Wigilijny spacer ze Scrooge’em. Recenzja książki: Judith Flanders, „Życie codzienne w Londynie Dickensa”
Głównym bohaterem książki jest jednak oczywiście XIX-wieczny Londyn. To jego ulicami przechadza się z Duchami Scrooge, przechodząc metamorfozę z odrażającego skąpca i mizantropa w dobrego, pełnego współczucia Człowieka. „Chociaż zaledwie przed chwilą opuścili gmach szkolny, mimo to znajdowali się już na ruchliwych ulicach Londynu, gdzie przechadzały się różne duchy, gdzie cienie wozów i powozów walczyły o miejsca dla siebie wśród zamieszania i zgiełku wielkiego miasta. Po ożywionym ruchu w sklepach można było poznać, że był to również dzień wigilijny. Wieczór już zapadł, latarnie oświecały ulice”.
Londyn jak gazeta…
Tymczasem – zgodnie z tytułem – to „Londyn Dickensa”. Cóż to znaczy? Londyn z głowy Dickensa? Do pewnego stopnia. Nie z takiej jednak, w której rodzą się fantastyczne pomysły, a niestrudzona wyobraźnia produkuje niesamowite obrazy. Z takiej, która magazynuje masę zapamiętanych szczegółów, gdzie spoczywają olbrzymie pliki pamięci fotograficznej. Tak, młody Dickens-dziennikarz zna w mieście każdy zaułek, chłonie je każdą drobinką ciała. I tak już zostanie. „Przez resztę swojej kariery Dickens stale znajdował tematy na ulicach lub w dziennikarskich opisach ulicznego życia” – twierdzi autorka. A znajdował je dlatego, że – jak uważa Judith Flanders – „Londyn jest jak gazeta. Wszystko tam jest i wszystko jest niepowiązane ze sobą nawzajem. […] Tak jak przechodzimy od obszernego wstępniaka do plugawej kroniki kryminalnej, mijamy róg ulicy i już jesteśmy w innym świecie”. Krytycy Dickensa narzekają, że jego postacie ze swymi manierami i tikami zastępującymi osobowość oraz emocje są karykaturalne. Pisarz jednak opisywał faktycznych ludzi, przemykających obok niego ulicami, łapiąc na gorąco zasłyszane zdania i charaktery osób mijanych w londyńskim tłumie. Jak sam twierdził, tworzył zmyśloną fotografię w swojej głowie”.
Wszystko to sprawia, że Dickens staje się znakomitym źródłem historycznym, którego nie trzeba odkłamywać, weryfikować, dekonstruować i prostować, tylko po prostu od czasu do czasu czymś uzupełnić. Sama urodzona w Londynie (choć dzieciństwo spędziła w kanadyjskim Montrealu) historyczka Judith Flanders wydaje się osobą idealnie pasującą do tego zadania. To nie zakochana w obiekcie swoich badań historyczka literatury, która obudzona w nocy wyrecytuje z pamięci, co Dickens robił o tej i o tej godzinie, tego i tego dnia. To rzetelna badaczka rzeczywistości społecznej wiktoriańskiej Anglii. Rzeczywistości okrutnej i fascynującej zarazem. Ówczesny Londyn przechodzi bowiem burzliwe przemiany, doświadcza rewolucji w transporcie publicznym, a demony przemysłu kapitalistycznego domagają się wciąż kolejnych ofiar (co podglądał Marks), tworząc coraz to nowe wyspy nędzy, upodlenia i występku.
… którą trzeba uważnie przeczytać
Scrooge przed wigilijną odmianą nie jest w gruncie rzeczy dobrym przewodnikiem po Londynie. Zbyt wsobny, zbyt skoncentrowany na swoim bogactwie, pozbawiony jakiejkolwiek empatii. „Nikt nigdy nie zatrzymał go na ulicy z uśmiechem przyjaznym, aby powiedzieć: »Mój kochany Scrooge, jak się masz? Kiedy też raczysz mnie odwiedzić?« – Żebracy nie prosili go o jałmużnę, dzieci nie pytały o godzinę, żadna kobieta, ani też żaden mężczyzna nigdy nie pytał Scrooge'a o drogę”. Dlatego też autorka obficie korzysta również z innych utworów Dickensa. To tam przypatruje się różnym postaciom i pyta ich: co macie nam do powiedzenia o swojej epoce?
Sięga np. po zbiór „Opowieści wigilijne” i zamieszczone tam opowiadanie „Dzwony upiorne”. Oto „krzepki i niezawodny Toby Veck zwany »Truchtaczem«, „pracujący jako tragarz licencjonowany (ticket porters) z City. »Truchtacz« zarabiał bardzo mało, podobnie zresztą jak większość osób pracujących na ulicy. Nawet gdy dzieci mieszkały ze swymi rodzicami, ktoś dobrze zarabiał w swoim fachu i wszyscy członkowie rodziny składali się na wspólne utrzymanie, nie było miejsca na jakikolwiek uszczerbek w budżecie: jedna choroba lub jeden tydzień niepogody mógł oznaczać katastrofę. A gdy zabrakło pieniędzy na czynsz, cała konstrukcja, na której dana rodzina opierała swoją egzystencję, szybko waliła się w gruzy. Ci, którym się nie powiodło, stanowili żywą przestrogę dla innych, dobrze widoczni na tych samych ulicach i także zajmujący się handlem”.
W tym momencie dochodzimy do ostatniego kręgu piekielnego londyńskiej nędzy i tu pewne zaskoczenie: otóż jej symbol w pewnym sensie „skradł” i rozsławił Duńczyk Andersen. W Londynie bowiem – jak twierdzi autorka – „prawdziwi nędzarze sprzedawali zapałki. […] Sprzedawanie zapałek było synonimem nędzy. Większość wizerunków sprzedawców zapałek przedstawia albo bardzo małe dzieci, albo sędziwych staruszków – co zawsze oznaczało, że w danym fachu zarabiało się mało albo wcale – którzy prawie zawsze są bosi. To połączenie wieku, słabości fizycznej i sprzedaży zapałek jest stale powtarzającym się motywem w relacjach z tamtej epoki. W latach czterdziestych XIX wieku pewien dziennikarz pisał, iż przed szynkiem widywał »staruszki sprzedające teksty ballad i zapałki, kaleki oraz żebrzących małych chłopców i dziewczynki«, czyli osoby, które fizycznie były niezdolne do zarobienia na własne utrzymanie”.
Co tu dużo mówić, kiedy się tak poczyta Dickensa i Andersena, to naprawdę chce się potem coś dobrego zrobić w Wigilię.
„Życie codzienne w Londynie Dickensa”
|