De Toren van Babel – obraz Pietera Bruegla z 1563 r. De Toren van Babel – obraz Pietera Bruegla z 1563 r. Shutterstock
Technologia

Maszyna chaosu, czyli jaki byłby świat bez Twittera i Facebooka

Przestrzeń demokratycznej debaty zwana sferą publiczną została podporządkowana logice prywatnych globalnych platform medialnych i kaprysom kierujących nimi ekscentrycznych miliarderów. Utopia internetu jako prawdziwej wieży Babel upadła. Możemy na tym zyskać czy tylko stracimy?

Twitter nie jest najpopularniejszym serwisem społecznościowym. Może pochwalić się 450 mln użytkowników, aktywnych codziennie jest jednak o połowę mniej. Dla porównania z Facebooka korzysta codziennie 2 mld osób. Jednak to Twitter przez ostatnie miesiące przykuwa uwagę, a główna w tym zasługa Elona Muska. Sposób, w jaki najbogatszy człowiek świata kupił serwis (za 44 mld dol.), wzbudził niemałe kontrowersje. Później nastąpiła seria chaotycznych zwolnień tysięcy pracowników, nieprzemyślanych decyzji biznesowych i merytorycznych, zagrażających stabilności serwisu. Tylko w ciągu tygodnia z Twittera „wyłączyło” się 1,3 mln osób. Część znalazła bezpieczną przestrzeń w Mastodonie, serwisie niedziałającym dla zysku i niepodlegającym scentralizowanej kontroli. Fala uciekinierów zasiliła także inne platformy, m.in. Instagram i Discord.

W efekcie komentatorzy zaczęli zadawać pytania o niemożliwe: czy Twitter może upaść? Ewentualne bankructwo nie byłoby wielkim problemem dla gospodarki – serwis zarobił w 2021 r. 5 mld dol., przynosząc przy tym stratę. W ciągu 16 lat swego istnienia stał się jednak medium o znaczeniu o wiele ważniejszym, niżby wynikało to z sytuacji finansowej. Głównie za sprawą polityków, którzy odkryli atrakcyjność mikroblogowania – częstego wypuszczania krótkich komunikatów, które mają po części charakter osobisty, a jednocześnie jednak wyrażają konkretny pogląd.

Ikoną politycznego wykorzystania Twittera stał się Donald Trump (do momentu zamknięcia konta zdążył opublikować 49 tys. wpisów). Wydawać by się mogło, że najważniejsza w jego strategii była możliwość utrzymywania bezpośredniego kontaktu z prawie 90 mln subskrybentów prezydenckiego konta. Badania opublikowane w 2020 r. w magazynie „Nature” pokazały jednak, że o wiele istotniejsze było coś innego. Trump mistrzowsko opanował technikę odwracania uwagi od niewygodnych dla siebie tematów. Gdy po wygranych w 2016 r. wyborach prokurator Robert Mueller podjął śledztwo w sprawie „Russiagate”, czyli rosyjskich wpływów na kampanię wyborczą, samego kandydata i jego otoczenia, z prezydenckiego Twittera płynęły komunikaty o sukcesach w kreowaniu miejsc pracy, zagrożenia imigrantami oraz chińskim wyzwaniu. Okazały się na tyle przekonujące, że wpłynęły na wybór tematyki przez najbardziej doświadczone redakcje.

Nauczyciel Li

Znaczenie Twittera, jakkolwiek wieloznaczne, pokazuje w spektakularny sposób historia z ostatnich tygodni. „MIT Technology Review”, amerykański magazyn poświęcony nowym technologiom, opisał kluczową rolę, jaką w upowszechnianiu informacji o protestach w Chinach odegrał „Nauczyciel Li”.

Li jest chińskim malarzem mieszkającym we Włoszech, ale już od jakiegoś czasu angażuje się w internetową debatę o problemach ważnych dla chińskiego społeczeństwa. Początkowo korzystał z platform chińskich (w Chinach Twitter jest zakazany), gdy jednak zyskał na popularności, kolejne jego konta były usuwane przez cenzurę. W końcu więc przesiadł się na Twitter, który wykorzystuje do publikowania informacji, jakie otrzymuje bezpośrednio od informatorów z Chin albo wyławia sam, śledząc chińskie komunikatory. Szybko pozyskał ponad 800 tys. subskrybentów i stał się jednoosobowym centrum wiadomości o wydarzeniach w Państwie Środka.

Tę siłę Twittera wykorzystywali aktywiści arabskiej wiosny przed dekadą, dziś służy wysyłaniu w świat informacji nie tylko z Chin, ale także z pogrążonej w wojnie Ukrainy. Niezwykła gęstość i charakter informacji publikowanych na Twitterze stały się ważnym źródłem materiału śledczego dla specjalistów od Open Source Intelligence. OSINT polega na wykorzystywaniu dostępnych informacji do wyjaśniania takich zagadek, jak np. zestrzelenie samolotu pasażerskiego MH 17 nad Donbasem w 2014 r. (eksperci serwisu Bellingcat na podstawie analizy treści dostępnych w mediach społecznościowych i innych miejscach internetu wykazali, że samolot został zestrzelony przez rakietę wystrzeloną z wyrzutni rosyjskiej).

Zbiorowa lobotomia

Jeśli Twitter zbankrutuje, można oczywiście wyobrazić sobie wielką migrację na Mastodon i inne platformy. Co jednak ze zgromadzoną w ciągu 16 lat treścią, która znajduje się na serwerach należących do Elona Muska? Część jest dostępna w Bibliotece Kongresu, który przestał jednak kompleksowo archiwizować Twitter z końcem 2017 r., bo zadanie przerosło siły nawet tak potężnej instytucji. Ewentualne zamknięcie dostępu do treści opublikowanych na Twitterze, nie mówiąc o ich ewentualnym wykasowaniu, oznaczałoby także wykasowanie zbiorowej pamięci o najważniejszych wydarzeniach społecznych i politycznych ostatnich lat.

To więcej niż cyfrowe archiwum – to repozytorium dokumentujące żywy proces relacji ludzi polityki, biznesu, kultury, wzajemnych wpływów i powstawania nowych mechanizmów oddziaływania opartych na dezinformacji, wykorzystaniu systemów sztucznej inteligencji, cyfrowych robotów do generowania treści mającej zmieniać kształt debaty publicznej. Utrata takiego zasobu oznaczałaby zabieg kolektywnej lobotomii. Nawet jeśli do niego nie dojdzie, bo Elon Musk opanuje sytuację w swojej firmie lub władze Stanów Zjednoczonych zdecydują się znacjonalizować Twitter, to samo pytanie o możliwość upadku Twittera ujawniło problem, przed którym eksperci ostrzegali od dawna, lecz nigdy nie został on właściwie podjęty.

Technologia wolności

Rozwojowi internetu towarzyszyła utopijna wiara, że nowe medium zdemokratyzuje sferę międzyludzkiego porozumiewania się i pozwoli na przełamanie komunikacyjnych monopoli. Doskonałym wyrazem tej wiary jest książka „Technologies of Freedom” („Technologie wolności”) opublikowana w 1984 r. przez Ithiela de Sola Pool. Amerykański socjolog prognozował w niej, że komputery połączone w sieć staną się podstawą podobnej rewolucji w świecie kultury i polityki, jak drukarska prasa u schyłku średniowiecza. W internecie miała rozkwitnąć na nowo sfera publiczna i wolna, demokratyczna debata.

De Sola Pool miał rację – standardy technologiczne przyjęte podczas rozwoju internetu spowodowały, że jest on ciągle technologią wolności. Jednocześnie jednak – wraz ze wzrostem popularności – internet stał się obiektem zainteresowania świata władzy i kapitału, symbolem nowego, poprzemysłowego społeczeństwa nazwanego sieciowym – opartego na wiedzy i komunikacji. Fantazje sprzed dwóch–trzech dekad zaczęły się materializować pod nazwami konkretnych przedsięwzięć. Google (wraz YouTube), Facebook (z Instagramem i WhatsAppem), Amazon, Apple, Twitter w ciągu zaledwie kilkunastu lat zdominowały przestrzeń międzyludzkiej komunikacji rozumianej jako wymiana informacji, wiedzy, dóbr kultury i koordynacja zarządzania ludzką aktywnością.

Nawet w Polsce od 2015 r. internet jest głównym sposobem dostępu do informacji dla 80 proc. badanych w ramach Digital News Report publikowanego co roku przez Reuters Institute for the Study of Journalism i University of Oxford. Od tamtego czasu maleje jednak wpływ telewizji – z 81 proc. do 59 proc. w 2022 r. i prasy drukowanej – z 28 proc. do 13 proc. w 2022 r. Z kolei w pozycji „internet” główne miejsce zajmują media społecznościowe: to najważniejszy sposób dostępu do informacji dla 55 proc. badanych. Podobne tendencje widać w innych krajach, choć oczywiście nie można zaniedbywać różnic kulturowych. Również hasło „media społecznościowe” jest mylące. Jak już się przekonaliśmy, Twitter mimo relatywnie niewielkiej liczby użytkowników pełni nieproporcjonalnie wielką rolę, zwłaszcza w świecie polityki. Dla młodzieży z kolei zarówno Twitter, jak i Facebook stają się coraz bardziej symbolem dziaderstwa, przed którem ucieka się do TikToka.

Władza algorytmów

Ta wewnętrzna dynamika nie zmienia jednak kwestii najważniejszej – świat mediów zmienił się zasadniczo, mimo że ciągle na rynku istnieje wiele tytułów prasy istniejących od dekad, ciągle funkcjonują stacje telewizyjne i radiostacje o rodowodach z XX w., ciągle działają wydawnictwa książkowe i czasopisma idei. Potwierdza się stara prawda badaczy kultury – nowe media nie zastępują starych, tylko wzbogacają medialny ekosystem. I jednocześnie – wraz ze wzrostem swego znaczenia – narzucają mu własną logikę działania.

Doskonałym przykładem takiego oddziaływania jest opisana wcześniej zdolność Donalda Trumpa do narzucania własnej tematyki, przed czym nie ochronił się nawet New York Times, jeszcze nie tak dawno słynący z tego, że to na jego łamach ogłaszano materiały zmieniające rzeczywistość polityczną i społeczną. Gazeta, której jeszcze pod koniec pierwszej dekady XXI w. groziło bankructwo, odnalazła się w nowej, cyfrowej rzeczywistości. Za cenę dostosowania się do niej.

Cyfrowym światem nowych mediów nie rządzą jednak redaktorzy, tylko algorytmy decydujące o sposobie uporządkowania treści. Kto chce dotrzeć do odbiorcy, musi skorzystać z pośrednictwa internetowych platform. Nie wystarczy jednak założyć konto i wystawiać tam swój towar. Trzeba to jeszcze robić umiejętnie, czyli zgodnie z „oczekiwaniami” algorytmów. Te są dość proste, bo celem ich działania jest maksymalizacja wpływów właścicieli platform. A te rosną, gdy użytkownicy poświęcają więcej czasu na oglądanie treści i dyskusje wokół nich (bo wtedy łatwiej wcisnąć im przekaz reklamowy).

Maszyna chaosu

Uzyskanie tak prostego celu wymaga zastosowania zaawansowanej wiedzy psychologicznej, społecznej, kulturoznawczej i nie mniej zaawansowanych rozwiązań informatycznych. Okazuje się jednak, że na końcu dochodzi się znowu do prostych konkluzji: najbardziej angażują treści kontrowersyjne, wywołujące negatywne emocje. To odkrycie doprowadziło do ewolucji mechanizmów zarządzania treścią w Facebooku czy Twitterze w takim kierunku, by eksponować to, co najgorsze: polityczną polaryzację, mowę nienawiści, spiskowe wizje świata. Najpełniejszy w tej chwili opis tej ewolucji zaproponował Max Fiscer, reporter śledczy New York Timesa w opublikowanej we wrześniu książce „The Chaos Machine: The Inside Story of How Social Media Rewired Our Minds and Our World” („Maszyna chaosu. Historia o tym, jak media społecznościowe zmieniły nasze umysły i nasz świat”).

Fisher pokazuje, że problem nie polega jedynie na degradacji jakości treści w mediach społecznościowych. Mechanizm doboru treści pod oczekiwania algorytmów zaczął kształtować praktykę w redakcjach prasowych i mediów elektronicznych, a także wkroczył do świata polityki, sprzyjając polaryzacji i radykalizacji debaty.

Przestrzeń politycznego sporu i publicznej dyskusji, zwana jeszcze do niedawna sferą publiczną, została podporządkowana logice prywatnych globalnych platform medialnych, które w przypadku Twittera zależą dosłownie od kaprysu jednego człowieka. Psycholog społeczny Jonathan Haidt w głośnym eseju dla miesięcznika „The Atlantic” nazwał tę destrukcję sfery publicznej powtórnym, tym razem rzeczywistym, upadkiem wieży Babel.

Co w takiej sytuacji robić? Dobrych rad nie brakuje, większość koncentruje się na jak najszybszym podporządkowaniu przestrzeni medialnej, zwłaszcza mediów społecznościowych kontroli społecznej i politycznej. W tym kierunku idą działania Unii Europejskiej.

Nie brakuje też pomysłów proponujących rozwój alternatywy dla dzisiejszego cyfrowego monopolu – przykładem choćby wspominany Mastodon: rozwijany siłami społecznymi, poza rynkiem. Wyraźnie widać, że propozycje te traktują Twitter z Elonem Muskiem i Facebook z Markiem Zuckerbergiem nie tylko jako problem do rozwiązania, ale także jako źródło wielu problemów współczesnego świata, z polityczną polaryzacją, wzrostem ekstremizmu i populizmu. Czy jednak rzeczywiście, nawet gdyby udało się znacjonalizować Facebook i Twitter, świat stałby się lepszy?

Przeoczona polaryzacja

Można mieć wątpliwości, czytając analizy oferujące dłuższą perspektywę, np. „Upswing” Roberta Putnama. Amerykański socjolog przyjrzał się ewolucji amerykańskiego społeczeństwa od końca XIX w. Zebrał bodaj wszystkie możliwe statystyki dotyczące amerykańskiej kondycji i wyszło mu, że polaryzacja, patologiczny indywidualizm, wzrost nierówności społecznych i ekonomicznych, pogorszenie debaty wokół praw czarnych i mniejszości etnicznych rozpoczęły się na początku lat 70.

O internecie myślał wówczas mało kto, rozpoczynała się natomiast wielka poprzemysłowa restrukturyzacja kapitalizmu. I to właśnie te przemiany doprowadziły do głębokich pęknięć społecznych, kulturowych i politycznych. Od tamtych właśnie czasów badacze obserwują erozję zaufania do systemu politycznego i instytucji publicznych w większości krajów demokratycznych. Nowe media ze swoją logiką działania, owszem, pogłębiają kryzys, ale nie są jego przyczyną, tylko symptomem. A skoro tak, problem jest znacznie poważniejszy, niż chaotyczna ekscentryczność Elona Muska i fantazje Marka Zuckerberga.

Nawet likwidacja internetu i mediów społecznościowych nie przywróciłaby świata sprzed ich upowszechnienia, bo ten świat skończył się nieodwracalnie znacznie wcześniej.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną