzeba wiecznego powrotu wiosny, żeby zorientować świat. Trzeba niebiańskiego rydwanu, by uśmierzyć nocny niepokój. Przed plejstocenem na to pytanie jest jedna odpowiedź. Mit. Przeszłość jest hurtownią odpowiedzi: potopem”.

Wydaje mi się, że właśnie w takich momentach kontrapunktu faktycznie czytelnik „Błędnych cieni” traci orientację w terenie, nie mogąc oprzeć swojego życia na mitach, których dopracował się ludzkość w długiej historii swojego trwania. Z lektury „Błędnych cieni” wychodzi się uboższym o umiejętności mitotwórcze, książka ta zubaża, a nie ubogaca, powoduje, że ostajemy się jako istoty niezdolne do narracji samych siebie. Co z nas zostaje, jeżeli nie mit i opowieść skrzyżowane z ślepą wiara?

Quignard nie ma dobrych wieści: „Dlatego przecież ludzie tak bardzo lubią zdawać egzaminy, wygrywać konkursy, przechodzić inicjacje i wybory, uczestniczyć w zawodach, czytać kolejne powieści kryminalne i z niewyjaśnialnych powodów bawić się rozwiązywaniem krzyżówek. Chcą wierzyć, że istnieje poprzedzająca ich pytanie odpowiedź tam, gdzie jest tylko zachłyśniecie się powietrzem, niewidzialna scena, cielesne tortury bez kresu, seksualny przypadek. Chcą wierzyć, ze istnieje inicjalny przekaz, jakiś kierunek i finalne spełnienie. Każdy człowiek chce wierzyć, że do nieotwieralnego, skrzypiącego i zardzewiałego zamka, jakim jest każdy z nas, istnieje klucz. Że odpowiednie hasło da wstęp do wnętrza grupy i pozwoli uniknąć śmierci ofiarnej, choć nieustannie zapowiada ją ujadanie sfory, ryczenie bydła, zbiorowe uniesienie, o którym się głośno nie mówi. Że dzięki chodom można poruszyć machinę socjalną, choć cała ona to szafot i kurhan. Że zodiakalne zwierzę ma wpływ, że istnieje bóg prowadzący z ciemności do światła, że noc ma swojego szyfranta i jest głos, który narzuca ład chaosowi, gdy ludzi dopadnie śmierć”.

Nie ukrywam, że fragmenty tego rodzaju przez lata całe nie dawały mi spokojnie spać, a jednocześnie powodowały, że z uporem maniaka postanowiłem „Błędne cienie” postawić sobie na regale obok „Myśli” Blaise’a Pascala. Pomyślałem, że mogą go kłuć w oczy, że to na wypadek, gdybym jednak przegrał w tym, pięknie brzmiącym zakładzie: „A twoje szczęście? Zważmy zysk i stratę, zakładając się, że Bóg jest. Rozpatrzmy te dwa wypadki: jeśli wygrasz, zyskujesz wszystko, jeśli przegrasz, nie tracisz nic. Zakładaj się tedy, że ‘jest’, bez wahania”.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną