Trzecia kultura Siwczyka. Michał „Joka” Marten: Mistrz zakonu marii
Śmierć Michała „Joki” Martena odbiła się szerokim echem medialnym, a we mnie wciąż nie chce się to echo zmieścić. Umarł mój rówieśnik, człowiek, którego spotkałem raz w życiu, w okolicznościach zdecydowanie imprezowych.
Koniec wieku dwudziestego miał dla mnie sporo konsekwencji towarzyskich, związanych z przenikaniem się różnych środowisk artystycznych. Mniej więcej wtedy, chwilowo funkcjonowałem na granicy literatury i filmu. Znałem też sporo muzyków. Tak się szczęśliwie złożyło, że Śląsk w tamtym czasie był całkiem żwawym terenem różnych ekscesów muzycznych, z których chyba najmocniej w świadomości społecznej utrwaliły się dokonania formacji Kaliber 44. Ich koncerty na macierzystej, katowickiej ziemi prowokowały emocje ówczesnej młodzieży na tyle, że zaczęto mówić o zdecydowanie pokoleniowym charakterze ich twórczości. Kaliber 44 wniósł do kultury opowieść o poszarpanych biografiach dwudziestoparolatków w spodniach do połowy kroku, którzy przemierzali blokowiska aglomeracji w poszukiwaniu chociażby najmniejszego powiewu życiowego sensu. Coś analogicznego próbowała robić literatura tworzona przez równie młodocianych, pogubionych we wczesnokapitalistycznej delirce poetów, z których chyba się wtedy rekrutowałem.
***
W latach 90. nawijki Magika, Joki i Abradaba pobrzmiewały mi właśnie poezją. Zwłaszcza Joka ze swoim niepowtarzalnym, dychawicznym i zadziornym słowotokiem przypadał mi do ucha. Generalnie słuchałem innej muzy, ale akurat psycho-rap Kalibra 44 wpisywał mi się w tradycje, które lubiłem, w jakieś odległe postpunkowe brzmienia. Z dzisiejszej perspektywy odsłuchu debiutancka płyta „Księga Tajemnicza. Prolog” jeszcze intensywniej upewnia mnie, że ci goście ewidentnie wykraczali poza rapowe getto, czerpiąc całymi garściami z tego, co postpunk dał światu muzycznemu. Opętane melodeklamacje Joki jakoś rezonują z tym, co robił na przełomie lat 70. i 80. John Lydon w PIL. Pierwsza płyta Kalibra 44 zdaje się szczelną opowieścią fluktuującą tematycznie wokół oczywistych rozterek młodych ludzi bez kasy, bez perspektyw i na ciągłym haju szukających po omacku miłości i pokoju. Oraz – co absolutnie zaskakujące – logiki w świecie brutalnie sprostytuowanym, agresywnym i nieprzyjaznym.
Najlepszym tego dowodem jest enigmatyczny, wygadany właśnie przez Jokę manifest zwątpienia i nadziei zatytułowany „Moja obawa (bądź a klęknę)”. Jest w tym kawałku coś niemieszczącego się w wąskich, hasłowych ramach, które oplotły późniejsze wcielenia polskiego rapu i hip-hopu, infantylizując przekaz do poziomu mentalnej gangsterki, która tak miło zaczęła się sprzedawać i produkować pieniądz w ilościach gargantuicznych. Odnoszę wrażenie, że kometa zwana Kaliber 44 zdążyła zgasnąć, zanim spotkał ją przykry los spieniężonej legendy. To zgaśnięcie odbyło się oczywiście w okolicznościach dramatycznych, w święta pamiętnego roku 2000, kiedy Magik postanowił zakończyć swoje życie. Jak powszechnie wiadomo – również z filmowej hagiografii – był już wtedy prominentnym członkiem formacji Paktofonika. Skądinąd dojmujące jest dla mnie to, że pracując w Mikołowie, czasami na ulicach widuję Rahima, jednego ze współzałożycieli tej ważnej formacji.
***
Wracając jednak do Kalibra 44, nie mogę pozbyć się ciężkiego smutku. Nawet nie tyle za utraconą na zawsze młodością, ile właśnie z powodu ciągnącej się za tą kapelą, dramatycznej historii, której domknięcie ostatecznie zdarzyło się parę dni temu. Śmierć człowieka, który współtworzył ważną część polskiej kultury muzycznej, zawsze jest niewytłumaczalna, niesie z sobą oczywistą grozę. I rzecz jasna jest metafizycznie bulwersująca. Dokładnie tak jak we wzmiankowanym utworze, w którym Joka wyrzuca Bogu jego nieistnienie, paranoicznie powtarzając właśnie słowo „oczywiste”. Skoro jest „oczywiste”, że Go nie ma, warto zadać pytanie o to nieistnienie. I właśnie Joka pyta, a w każdym wersie pytanie to staje się coraz bardziej dramatyczne. Zdaje mi się, że stosunkowo prostymi środkami stylistycznymi udało się Joce aktywować wielkie pytania poezji, literatury i filozofii na krótkim, parominutowym dystansie „Mojej obawy (bądź a klęknę)”.
Czytając dziś nekrolog Joki, zadaję sobie pytanie, czy wtedy, dwadzieścia pięć lat temu, kiedy się z nim spotkałem, stać mnie było na perspektywę traktowania go jako metafizyka w bejsbolówce? Chyba jednak nie. Trafiłem na jakąś parapetówkę, na katowickim blokowisku. W oparach marihuany rozpoznałem Magika i Jokę. Coś tam zagadaliśmy. Byłem raczej chłopakiem z kultury alkoholowo-browarniczej, zioło traktowałem jako niekonieczny aneks, w który raczej się nie zapuszczałem. Jakoś się jednak dogadaliśmy na wspólnym gruncie poezji.
Joka nie był specjalnym miłośnikiem poezji Rafała Wojaczka, z którym wtedy mocno się identyfikowałem jako współtwórca filmu „Wojaczek”. Ja z kolei miałem problem, żeby w masywnej, tekściarskiej skłonności Kalibra 44 do dopowiedzeń zobaczyć faktycznie bardzo dobrą literaturę. A taką dziś mi się wydaje. Zresztą książkowe upostaciowienia tekstów członków Kalibra 44 istnieją, że wspomnę o edycji liryki Magika, którą opublikowało partę lat temu Biuro Literackie. Myślę, że Joka również spokojnie obroni się na papierze. Bo przecież pisał równie pięknie, jak szczekał swoje teksty. Było w tym zawodzenie, ale również paraliżujące warczenie. Skala emisji głosu i ekspresji Joki rozsadzała wersy. Swoboda, z jaką poruszał się w swoich nawijkach, faktycznie była odpowiedzialna za luz i specyficzny dowcip, jaki również jest obecny w twórczości Kalibra 44, do którego przecież przylepiła się łatka niegrzecznych chłopców.
Tymczasem Joka budował zaskakujące figury ironii i autoironii, znosił solenność z częstokroć dramatycznych historii i ewidentnie dryfował w stronę teatru absurdu. Jasne, że absurd ten podlany był paliwem buntu społecznego. Stawał się też jednak probierzem walki o całkowicie osobistą wolność samostanowienia. Był rodzajem upominania się o prawo do nieskrępowanej wyobraźni życia fantazyjnego, tak bardzo tłamszonego przez okoliczności stricte egzystencjalne, w których przyszło tworzyć tym młodym chłopakom, zanim stali się sławni i zanim ogłoszono ich głosami pokolenia – jak pisał w głośnym manifeście Kuba Wandachowicz – Generacji Nic.
Nie ukrywam, że z końcem wieku XX straciłem również kontakt z dalszymi losami członków Kalibra 44. Słyszałem, że Joka wyjechał do Stanów. Ostatnio natomiast doszły mnie wieści o reaktywacji zespołu i o całkiem udanych koncertach, w tym o realizacjach z katowickimi filharmonikami. Akurat w przypadku tej kolaboracji wszystko mi się zgadzało. Gdzieś w tyle ucha miałem smyki, które na pierwszej płycie Kalibra 44 ładnie dokazywały. Te dawne sample były bardzo udatne, robione na amigach tchną retro klimatem, jednak charakteru tej muzyce dawali wokaliści, z kapitalnymi, bardzo indywidualnymi głosami. Pięknie się te głosy orkiestrowały. Dziś został faktycznie jeden: Abradab. Młodszy brat ś.p. Joki.
Jakże diabolicznie te wyśpiewywane trzydzieści lat temu „świętej pamięci” zjadliwości pod własnym adresem brzmią teraz, kiedy bezradnie i całkowicie bezrozumnie przeglądam funeralne newsy, które dotyczą Joki – profety różnego rodzaju końców i apokalips, z których akurat ta spełniona zawsze wydawała mi się zgrywą przynależną pewnemu wiekowi, w którym nie solidaryzujemy się z własnym życiem. W tej chwili natomiast przyszedł czas na solidarność w bólu, że jego naprawdę już nie ma.
***
Myślę, że Joki z upływem czasu będzie brakować coraz bardziej. Nie bez kozery hołdy składają mu najważniejsi przedstawiciele i twórcy sceny rapowej i hiphopowej. I – co bardzo ciekawe – również ludzie z przestrzeni zupełnie egzotycznych. Mianowicie swój żal zamanifestował chyba nawet minister albo wiceminister, otwartym tekstem przyznając się do fascynacji twórczością Kalibra 44. To bardzo odważne, zwłaszcza że – co jak co – za polityką katowiccy pionierzy sceny hiphopowej nie przepadali. Zupełnie inaczej niż w przypadku marii. Ta gwarowa nazwa zioła, odmieniana przez przypadki w tekstach Kalibra 44, została wyniesiona w okolice symbolu stabilnego jak róża w poezji. Maria otwierała drzwi percepcji i zamykała na głucho niejedno życie. Byłe tyleż odurzeniem, co przestrogą. Gdy głębiej wczytać się w słowa płynące z głośnika, da się w nich odnaleźć po prostu cierpienie. Nawet nie tyle biorące się z derealizacji, ile z przesytu chaosem społecznym, w jakim wchodziła do muzyki cała formacja ludzi, którzy dzisiaj stają na progu starości.
Joka już jej nie zazna, ale mam nadzieję, że dane mu będzie długie trwanie w pamięci tych, dla których był drogowskazem. Ostatecznie bowiem pokazał, jak wieść życie maksymalnie świadome i twórcze. O czym zresztą mówił podczas chyba ostatniego wywiadu radiowego, który stał się przyczynkiem do internetowych spekulacji o jego kondycję zdrowotną. Dla mnie wywiad ten był niesamowicie energetyczny, a uśmiechnięte oczy Joki to były wciąż te same łobuzerskie świetliki, które zapamiętałem z tamtego spotkania, w zaciemnionej chacie, w dusznym klimacie lat 90., w których istotnie mogło nam się wydawać, że prawdziwe, realne życie dopiero ma się zacząć. To legenda.