Żubry i ludzie. Recenzja książki: Wojciech Sobociński, „Rogate dusze”
Rejon Białowieży zawsze był na uboczu. Dla Polaków za bardzo na wschodzie, dla Rusinów za bardzo na zachodzie, dla Jaćwingów i Litwinów za bardzo na południu. Nawet gdy przejściowo znajdował się bardziej w centrum państwa, to daleko od lokalnych ośrodków. Z drugiej strony, jako teren przygraniczny, bywał obszarem handlu, przynajmniej jako margines pola negocjacyjnego między Koroną a Wielkim Księstwem czy między Niemcami a Rosją. Jego mieszkańcy mogą się czuć Miejscowymi przez duże M jeszcze bardziej niż w innych rejonach Podlasia czy Polesia, niezależnie od tego czy językoznawcy w ich gwarze znajdą tyle a tyle procent polskości, białoruskości, czy ukraińskości.
Może ten genius loci jakoś przyciąga rogate dusze. Na okładce książki Wojciecha Sobocińskiego o takim właśnie tytule narysowana jest rogata głowa widoczna od tyłu. Na pierwszy rzut oka wygląda jak głowa żubra. Na kolejne rzuty też, ale w sumie, nie widząc twarzy, nie można mieć pewności. Długi podtytuł nie wszystko wyjaśnia. Można z niego wysnuć przypuszczenie, że książka będzie jednak o żubrach. Tymczasem to jak wydane kilka lat temu „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego, które nie są o ptakach. Obie książki łączy to, że ich bohaterami są ludzie. Ludzie zajmujący się zwierzętami. (Dzieli nieco więcej, ale nie drążmy).
Recenzja może mieć cechy felietonu, a w felietonie mogą się znaleźć wątki autobiograficzne. Wojciecha Sobocińskiego poznałem ćwierć wieku temu, gdy zakładaliśmy stowarzyszenie znane dziś jako Centrum Ochrony Mokradeł. Później przeniósł się do Białowieży, a więc do siedliska rogatych dusz. Ten rejon znany jest dziś nie tylko z walorów przyrodniczych, ale również jako scena sporów. Na pierwszy plan wysuwa się ten między obrońcami przyrody a chętnymi do jej eksploatacji. Planów jest jednak więcej – na jednym toczą się dyskusje między zwolennikami różnych wizji ochrony przyrody przy pewnej formie jej eksploatacji. Może wyglądają mniej manichejsko, ale nieraz są równie ostre, bo toczą je naukowcy i aktywiści o bardzo rogatych duszach. Do tego dochodzą płaszczyzny konfliktów wyznaniowych, światopoglądowych, etnicznych i ogólnie tożsamościowych. To w tutejszym słowniku istnieje słowo nawołocz oznaczające osoby napływowe.
Formalnie Sobociński przybył tu jako nawołocz. Jednak wyłamuje się ze schematów. Moje kontakty z nim są obecnie przelotne, ale wyłania się z nich obraz kogoś, kto, owszem, swoją wizję ochrony przyrody ma, ale woli dyskutować i znajdować punkty styczne niż walczyć i walić – rogatą czy nie – głową w mur. Może jednak przez wspomniane genius loci jego książka traktuje o konflikcie.
To on jest tłem, motorem i hamulcem opisanej tu historii zniknięcia i przywrócenia białowieskich żubrów. Akcja w zasadzie zamyka się w pierwszej połowie XX w., więc najsilniejszy jest konflikt polsko-niemiecki. Na początku wieku w naturze żubry żyły na terenie imperium rosyjskiego, ale w orbicie polskiej, podczas gdy w niewoli najłatwiej było je spotkać w Niemczech. Gdy Polska odzyskała niepodległość, odbyło się to kosztem Niemiec i żadna ze stron nie była zadowolona z rezultatu i wcale nie był to problem wyłącznie geopolityczny. Patrioci po obu stronach granicy uważali się za wrogów i nawet wspólny cel nie mógł tego zmienić.
Próbą rozwiązania tego problemu było utworzenie pod egidą londyńskiego Towarzystwa Królewskiego organizacji międzynarodowej. Na ten sam pomysł wpadli działacze polscy i niemieccy, których kontakty były tak słabe, że najprawdopodobniej był to zbieg okoliczności. Niemcy okazali się jednak szybsi i Międzynarodowe Towarzystwo Ochrony Żubra (MTOŻ) stworzyli razem z przedstawicielami dziesięciu innych narodów – bez Polaków. W końcu pierwsi Polacy dołączyli, ale tylko jako niezależni członkowie. Zajęło kilka lat, zanim przybrało to formę bardziej oficjalną, a funkcje w zarządzie objęli, gdy towarzystwo traciło na znaczeniu. W czasie okupacji niemieckiej zdarzało się, że naukowcy niemieccy wstawiali się za poznanymi przed wojną polskimi, pozwalając im uniknąć eksterminacji, a nawet nieformalnie kontynuować badania. W przypadku restytucji żubrów nie było jednak żadnej współpracy: niemieccy działacze traktowali Białowieżę jak podbitą kolonię, a restytucja żubra miała być raczej dowodem wyższości ich genetyki nad polską. Po wojnie zaś oba oddziały narodowe towarzystwa reaktywowały się niezależnie od siebie.
Nie może więc dziwić, że Polacy za wybicie białowieskiego stada żubrów, które na początku I wojny światowej było porównywalnie liczebnie ze stanem dziewiętnastowiecznym, obwiniali głównie wojska niemieckie, a Niemcy głównie Polaków, ewentualnie Rosjan. My mieliśmy też pretensje do kłusowników miejscowych, a więc białoruskich, oraz wycofujące się wojska carskie. Nie dziwi więc, że źródła radzieckie (choć narracja ta wciąż żyje w mediach rosyjskich) winę widzą tylko w Niemcach i polskich panach, którzy dla rozrywki wystrzelali większość żubrów, po czym nie umieli zaprowadzić porządku i powstrzymać kłusownictwa. Późniejszy konflikt między naukowcami z Białorusi i Rosji na tym tle jest już tylko wisienką na torcie.
Myliłby się jednak ktoś, kto doszukiwałby się jakiejś jedności narodowej. Niemcy dominowali w MTOŻ, ale niektórym to nie wystarczało. Po dojściu nazistów do władzy, niektórzy do swojej wizji reaktywacji populacji żubra przekonali Göringa, głównego łowczego Rzeszy, powołując odrębne stowarzyszenie czysto niemieckie. Oficjalnie obie organizacje miały współpracować, ale w praktyce oznaczało to marginalizację MTOŻ.
W Polsce też daleko było od jednomyślności. Pierwszymi członkami MTOŻ zostali działacze z Wielkopolski. Mieli oni praktyczne plany hodowli i pieniądze. Nie mieli jednak posłuchu u władz państwowych. Ich przychylnością cieszyła się grupa przyrodników warszawsko-krakowskich, ale nie miała pieniędzy, a powiązanie z państwową biurokracją łączyło się raczej z większą bezwładnością niż pomocą. Konflikt rogatych dusz miał tu szerszy kontekst ambicjonalny sięgający kwestii przywództwa w unifikacji środowisk łowieckich z trzech zaborów.
Spory miały też podłoże naukowe. Genetyka wówczas dopiero się wykuwała i nie było oczywiste, czy należy starać się o izolację linii białowieskiej i kaukaskiej, nie mówiąc już o krzyżówkach z bizonami i bydłem. Nie było też jasne, jak szybko, a nawet czy w ogóle wypuszczać żubry z zagród na wolność. I czy zebrać wszystkie żubry w jednym stadzie, czy rozproszyć je w metapopulację licznych ośrodków. Ostatnim konfliktem zarysowanym w książce jest ten między administracją Lasów Państwowych a emancypującą się służbą parku narodowego. Ten wątek jednak Sobociński zostawia na – jak zapowiada – kontynuację książki.
Czy powstanie? Nie wiem. Sobociński na co dzień stara się łagodzić konflikty, więc zatrzymanie się na połowie ubiegłego wieku jest pod tym względem bezpieczniejsze. Kontynuacja dotknęłaby całkiem świeżych blizn.
Recenzja powinna odwołać się do warsztatu. Na pewno Sobociński wykonał wielką pracę, odgrzebując archiwa. Niektóre ujrzały w tej książce światło dzienne pierwszy raz. Przyznaje uczciwie, że częściowo skorzystał z pracy archiwistów Lasów Państwowych. Z drugiej strony, faktografia w niektórych przypadkach jest drobiazgowa, a w innych skrótowa. Autor zakłada, że czytelnik w miarę zna historię Puszczy Białowieskiej i jej zwierzyńca. Bardzo dużo uwagi poświęcił próbom – niezbyt skutecznym – odtworzenia zniknięcia ostatnich osobników z Białowieży, ale ledwo da się znaleźć datę i formę ich powrotu. Czytelnik pozna kilka niezbyt znanych faktów związanych z przesuwaniem granicy polsko-radzieckiej, ale nie pozna historii parku narodowego. Dowie się, że pojawiły się spory kompetencyjne między administracją leśną a parkową, ale w sumie nie tego, na czyim terytorium znajdował się ośrodek hodowli.
Bądźmy też szczerzy, język książki nie jest najbardziej barwny. Szczególnie dotyczy to rozdziału tłumaczonego z niemieckiego. Sobociński tak mocno zanurzył się w języku międzywojennym, że ówczesna gramatyka tu i ówdzie mu się udzieliła. To jest jednak literatura faktu. Z naciskiem na fakt.
|
„Rogate dusze.
|