Andrzej Stasiuk: Pisarz winien jest coś rzeczywistości
Minęło bez mała 35 lat od demokratycznego przebudzenia Europy Środkowej. Symboliczny rok 1989 inaugurował – co dobrze widać z dzisiejszej perspektywy czasowej i kulturowej – specyficzny rodzaj koniunktury na literaturę tego obszaru świata. Co ciekawe, traumatologiczna koniunktura na polską literaturę – naonczas „młodą” poezję i prozę – swoją falę wznoszącą odnotowała w Niemczech, które po zjednoczeniu i upadku Muru Berlińskiego z otwartymi sercami i umysłami przyczyniły się do szybkiej, europejskiej kariery pisarzy takich jak Olga Tokarczuk czy Andrzej Stasiuk.
Stosunkowo płynny transfer w języki przekładu, duży przybór zainteresowania krytycznego – w tym tuzów w rodzaju Marcela Reicha-Ranickiego – przyczyniły się do sformułowania sądów o specyficznym rodzaju doświadczenia środkowoeuropejskiego, które za pomocą literatury może przyczynić się do wzbogacenia duchowego dziedzictwa starego kontynentu, a przynajmniej tej jego, ponowoczesnej i sytej materialnie części, która szczęśliwym zbiegiem politycznych okoliczności znalazła się po właściwej stronie żelaznej kurtyny. Ogólnie pojęta „literatura środkowoeuropejska” okazała się rodzajem – posiłkując się tytułem książki Georgesa Bataille’a – „części przeklętej”, którą to część ogólnie pojęta „literatura europejska” zinternalizowała jako swoje, niewidzialne dotychczas imago. Historyczne doświadczenie wojny dwóch totalitaryzmów, które przeorało Europę – przy okazji przyczyniając się do upadku wszystkich mitów oświecenia – znalazło swoje dopełnienie.
„Czarne słońce” XX wieku tym samym zaczęło świecić pełnym blaskiem tarczy, a do kanonu europejskiej literatury zaczęli wchodzić pisarze, którzy częstokroć zaliczyli niechcianą i przymusową kwarantannę w obozie państw komunistycznych. Oczywiście przeważająca ich liczba przepadła w nicości historii literatury. Nie załapali się na moment historycznego resetu, który w świadomości współczesnych jawi się w obrazach Ronalda Reagana rozmawiającego z Michaiłem Gorbaczowem, czy w bardziej lokalnym, makatkowym obrazie Jana Pawła II, który podczas pielgrzymki do Polski wzywał Ducha Świętego, by odnowił oblicze jego ziemi ojczystej.
Proces historyczny ma to do siebie, że miarą jego skuteczności i dynamiki nie jest jednostka, tylko globalny układ międzypaństwowych interesów, czy całych bloków państw o określonym ustroju, jak miało to miejsce w przypadku roku 1989. Faktycznie, rok ten w Polsce okazał się ponowoczesnym „rokiem orwellowskim”, a właściwie jego początkiem. Fantastycznie zdawała sobie z tego sprawę literatura, która bynajmniej nie ugrzęzła w nadmiernym entuzjazmie, który charakteryzował społeczne wzmożenie ruchu Solidarność.
*
Wspominani wyżej Tokarczuk i Stasiuk zaliczyli doskonale lekcję sceptycyzmu historycznego. O ile noblistka odpowiedziała na to rodzajem nowego literackiego projektu magicznego, charakteryzującego się pracą na mitotwórczych złogach człowieczej wyobraźni, o tyle Stasiuk pozostał zatwardziałym realistą, mocno trzymającym się faktów, nawet jeżeli z latami coraz bardziej fakty te przerabiał przez melancholijny katalizator przeszłości.
Niedawno wydał kolejną książkę, grającą na metaforze rzeki, tym razem dzieciństwa. Zawsze zastanawiała mnie jego skłonność do odnawialnego jego pisarskie moce gestu powrotu do przeszłości. Tak było w „Grochowie”, trochę też w łże-biografii „Jak zostałem pisarzem”. Te gesty nigdy nie miały nic wspólnego z mitologią, nie powodowały efektu bólów fantomowych po czasie utraconym. W zadziwiający sposób natomiast odzyskiwały jakiejś połacie doświadczenia wiarygodnej utraty, były dowodem na to, że – jak głosi jeden z tytułów wywiadu-rzeki ze Stasiukiem – „życie to jednak strata jest” i że w tak postawionej życiu diagnozie człowiek niekoniecznie okazuje się jedynie jęczącym w boleściach istnieniem o oczach pustych od wylanych łez. Lubię to w Andrzeju.
Kiedy pierwszy raz go widziałem, najpewniej byłem jeszcze nastolatkiem. Już wtedy wydawał mi się stary. Być może dlatego, że jego zwalista postać rzucała długi cień buńczucznej młodości na prawie całe pokolenie tzw. brulionu. Od Stasiuka chciało się uczyć tyleż pisania, co życia właśnie, szczególnie że autor „Białego kruka” w mojej młodości literackiej uchodził za kontynuatora tej linii „czarnej” polskiej prozy, która znaczona nazwiskami Hłaski czy Czycza, sięgała do raczej głębokich pokładów nihilizmu.
Stasiuk zwłaszcza w debiutanckich „Murach Hebronu” – tej więziennej odysei zgryzot, ale też językowych odkryć – dał w latach 90. mocny impuls odnowy egzystencjalizmowi. Czytało się Stasiuka jak dowód w sprawie: oto ostra, wyrazista proza czerpiąca z brutalnego doświadczenia klatki świata jest jeszcze możliwa. Stasiuk na dobrą sprawę był radykalnym antypostmodernistą i sam w wypowiedziach odautorskich też robił wszystko, żeby przypadkiem nie pomylić go z „człowiekiem bibliotecznym”. Klął jak szewc, opuścił metropolię, osiadł na zadupiu górskim i wespół z Moniką Sznajderman zaczął wieść żywot nieoficjalnego centrum świata. Bo to, że był i jest jednym z centralnych nazwisk współczesnej prozy polskiej, pozostaje dla mnie poza dyskusją.
Zawsze starałam się na bieżąco czytać jego książki. Nawet nie po to, żeby raz bardziej raz mniej się zachwycić. Chodziło raczej o trzymanie kontaktu z językiem literackim Stasiuka, który jakoś wygrawerował mi w nastoletniej głowie parę podstawowych zasad pisania. Oto pisarz winien jest coś rzeczywistości. To było pierwsze i jedyne przykazanie moralne. Stasiuk trzymał się go zawsze mocno. Żadna z jego książek, nawet słynny metafizyczny poemat prozą, czyli „Dukla”, nie próbuje zdominować tego, co rzeczywiste. Owszem, Stasiuk żeruje na metaforze, lubi uwspólniać swoją idiomatykę pisarską ponętnym uogólnieniem, jednak zawsze ten uniwersalistyczny sznyt bierze się z ran zadawanych przez świat możliwie realny.
*
Drugim przykazaniem, które mi się wyryło, jest ciekawość tego, co inne. Faktycznie, inkluzywne ssanie prozy Stasiuka widać w tych wszystkich książkach, które wzięły się z jego podróży na Południe i Wschód, z dala od dobrze ogranych w prozie współczesnej pejzaży ponowoczesnych panoptykonów, które znamy z Zachodu. Skądinąd raz w prozie „Dojczland” dał Stasiuk dowód swoich idiosynkrazji wobec tego kierunku zwiedzania świata. Nie ukrywam, że do Babadag wybrałem się po lekturze jego – nagrodzonej Nagrodą Nike – książki. I rzeczywiście była to jedna z tych podróży, które zostaną ze mną po grób. Zresztą ze Stasiukiem jako kierunkowskazem miałem zabawną przygodę. Mianowicie kiedyś postanowiliśmy z żoną pojechać do Albanii, śladami jego książki, siłą rzeczy postanowiłem u źródeł dowiedzieć się o jakieś rozwiązania miejscowe, konkretne trasy. A były to czasy przedkomórkowe, kiedy w użyciu były jeszcze mapy i atlasy Europy Środkowowschodniej. Andrzej wysłał mi parę namiarów, dróg zdecydowanie poza rozkładem mapy, twierdząc, że będę maksymalnie zadowolony. I byłem, zwłaszcza kiedy w 40 stopniach w górach Albanii felgi naszego Daewoo Matiza zwyczajnie się stopiły.
Utknęliśmy na faktycznym zakupu świata. Pomagali nam jacyś nastolatkowie. W zamian chcieli, żebyśmy losowo jednego z nich przeszmuglowali do Włoch. Wypadło na najwyższego i niestety nie zmieścił się w bagażniku. Kiedy wróciliśmy do Polski, odezwał się Stasiuk z pytaniem, jak tam było w górach. Kiedy usłyszał, czym tam pojechaliśmy, stwierdził, że trasę przygotował jednak na napęd na cztery koła. Ten napęd językowy na cztery koła czuć w jego najlepszych rzeczach z przeszłości i czuć go również w tegorocznej „Rzece dzieciństwa”. Znać w tej prozie gościa, który swoje przeżył i swoje wie, i kogoś, kto poważnie potraktował to, co w życiu przeczytał. Bardzo imponuje mi ta „wierność przegranej”, której Stasiuk pozostał wyznawcą, jakiś rodzaj hardości ducha w spotkaniu z miażdżącą wszystko ciszą grobu.
W jednym z anonsujących nową książkę zdań słychać wciąż czułe, poetyckie ucho autora: „Bo zaiste nie pamięć, ale rzeki powinny grzebać nasze szczątki. Powinny je wypłukiwać i nieść do oceanów. To jedyny koniec wart pomyślenia”. Ciekawa jest w tym zdaniu abdykacja literackiej estetyzacji doświadczenia i radykalna rezygnacja z rękojmi, jakie życiu literatura w swoich najlepszych wcieleniach potrafi dać. Marcel Proust nie byłby zadowolony ze Stasiuka w jego wcieleniu dojrzałym. Z gościa, któremu naprawdę wystarczy do życia widok z własnego okna na własną polanę.
*
Parę razy w życiu spotykałem Andrzeja w okolicznościach pozapokojowych, na imprezach literackich. Robił wrażenie kogoś, kto i owszem, pogada z kurą, ale jak najszybciej chce już wracać do siebie. Bardzo to w nim szanowałem. Nigdy raczej nie starłem się go o cokolwiek wypytywać. Ale o jedno za pomocą tego tekstu zapytam: kiedy nowe wiersze? „Wiersze miłosne i nie”, jedyny jak dotąd tom Andrzeja, to była jedna z moich ulubionych książek w latach 90. W nich był inny Stasiuk. Metafizyk. Kiedy czytało się „Białego kruka” i teksty poetyckie jednocześnie, widać było, że prozaik walczy o lepsze z poetą w jednej osobie.
Patrzę dziś na wyplecioną ze zmarszczek twarz Andrzeja i czytam jeden list, który od niego dostałem. To była końcówka lat 90. Wysłałem Monice i Andrzejowi propozycję poetycką. Odpisał: „Młody, wydamy ci to, może kurwa coś z ciebie będzie”. Patrzę na swoje zmarszczki i nie mogę uwierzyć, że już to jest.