||| ||| Mirosław Gryń / pulsar
Struktura

Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą, czyli gdzie objawia się „rosyjska dusza”

Tam, gdzie Karol Darwin i Alfred Russel Wallace dostrzegli swoisty wzór matematyczny, a rzesze anglosaskich myślicieli widziały porządek wyłaniający się z chaosu powszechnej rywalizacji, Rosjanie zobaczyli zło w najczystszej postaci.

Najdziwniejszą konsekwencją wojny (nie)wypowiedzianej Ukrainie przez Rosję jest nieoczekiwany powrót w dyskursie publicznym do mówienia i myślenia o „rosyjskiej duszy”. Owszem, strona nacjonalistyczno-prawicowa nigdy nie stroniła od posługiwania się tego typu mglistymi sformułowaniami, ale tak zwany główny nurt wolał ich – właśnie ze względu na tę nieokreśloność – unikać. Używając pojęcia „dusza narodu” w sytuacji, gdy ani „ naród”, ani tym bardziej „dusza” nie odwołują się do żadnych konkretnych bytów (nawet jeśli duszę zastąpimy słowami „cecha”, lub „charakter”) łatwo możemy manipulować lub dowodzić dowolnych hipotez. Dlatego lepiej tego nie robić. A jednak... nadchodzące z pola walk obrazy tak bardzo przywodzą na myśl znane nam z historii (a niektórym z autopsji) opisy innych bojów, w których Rosjanie brali udział, że myśl o jakiejś ciągłości kulturowej (choć słowo kultura tu bardzo nie pasuje) wprost się narzuca. Gdy pogrzebano w dziełach nawet największych Rosjan znaleziono niepokojące wątki, każące się zastanawiać, czy z tą „duszą” coś jednak nie jest nie w porządku. I pojawiły się pytania. Czy Dostojewski odpowiada za Buczę, a Brodski za Irpień? Czy nawet Puszkin ma coś za uszami?

Nie ma sposobu, by odpowiedzieć na takie pytania, ale sam fakt, że się pojawiają i to w samym centrum publicznego dyskursu, jest znamienny. Z pewnością, nie istnieje taka nauka, która mogłaby rozstrzygnąć zakres „winy” Dostojewskiego, Brodskiego, czy Puszkina, ale już co do istnienia (lub nie), rosyjskiej duszy, w jednym akurat przypadku takie wysiłki zostały podjęte, a werdykt brzmiał – owszem, wiele na to wskazuje. Tą dziedziną jest ewolucjonizm, co o tyle istotne, że to jedyna może nauka, która na temat pewnych stałych rysów naszej psychiki ma najwięcej do powiedzenia.

Świat, który sam się stwarza

Najpierw więc wypada odpowiedzieć, czym jest ewolucjonizm i na czym polegała wprowadzona przez Darwina rewolucja. Najprościej mówiąc, Darwin nie „wymyślił” ewolucji gatunków, tzn. ich powstawania w naturalny sposób i przechodzenia jednych w drugie, bo nad tym dyskutowano już wcześniej (Lamarck, Robert Chambers, Erazm Darwin i wielu innych), ale pokazał, jaki realny mechanizm może wywoływać te przekształcenia, a tego nikt wcześniej nie dokonał. Tym mechanizmem jest dobór naturalny i to on właśnie, a nie sam fakt istnienia ewolucji gatunków, jest największym wkładem darwinowskiej nauki. Nawiasem mówiąc książka, którą Darwin przez 20 lat przygotowywał w tajemnicy przed całym naukowym światem tak właśnie miała się nazywać – Natural Selection, tyle że nigdy jej nie ukończył, a to, co w końcu wydał, czyli „O powstawaniu gatunków…” jest tylko jej naprędce napisanym skrótem.

Czym dokładnie jest dobór i na czym polega rewolucyjność teorii Darwina? W książce Evolution of Everything jeden z najlepszych angielskich pisarzy naukowych Matt Ridley streszcza ją dwiema metaforami, które lepiej od długich wywodów wyjaśniają o co chodzi. Pierwszą z nich jest metafora żurawia (ang. crane), drugą – zwisających z nieba haków (skyhooks). Te dwa zapożyczone od filozofa Daniela Denetta pojęcia oznaczają – najprościej mówiąc – że albo świat jest stwarzany, lub wręcz narzucany od góry (przez skyhooks), a my (i wszystkie inne organizmy) jesteśmy biernymi poniekąd wykonawcami tych odgórnych rozkazów, albo świat i wszystko czym jest, stwarza się sam, wyrasta ze z pozoru chaotycznych interakcji wszystkich ze wszystkimi. Te wzajemnie wykluczające się metafory opisują nasze myślenie o świecie już od starożytności – do niebieskich haków odwoływał się np. Platon (odwieczne idee, których nasza cywilizacja jest tylko bladym odzwierciedleniem), do żurawi – Epikur, Demokryt i Lukrecjusz, którzy w nieustającym tańcu najmniejszych jednostek (atomów) widzieli siłę sprawczą wyrastającego z chaosu porządku.

Świat stwarzany i świat samoorganizujący się to dwie wizje opisujące rzeczywistość, ale i dwie praktyki zarządzania w sytuacji, gdzie – w skrajnym przypadku – społecznością rządzi jedynowładca („z Bożej łaski”), albo sama społeczność wybiera sobie władców i może ich odwołać. Monarchia absolutna i wszystkie jej odmiany (tyrania, despotia itp.) to systemy, w których ład narzucany jest z góry i w interesie panującego (a propagandowo – ludu, lub podwładnych), demokracja to ustrój, w którym wszystkie uczestniczące w nim jednostki same tworzą ład, choć działają we własnym, jednostkowy interesie.

Te rozważania, wbrew pozorom, są blisko związane z doborem naturalnym, bo dobór to nic innego jak mechanizm świata, który sam się stwarza. Darwin wpadł na niego w sposób niespodziewany, a o tym jak do tego doszło pisze jasno we wstępie do swej opus magnum. Mówiąc najogólniej, spośród rozlicznych źródeł inspiracji dwa były najważniejsze: obserwacje dotyczące hodowli i powstawania nowych ras zwierząt i roślin oraz lektura pewnej książki, która z tym wszystkim nie miała z pozoru żadnego związku.

Darwin sam był hodowcą (w szczególności gołębi) i wiedział jak z dzikich form można w krótkim czasie, poprzez wybieranie określonych osobników do rozrodu, otrzymać formy potomne coraz bardziej różniące się od wyjściowego typu. Wystarczy jedno spojrzenie na rasy psów, od ratlerka do bernardyna, czy na różne rodzaje roślin kapustnych (kapusta głowiasta, kalafior, brukselka, brokuł, kalarepa, jarmuż i wiele innych), by zrozumieć jak wielka moc tkwi w procesie selekcji i reprodukcji i jak plastyczne mogą być gatunki poddane takiemu procesowi. Analogia z hodowcą była pociągająca, ale miała nieprzezwyciężalne, zdawało się, słabości, bo przecież hodowca zwykle wie, czego chce, a przyroda tej wiedzy i chęci nie posiada. Nad tym właśnie rozmyślał Darwin i tu widział największą trudność do pokonania. I wtedy nagle doznał olśnienia.

Nie wyniknęło ono ani z obserwacji naturalnego świata, ani z przemyśleń, ani z prowadzonych eksperymentów. Było wynikiem lektury pewnej książki, która napisana została kilkadziesiąt lat wcześniej, i która nie dotyczyła nawet przyrody, tylko historii człowieka. Nie była też dziełem przyrodnika, ale duchownego i – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – socjologa. Jej autorem był Thomas Robert Malthus. Jej tytuł brzmiał "Esej o zaludnieniu", a wydana została w roku 1797.

Postęp, który prowadzi do eksplozji

Malthus pisał swój esej, aby odpowiedzieć tym filozofom Oświecenia, którzy wierzyli, że poznanie natury ludzkiej sprzyjać będzie stałemu postępowi i powszechnej szczęśliwości. Jego zdaniem jest wręcz przeciwnie. Jeśli w świecie panuje gwałt, przemoc, wojny i głód, to w dużej mierze jest to właśnie wynik charakteru ludzkiej natury, a nawet praw, które rządzą całą przyrodą. W swym „Eseju” Malthus opisywał niepokojące zjawisko, które dotyczyło zmian ludnościowych w podlegającej rewolucji przemysłowej Anglii. W wyniku wrodzonego ludziom popędu (który Malthus nazwał „pasją płci”) liczba ludności przyrasta w szybkim tempie, co przy stosunkowo powolnym wzroście wytwarzanych dóbr i żywności prowadzi do coraz bardziej dokuczliwego przeludnienia, chorób i niedożywienia. Londyńskie przedmieścia zamieniały się w slumsy, w których warunki życia pogarszały się w szybkim tempie, ale liczba rodzących się dzieci nie malała – przeciwnie, rosła nieustannie. Malthus zauważył, że procesy te można opisać prostym językiem matematycznym – wzrost ludności zachodzi w postępie geometrycznym, wzrost dostępnych zasobów – w postępie arytmetycznym. W efekcie – wielkość zasobów przypadających na każdego człowieka maleje. Gdyby proces ten miał zachodzić przez długi czas, musiałoby dojść do tragedii.

Postęp geometryczny ma to do siebie, że w krótkim czasie prowadzi do eksplozji (np. demograficznej) – wystarczy przypomnieć znaną przypowieść o szachownicy i ziarnach zboża: gdy na pierwszym polu położyć jedno ziarno, na drugim dwa, potem cztery, osiem i tak dalej, to liczba ziaren na ostatnim polu przekroczy liczebność wszystkich atomów w całym Wszechświecie. I choć przyrost ludności nie zachodzi tak szybko (bo współczynnik wzrostu nie wynosi dwa, lecz mniej), to zasada jest ta sama – przy zachowaniu stałego, choćby bardzo małego współczynnika (większego niż 1), eksplozja jest nieunikniona. A przecież, dowodził Malthus, „pasja płci” zawsze była równie silna... Jeśli więc dziś, mimo tysięcy lat historii człowieka, są jeszcze wolne miejsca na Ziemi, to znaczy to tylko, że zawsze istnieć musiały mechanizmy zmniejszające nadmiar ludzi – wojny, epidemie, głód, katastrofy. Bez nich już dawno zabrakłoby dla nas przestrzeni do życia.

Darwin od razu po lekturze dzieła Malthusa dostrzegł, że znalazł wreszcie upragniony mechanizm dla swej teorii ewolucji. To, co dotyczy człowieka, dotyczy też, często w znacznie większym stopniu, każdego innego żywego organizmu. Wszystkie przecież się rozmnażają, a większość z nich rozmnaża się znacznie szybciej niż człowiek. Z jednej bakterii już po 24 godzinach mogą powstać miliardy, a jednak ilość bakterii na Ziemi najwyraźniej nie wzrasta, tak jak nie wzrasta liczebność królików, lisów czy słoni. I to samo rozumowanie dotyczy wszystkich bez wyjątku gatunków. Gdzie więc się podziewają te wszystkie nadliczbowe osobniki? Darwin wywnioskował, że muszą one padać ofiarą najprzeróżniejszych czynników – głodu, drapieżników, chorób, zimna, czegokolwiek. A skoro stale rodzi się znacznie więcej potomstwa niż może przeżyć, przeto proces ten zachodzi bez ustanku, codziennie, wszędzie i w każdej chwili. Żaden nowonarodzony osobnik nie ma gwarancji na przeżycie – przeciwnie, niemal każdy zginie zanim zdoła wydać na świat swoje własne dzieci.

|||Mirosław Gryń/pulsar|||

Zasadą darwinizmu jest więc, że wszędzie tam, gdzie istnieje powielanie i nadprodukcja osobników, istnieje też konkurencja („walka o byt”), a gdzie istnieje konkurencja, tam zachodzi też selekcja (dobór). Efektem doboru jest właśnie ewolucja.

Kto z kim konkuruje i o co odbywa się konkurencja? Najogólniej mówiąc rywalizują ci, którzy się rozmnażają (=replikatory), są zmienni i przekazując swe cechy potomstwu, a takie właśnie są osobniki. Konkurencja odbywa się o to, czego w danych warunkach brakuje, a to zależy od konkretnej sytuacji. Na pustyni może najbardziej brakować wody, na skalistym wybrzeżu morskim – powierzchni skalnej do zasiedlenia, na mulistym dnie morza – kamieni do przytwierdzenia się, w lesie roślinom może brakować światła. Konkurencja dotyczy więc ograniczonych zasobów i odbywa się zawsze wtedy, gdy jest więcej „chętnych” niż „miejsc”. Darwinowska ewolucja to, najprościej mówiąc, hodowla plus teoria Malthusa przeniesiona na cały ożywiony świat. Darwinizm bez Malthusa nie jest darwinizmem.

Sukces, który ma dwóch ojców

A teraz najciekawsze: Darwin nie jest jedynym ojcem darwinizmu. Drugim był Alfred Russel Wallace, który w tym samym czasie, choć na drugim krańcu świata (na Malajach) doszedł do tych samych wniosków i swym listem do Darwina przyspieszył publikację jego książki. Jakie było źródła inspiracji Wallace’a? Dwa najważniejsze to – tak zgadliście Państwo – hodowla i Malthus! Bez Malthusa nie byłoby więc też koncepcji Wallace’a, a ta jest w istocie nieodróżnialna od darwinowskiej.

Ewolucjonizm przyjął się bardzo szybko, choć nie drogą „przestawienia się” na darwinizm, ale przez wymieranie przedstawicieli starszego pokolenia. Właściwie żaden ze zdeklarowanych przeciwników ewolucji nie przeszedł na stronę Darwina, ale że Darwin późno ogłosił światu swą tajemnicę, a jego przeciwnicy byli starsi od niego, więc ok. 1870 roku wszyscy już właściwie byli ewolucjonistami. Tyle, że – co ciekawe – każdy rozumiał go inaczej, wybierając z Darwina to, co pasowało mu do światopoglądu. Ci, którzy wierzyli w postępowy rozwój życia na Ziemi zobaczyli w darwinizmie potwierdzenie swych tez (bo „przeżywają tylko najlepiej dostosowani”), kto wierzył w skokowość powstawania gatunków utwierdził się w swej wierze (tyle, że dobór testował teraz wciąż nowe gatunki, a nie wariacje poszczególnych cech). Ludzie najwyraźniej niechętnie rezygnują ze swych poglądów, a gdy czują się do tego zmuszeni, starają się zachować je wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe.

Również w polityce wszyscy czerpali z Darwina pełnymi garściami i podobnie wybiórczo: kapitaliści mówili o powszechnej rywalizacji i zwycięstwie najskuteczniejszych, kierowanych przez niewidzialną rękę rynku, rasiści – o walce ras i przeżywaniu najlepszych z nich, socjaliści (jak Wallace) – o równych szansach dla wszystkich i emancypacji kobiet, by dobór mógł uczciwe wybierać najlepszych, a nie przypadkiem „najlepiej urodzonych”, eugenicy (z powodów oczywistych), imperialiści (tu przeżywać miały „najlepsze” państwa, nie jednostki), przedstawiciele kościołów (nawiązujący do biblijnego imperatywu „mnożenia się” jako zbieżnego z „prawem przyrody”) i ateiści (wskazujący na wynikającą z ewolucji „bezduszność przyrody”). A także wszyscy inni, którzy o ewolucji coś słyszeli i którym się to coś skojarzyło z aktualnie głoszonymi przez nich poglądami. „Mein Kampf” Hitlera nie tylko tytułem ale i bezpośrednimi odniesieniami w tekście nawiązywała do ewolucyjnej „walki o byt”, podobnie jak do Darwina nawiązywali marksiści, gdy walkę klas przyrównali do tej, którą w naturze toczą ze sobą gatunki.

Darwin, wycofany z życia w swej wiejskiej posiadłości w Down i trapiony nieustannymi dolegliwościami, nie brał osobiście udziału w gwałtownych sporach, które rozgorzały po publikacji „Powstawania…”; od tej „brudnej roboty” miał swojego młodszego i zapalczywego przyjaciela Thomasa Huxleya, nie bez powodu nazywanego jego buldogiem. To Huxley, który powiedział kiedyś często przytaczane zdanie „jakże głupi byliśmy, żeśmy sami na to nie wpadli” („to”, czyli koncepcję doboru naturalnego) uczestniczył w publicznych debatach, w tym najsłynniejszej w Oxfordzie, gdzie starł się z biskupem Wilberforcem, który pytał, czy Darwin pochodzi od małpy ze strony matki czy ojca, na co Huxley odparował, że woli mieć wśród przodków małpę niż niezbyt rozgarniętego biskupa.

Huxley nie ustawał w polemikach, diatrybach, pisał niezliczone artykuły i brał udział w publicznych wykładach, które przyciągały coraz liczniejsze rzesze słuchaczy. Choć Darwin nieraz podkreślał, że jego wyrażenie „walka o byt” jest tylko metaforą, i woli mówić o przeżywaniu najlepiej przystosowanych, to w Anglii dość powszechnie traktowano ową walkę dosłownie, jak w znanym wierszu Tennysona o „przyrodzie czerwonej od kłów i pazurów”.

Miernota, która złościła Tołstoja

W roku 1888 Huxley napisał artykuł zatytułowany „The Struggle of Existence in Human Society”, na który z pasją i oburzeniem odpowiedział przebywający na wygnaniu w Anglii Piotr Kropotkin, wybitny rosyjski geograf, podróżnik, arystokrata i – najbardziej z tego znany – przywódca ruchu anarchistycznego. W odpowiedzi na „gladiatorską” wizję ewolucji (według słów samego Huxleya) Kropotkin zamieścił serię artykułów w czasopiśmie Nineteeth Century, które ukazywały się w latach 1890-1896, a później w zbiorczej książce Mutual Aid: a Factor of Evolution, która ukazała się w roku 1902 i miała wiele wydań, zarówno angielskich jak i w przekładach.
Kropotkin, nie negując, że w przyrodzie osobniki muszą czasem ze sobą konkurować, a nawet walczyć, pisze że najlepszą strategią przeżycia i sukcesów w świecie rozlicznych wyzwań i przeciwności jest wzajemne wspieranie się i wyzbycie agresywnych zachowań. Tak jest i – przede wszystkim – powinno być wśród ludzi (Kropotkin był admiratorem tradycyjnie rosyjskich wiejskich wspólnot), ale tak też jest i w świecie wszelkich ożywionych istot, którym „Pomoc wzajemna” jest w dużej mierze poświęcona. O Darwinie autor wyraża się w superlatywach, ale o Malthusie ma jak najgorsze zdanie. Bo, jak powtarza, to pomoc i współczucie jest motywem przewodnim życia, a walka i egoizm tylko w życiu przeszkadzają.

„Pomoc wzajemna” pisana była po angielsku, a że przy tym współgrała z kropotkinowskim anarchizmem, więc nikt w Anglii i anglojęzycznym świecie nie utożsamiał jego poglądów z rosyjskim spojrzeniem na darwinizm; nikt zresztą Rosjan w oryginale nie czytał.

Do czasu aż zajął się nimi Daniel Todes, angielski historyk nauki specjalizujący się w rosyjskiej nauce i polityce. W roku 1987 ukazał się w czasopiśmie ISIS jego artykuł o specyficznie rosyjskiej recepcji darwinizmu („Darwin’s Malthusian metaphor and Russian Evolutionary Thought”), a dwa lata później świetnie przyjęta książka na ten sam temat („Darwin without Malthus. The Struggle for Existence in Russian Evolutionary Thought”).

Darwin i darwinizm, jak pisze Todes, były w Rosji niezwykle popularne, „O powstawaniu gatunków”, a potem inne prace Darwina były szybko tłumaczone na rosyjski, a jego myśl była szeroko komentowana i trafiała nawet do literatury pięknej. Chyba nigdzie indziej Darwin nie doczekał się tak szerokiego i tak przychylnego przyjęcia.

A jednak…. Gdy Todes przejrzał prace niezliczonej liczby wybitnych przyrodników, a także filozofów, pisarzy i – co szczególnie intrygujące – przedstawicieli wszystkich nurtów politycznych, od skrajnej lewicy po czarnosecinną prawice, dostrzegł rzecz zadziwiającą: wszyscy, bez wyjątku, wychwalając Darwina i jego myśl, zarazem potępiali, nierzadko w najostrzejszych słowach, Malthusa i jego wpływ na obu ojców ewolucjonizmu. Mówiąc najogólniej, rosyjską recepcję Darwina można streścić czterema słowami: Darwin – tak, Malthus – NIE!

Spośród dziesiątków, czy nawet setek kompletnie już dziś zapomnianych, choć odgrywających w swoim czasie znaczącą rolę w życiu umysłowym Rosji nazwisk, warto wymienić jedno, wciąż dobrze znane, choć z pewnością nie w kontekście darwinowskiej ewolucji – Lwa Tołstoja. W „Annie Kareninie” poświęcił Darwinowi dużo miejsca, przestrzegając przed jego maltuzjańską wizją walki i przemocy, ale najbardziej przejmujące słowa wypowiedział pod sam koniec życia, w 1910 roku, gdy niezdolny już do utrzymania pióra w dłoni, podyktował ostatnie przesłanie do swych dzieci. O czym pisał? O Malthusie! Nazywając jego tezy „podstępną miernotą” prosił ich, by nigdy nie kierowały się w życiu ideą „walki o byt”, która potrafi zatruć w człowieku dane mu z góry moralne wskazówki postępowania.

Uległość, która rodzi despocję

Od tamtych lat minęło tyle czasu, że nikt już nie pamięta toczonych wówczas sporów i tylko czasem, gdy w nauce zachodniej pojawiają się idee nawiązujące do koncepcji współpracy czy wręcz „pomocy wzajemnej” okazuje się, że miały one przed dziesiątkami lat niemal dosłownych prekursorów w myśli rosyjskiej. Tak było na przykład w przypadku hipotezy Gai, której dwoje rodziców – James Lovelock i Lynn Margulis – zbudowali ją na dwóch przeciwstawnych filarach: symbiozy na poziomie planetarnym („żywa Ziemia” Lovelocka) i endosymbiozy wewnątrz komórek (mitochondria i chloroplasty jako inkorporowane do „naszych” komórek dawne bakterie – to Margulis). I co się okazało? Zarówno na tym planetarnym poziomie Lovelock szedł nieświadomie po śladach wcześniejszego o kilkadziesiąt lat Władimira Wiernadskiego, jak i na poziomie wewnątrzkomórkowej „pomocy wzajemnej” podążała ( tym razem z pełną świadomością) Lynn Margulis tropami takich rosyjskich uczonych z początków 20 wieku jak Konstantin Mereżkowski, Iwan Walin czy Boris Kozo-Polianski.

To unisono właściwie całej rosyjskiej elity intelektualnej, jest zastanawiające, bo pokazuje, że Malthus uderzył w jakiś niezwykle czuły jej nerw. Tam gdzie Darwin i Wallace dostrzegli swoisty wzór matematyczny (wzrost geometryczny + wzrost arytmetyczny = postęp, choć okupiony ofiarami), a całe rzesze anglosaskich myślicieli widziały porządek wyłaniający się z chaosu powszechnej walki, Rosjanie zobaczyli zło w najczystszej postaci. Dla zachodu maltuzjanizm był apoteozą rywalizacji wolnych i nieskrępowanych jednostek, dla Rosjan – pogromcą wspólnotowego, lub wręcz kolektywistycznego spojrzenia na świat.

Polemika wobec Malthusa odsłoniła tkwiącą głęboko korzeniami w kulturowym podglebiu dychotomię indywidualizm vs. kolektywizm, która w znacznym stopniu definiuje różnice między dwiema „duszami” – zachodnią i rosyjską, świat stwarzający się, zmienny i nieprzewidywalny vs. świat stworzony i statyczny.

|||Mirosław Gryń/pulsar|||

W książce The Geography of Thought: How Asians and Westerners Think Differently...and Why Richard Nisbett przedstawia tę dychotomię myślenia o świecie na przykładzie dwóch różnych postaw – zachodniej, indywidualistycznej i poniekąd samostwarzającej się oraz wschodniej („chińskiej”), opartej na wspólnocie, hierarchii, ale i relacjach między bytami. W tym ujęciu „dusza” rosyjska ma wyraźnie wschodni koloryt, bo pomniejszając rolę, aktywność i autonomię jednostek, kładzie zarazem nacisk na wartości wspólnotowe i poddawanie się procesom, na które jednostki i tak nie mają wpływu. W kraju wielkości kontynentu taka bierność i uległość jednostek może prowadzić do skrajnej hierarchii władzy, nawet jeśli w idei wiejskich wspólnot nie ma absolutnie nic złego.

Zastanawiano się nieraz, czy marksizm urzeczywistniony w praktyce, czyli pod postacią sowieckiego komunizmu, musiał przyjąć tak wynaturzone i odpychające formy i czy na gruncie kultury zachodu wyglądałby tak samo. I choć nie sposób tego rozstrzygnąć, bo trzeba by powtórzyć losy świata, to warto zauważyć, że w Rosji czerpał on wyraźnie z tych głęboko zakorzenionych wspólnotowych, czy raczej kolektywistycznych wzorców. Kiedy partyjny nadzorca sowieckiej nauki Trofim Łysenko postanowił przekształcić południowe, stepowe regiony imperium w żyzne tereny rolnicze, nakazał posadzić miliony drzewek, które – pomagając sobie wzajemnie – miały uczynić z tych terenów nowe, przyjazne człowiekowi środowisko. Skończyło się totalną klapą – pomoc wzajemna okazała się sadzonkom całkowicie obca.

Ani Dostojewski, ani Brodski, ani Puszkin nie mają bezpośrednio nic wspólnego ze zbrodniami w Buczy i Irpieniu – to pewne. Można jednak spekulować, że czerpali z tych samych pokładów rosyjskiej „duszy”, dla której jednostki liczą się mniej niż zbiorowości. Bo jak pisał w znanym wierszu Włodzimierz Majakowski:

jednostka – zerem, jednostka – bzdurą

sama – nie ruszy pięciocalowej kłody
choćby i wielką była figurą.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną