VladKol / Shutterstock
Człowiek

Powiesić, wybebeszyć i poćwiartować

Kara worka.Wikimedia Commons/Wikipedia Kara worka.
Klatka do tortur.Nick Starichenko/Shutterstock Klatka do tortur.
Gilotyna.cineuno/Shutterstock Gilotyna.
Żelazna dziewica, czyli metalowe pudło z drzwiczkami. Gdy je zamykano, w ciało torturowanego wbijały się kolce.Rob Crandall/Shutterstock Żelazna dziewica, czyli metalowe pudło z drzwiczkami. Gdy je zamykano, w ciało torturowanego wbijały się kolce.
Krzesło elektryczne.pandapaw/Shutterstock Krzesło elektryczne.
materiały prasowe
Przez tysiąclecia publiczne egzekucje były sposobem na egzekwowanie zasad i właściwych obyczajów w społeczeństwie. Wymyślano najprzeróżniejsze sposoby, żeby skazaniec umierał długo i jak najbardziej cierpiał. Ludzka pomysłowość nie znała granic.

Starożytni Rzymianie urządzali publiczne egzekucje, żeby wszyscy dobrze wiedzieli, co ich czeka po złamaniu prawa. Właściciel niewolnika mógł kazać go stracić na wiele różnych sposobów, pod jakimkolwiek pretekstem. Jedną z najbardziej znanych metod egzekucji było rzucenie na pastwę zwierzętom – nieszczęśnika tratowały konie albo rozszarpywały dziki. Dla ojcobójców zarezerwowano karę worka. Więźnia okładano prętami, głowę przykrywano wilczą skórą, a kończyny związywano. Następnie umieszczano go w skórzanym worku razem z kilkoma zwierzętami, np. z wężami, kogutami, psami, a nawet małpami, i w końcu całą tę menażerię uwięzioną razem ze skazańcem wrzucano do rzeki albo jeziora, żeby utonęli.

Gdy w miejsce republiki powstało cesarstwo, te raczej prowincjonalne rozrywki zostały zastąpione przez masowe morderstwa. Władcy zabiegali o społeczny poklask, urządzali więc krwawe, bestialskie spektakle ku uciesze tłuszczy. Podczas gdy wysoko urodzonym przestępcom po prostu szybko ścinano głowę (jeżeli sami wcześniej nie wybrali bardziej honorowego rozwiązania, czyli samobójstwa), przedstawiciele niższych klas byli traktowani z dużo większą bezwzględnością.

Arenami publicznych egzekucji stały się amfiteatry. Często w przerwach podczas widowiska przeprowadzano egzekucje zbiegłych niewolników, złodziei, zdrajców i innych wyrzutków, a widzowie mogli zdecydować, czy chcą to oglądać, czy np. skorzystać z toalety. Można było nieszczęśników ukrzyżować, spalić albo rzucić na pożarcie dzikim zwierzętom (lwom, lampartom, psom). I tak jak dziś publiczność chce być stale zaskakiwana, tak samo w czasach rzymskich ludzie odpowiedzialni za zabijanie więźniów musieli nieustannie wymyślać nowe sposoby zabawiania widzów. A jeśli nie spełnili oczekiwań, sami mogli trafić na arenę.

Łamanie kołem, czyli specjalność germańskich państw Świętego Cesarstwa Rzymskiego, w niektórych miejscach pozostało w użyciu aż do XVIII w. Najpierw kat przywiązywał delikwenta do wielkiego koła wozowego, pilnując, żeby kończyny znajdowały się na wysokości przerw między szprychami. Następnie ciężkim metalowym prętem łamał mu po kolei każdą kończynę w kilku miejscach. Ponieważ jego zadaniem było przedłużanie życia skazańca zgodnie z wyrokiem sądu miejskiego lub książęcego, musiał uważać, żeby nie uszkodzić najważniejszych organów i zminimalizować utratę krwi.

Łamanie „od dołu” miało przedłużyć agonię i zadać jak największe cierpienie. Po kolei łamano stopy, nogi, dłonie i ramiona, a dopiero potem padał wreszcie śmiertelny cios w głowę lub w szyję. W przypadku łamania „od góry” skazaniec tracił przytomność lub umierał, zanim jeszcze rozpoczęło się kruszenie kości. Wyroki sądowe bardzo precyzyjnie określały, którą metodę należy zastosować. Po upływie nakazanego czasu skazańca dobijano na różne sposoby. Często wystarczyło kilka uderzeń w klatkę piersiową na wysokości serca, ale jeśli śmierć miała być bardziej widowiskowa, ścinano ofierze głowę za pomocą specjalnie skonstruowanego koła wyposażonego w ostrze w kształcie półksiężyca. Następnie na zakończenie przedstawienia tym samym ostrzem ćwiartowano zwłoki, a potem układano parujące szczątki na kole i umieszczano tę makabryczną kompozycję na słupie, żeby wszyscy mogli dobrze się przyjrzeć.

Gotowanie żywcem

Ta kara była specjalnością epoki Tudorów w Anglii (1485–1603). Istniało kilka wariantów, wszystkie opracowane z myślą o zadaniu ofierze maksymalnego cierpienia. Duży kocioł napełniano wodą, olejem, łojem czy nawet roztopionym ołowiem, a skazańca zanurzano w nim albo zanim ciecz została podgrzana, albo kiedy miała już temperaturę wrzenia. Czasem używano płaskiej patelni wypełnionej do połowy olejem, który stopniowo rozgrzewano, więc przestępca dosłownie smażył się żywcem. Ludzi winnych szczególnie potwornych zbrodni wrzucano do kotła, zaczynając od głowy. Skończył tak pewien kucharz, który wsypał truciznę do kociołka z owsianką przeznaczoną dla wszystkich domowników. W XIV-wiecznej Europie zaczęto stosować tę karę również za przestępstwa pieniężne, takie jak fałszerstwo czy ścinanie lub ścieranie z monet małych skrawków cennych metali. Fałszerzy gotowano żywcem we wrzącym oleju. W budynku wagi miejskiej w holenderskim Deventer wciąż można zobaczyć używany ponoć w tym celu kocioł.

Pogrzebanie żywcem i utopienie

Te formy egzekucji stosowano w średniowieczu jako karę za dzieciobójstwo, ale istnieją relacje o kobietach, które topiono lub grzebano żywcem jeszcze w XVII w. w centralnej Europie. W tamtych czasach przysięga ślubna nie musiała zostać złożona przed przedstawicielem Kościoła, aby była prawnie wiążąca. Do złączenia mężczyzny i kobiety świętym węzłem małżeńskim wystarczyły proste śluby, podczas których składano wzajemne przyrzeczenia, oraz skonsumowanie związku. Oczywiście wielu mężczyzn nadużywało tej dosyć nieformalnej procedury, żeby zaciągnąć młode panny do łóżka, a gdy już dostali, czego chcieli, po prostu je porzucali. Wobec groźby utraty zatrudnienia i środków do życia wiele zdesperowanych kobiet uciekało się do dzieciobójstwa, zbrodni karanej śmiercią. Wieszanie uznano za niewskazane z uwagi na to, że wrażliwość gapiów mógłby urazić widok damskiej bielizny lub jej braku, dlatego skazane dzieciobójczynie grzebano żywcem pod szubienicą lub na rozstaju dróg.

Inna, bardziej rozpowszechniona, metoda polegała na wsadzeniu związanej kobiety do konopnego worka i wrzuceniu jej do rzeki. Można było to zrobić z pokładu łodzi, jak czyniono np. w Szwajcarii, albo ze specjalnie zbudowanego pomostu, jaki powstał w Norymberdze. Jednakże tego rodzaju egzekucje również nie zawsze przebiegały bez komplikacji – przytrzymywanie drągiem szamocącej się osoby pod wodą to trudna operacja. W późniejszych czasach w niektórych miejscach topienie zastąpiono ścięciem, z zastrzeżeniem, że głowy kobiet mają zostać przybite do szafotu. Szwajcarzy i Czesi ostatni znieśli karę śmierci przez utopienie.

Wieszanie w klatce

Jedną z najbardziej publicznych egzekucji było zamykanie skazańców (zdrajców, morderców i ojcobójców) w żelaznych klatkach przymocowanych do murów miasta lub słupów na miejskim rynku, aż umarli z głodu i zimna. Praktyki tej zakazano w XVII w., później klatki wykorzystywano już tylko do wystawiania zwłok zbrodniarzy na widok publiczny. Skazani na śmierć przestępcy wiedzieli, że przyszedł na nich czas, gdy odwiedzał ich miejscowy kowal, żeby wziąć wymiary. Dla ludzi, których spotykał podobny koniec, nie trzeba było za to budować trumien, ponieważ zakopywano ich bezpośrednio w ziemi, kiedy ich szczątki już zgniły, albo gołe kości rozrzucano w podmiejskich wioskach. Wielu wieszano w ten sposób w miejscu, gdzie dopuścili się zbrodni. Metodę tę stosowano we wszystkich częściach Imperium Brytyjskiego.

Pierwszym, co widzieli ludzie wpływający do portu Hobart w Tasmanii ok. 1815 r., były wystawione na widok publiczny szczątki Johna Whiteheada, przywódcy znanej szajki zbiegłych skazańców ukrywających się w australijskim buszu. Wkrótce dołączył do niego także inny członek bandy, Richard McGuire. Obaj przez jakiś czas wisieli w klatkach na wyspie Pinchgut, zanim całą instalację przeniesiono bliżej miasta, żeby mieszkańcy kolonii karnej lepiej widzieli ich gnijące trupy. Ostatnim człowiekiem potraktowanym w taki sposób w Imperium Brytyjskim – akurat również w Tasmanii – był John McKay stracony w maju 1837 r. Procedury tej zakazano już kilka lat wcześniej, ale z uwagi na wyjątkowe okrucieństwo jego zbrodni – brutalnego zabójstwa Josepha Edwarda Wilsona – gubernator Tasmanii w tym jednym przypadku ją przywrócił. Zwłoki McKaya umieszczono w żelaznej klatce zawieszonej na siedmiometrowej szubienicy pod Perth, 450 m od głównej drogi, i z początku ta swoista atrakcja przyciągała wielu gapiów. Fascynacja szybko jednak przerodziła się w obrzydzenie, kiedy muchy kłębiące się wokół rozdętego trupa zaczęły opanowywać kuchnie w okolicznych domach. Miejscowi napisali do władz petycję z prośbą o usunięcie McKaya, ale jego szczątki pochowano dopiero we wrześniu.

Ścięcie głowy

Dekapitacja za pomocą miecza lub topora była szeroko praktykowana od czasów starożytnych, a w kilku krajach pozostaje legalna do dziś. Za sprawą hollywoodzkich filmów utrwalił się obraz rosłego i krzepkiego zawodowego kata w skórzanym kapturze na głowie, który jednym potężnym uderzeniem wielkiego topora pozbawia głowy posłusznego i często zrezygnowanego więźnia. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Katem często zostawał jakiś drobny przestępca lub włóczęga ściągnięty z ulicy i napojony alkoholem, zmuszony do wykonania zadania, którego nie chciał się podjąć nikt inny ze strachu przed odwetem (skórzany kaptur nie jest wcale niezawodnym sposobem na ukrycie tożsamości). W kronikach można znaleźć wiele przykładów katów, którzy okropnie partaczyli swoją robotę. Oprócz tego, że sami bywali pijani i niedoświadczeni, czasem topór okazywał się tępy i zbudowany tak, że zamiast minimalizować cierpienie skazańca, tylko przedłużał jego gehennę. Zazwyczaj w egzekucjach używano jednoręcznych toporków. Ta nieporęczna i słabo wyważona broń miewała skłonność do obracania się w ręku użytkownika, przez co łatwo było chybić, celując w dosyć mały obszar, jakim jest podstawa szyi. Ponadto, jeśli duży pieniek lekko się przesunął albo ofiara nieznacznie zmieniła pozycję, kat musiał wycelować i uderzyć ponownie, co tylko wydłużało całą męczarnię. Kiedy cios w twarde ścięgna szyi nie przyniósł spodziewanego rezultatu, kat musiał zacząć je „piłować” ostrzem toporka, wkładając w to całą siłę, żeby przekroić szyję do końca. Na ścięcie skazywano często osoby szlachetnie urodzone, ponieważ uważano to za bardziej honorową śmierć niż stryczek; jednak z reguły nie był to wcale dla skazanego powód do radości.

Powieszenie, wypatroszenie i poćwiartowanie

Ta pierwsza metoda, niewątpliwie jedna z najbardziej przerażających metod egzekucji, jakie kiedykolwiek wymyślono, była z reguły zarezerwowana dla winnych szczególnie haniebnej zbrodni, czyli zdrady stanu. Stanowiła specjalność Anglików, a z kodeksów prawnych wykreślono ją dopiero w 1816 r. Przeprowadzenie całej procedury wymagało od oprawcy naprawdę dużych umiejętności – należało utrzymać przy życiu kogoś, kto został najpierw powieszony, potem ocucony, a następnie wypatroszony, żeby wszyscy zgromadzeni mieli przyjemność oglądania flaków i genitaliów skazańca palonych w ustawionym na środku palenisku.

Więźniów często wieszano na krótkiej linie, żeby na pewno przeżyli ten etap. Sprawy jednak nie zawsze szły zgodnie z planem. Zdarzało się, że krewni skazańca interweniowali i ciągnęli go za nogi, żeby nie musiał przechodzić dalszych męczarni. Guy Fawkes (brał udział w spisku prochowym z 1605 r. mającym na celu zabójstwo króla Anglii i Szkocji Jakuba I) rzucił się z szafotu, łamiąc sobie kark. Pewien kat okazał się ponoć tak niekompetentny, że był w stanie wyciągać wnętrzności skazańca jedynie po kawałku przez mały otwór w tułowiu. Przez wzgląd na przyzwoitość kary tej nie wykonywano na kobietach, które zamiast tego palono na stosie. Po śmierci ofiary kat dzielił jej ciało na cztery części – wystawiano je na widok publiczny w różnych miejscach w kraju. Wszystko wskazuje na to, że najpierw odrąbywał siekierą nogi przy samych biodrach, a potem rozłupywał kręgosłup. Szczególnie dramatyczny wariant tej procedury stosowali Francuzi. Zbrodniarza wieszano i patroszono zgodnie z angielską tradycją, ale potem na cztery części rozrywały go konie – do każdego przywiązywano jedną kończynę i zmuszano do galopu w różnych kierunkach. W wielu przypadkach głowę zabitego wystawiano potem na widok publiczny. Taką głowę gotowano w mieszance zawierającej kmin rzymski oraz różne inne przyprawy, żeby ją zakonserwować, a także uczynić nieapetyczną dla ptaków.

London Bridge był główną drogą wjazdową do miasta dla przybywających zza morza, a te makabryczne ozdoby przypominały wszystkim o konieczności przestrzegania prawa. Rekord ustanowiono, kiedy na budynku wisiały jednocześnie 34 obcięte głowy. Zajmował się nimi z wielkim oddaniem tzw. opiekun głów. To do niego należało nabijanie każdej nowo przybyłej głowy na ostry kołek. Stanowisko to, zapewniające darmową kwaterę w stróżówce i skromne wynagrodzenie, cieszyło się sporym wzięciem. Kiedy opiekun stwierdzał, że dana głowa jest już zbyt cuchnąca i odrażająca, wrzucał ją po prostu do Tamizy.

Pal, sznur i krzesło elektryczne

Ciężko wymienić sposoby na udręczenie skazańca. Ludzka pomysłowość nie znała tu granic. Wymyślono jeszcze np. wyrywanie różnych fragmentów ciała rozgrzanymi obcęgami albo wbijanie na pal. To drugie polegało np. na przywiązaniu więźnia za nogi do dwóch koni, które wciągały go na zaostrzony pal, zazwyczaj wciskając mu go w odbyt i wbijając coraz głębiej, aż nasmarowany tłuszczem koniec wychodził przez usta albo plecy. Przy tym wszystkim powieszenie nie wydaje się torturą. Stosowano tu dwie metody. Metoda „krótkiego sznura” polegała na tym, że pętla zaciskała drogi oddechowe, powodując wolne uduszenie w wyniku odcięcia dopływu tlenu do mózgu. Wariant „długiego sznura” wykorzystywał efekt nagłego szarpnięcia, które łamało kręgosłup, wywołując natychmiastową utratę przytomności i śmierć mózgu, choć oznaki życia mogły utrzymywać się jeszcze przez kilka minut. Skazańca można było zepchnąć ze stołka, posadzić na koniu, a następnie uderzyć zwierzę w zad, żeby pobiegło przed siebie, zostawiwszy pasażera za sobą, a nawet po prostu dźwignąć wysoko i puścić. Zazwyczaj rozpoznawano, że nastąpił zgon, po nagłym, bezwolnym opróżnieniu jelit i pęcherza.

Wydawałoby się, że rozwój cywilizacji i oświata ukrócą ludzkie zapędy do zadawania bólu. Nic z tego. Okazało się, że można wymyślić krzesło elektryczne. Pierwszym zabitym tak człowiekiem był William Kemmler, skazany w 1890 r. za zatłuczenie na śmierć swojej konkubiny. Egzekucja odbyła się w więzieniu w Auburn w stanie Nowy Jork. Nikt nie wiedział, jak długo powinien trwać przepływ prądu. Na umówiony sygnał operator posłał więc prąd o napięciu 1000 woltów wprost do głowy Kemmlera. Ciało skazańca natychmiast całe się napięło, a pokój wypełnił się dymem i odorem palącego się ciała. Prawy palec wskazujący Kemmlera przebił skórę dłoni, a prąd krążył po jego ciele przez 17 s, zanim uznano go za martwego. Gdy lekarze zebrali się wokół krzesła, żeby obejrzeć zwłoki, jeden z nich oznajmił: „Oto kulminacja dziesięciu lat pracy i badań. Od dziś żyjemy w wyższej cywilizacji”. Niestety to stwierdzenie okazało się przedwczesne, ponieważ jeden z lekarzy zauważył krew wypływającą ze zranionej ręki w regularnym rytmie. Ktoś krzyknął: „Dobry Boże, on żyje!”, inny dodał: „Patrzcie, oddycha!”. I rzeczywiście oddychał. Klatka piersiowa Kemmlera falowała, a z ust dobiegło słabe rzężenie, które z każdym wciągnięciem powietrza stawało się szybsze i głośniejsze. Z warg na skórzaną maskę spływała fioletowa piana, ślina ciekła trzema strużkami po brodzie i kapała na szarą kamizelkę. Pasy na piersi skrzypiały przy każdym ciężkim oddechu i w końcu mężczyzna wydał z siebie jęk, jak zew jakiegoś zwierzęcia, którego świadkowie nie potrafili opisać słowami. Jego całe ciało dygotało. Dwie minuty zajęło ponowne podłączanie elektrod, żeby znów mógł popłynąć prąd. Tym razem trwało to tak długo, że mokra gąbka umieszczona z tyłu głowy całkiem wyschła i zaczęła palić się razem z włosami i skórą. Skazaniec, umierając, oddał kał i mocz, a kilku świadków, w tym jeden z dziennikarzy, zemdlało, przewracając krzesła na wszystkie strony. Trup miał na całej twarzy i ramionach zaognione sinofioletowe plamy, a sekcja zwłok wykazała, że większość mózgu zmieniła się w zwęgloną bryłę. Obszar pleców wielkości talerza był mocno poparzony, a mięśnie grzbietu spalone „jak wysmażony stek”. Edwin F. Davis, który obsługiwał włącznik, najwyraźniej wcale się nie zniechęcił, ponieważ później przeprowadził egzekucje jeszcze 240 przestępców.

W krajach zachodnich publiczne egzekucje były standardową formą kary śmierci jeszcze na początku XX w., a w niektórych miejscach na Wschodzie są praktykowane do dziś.

***

„Powiesić, wybebeszyć i poćwiartować, czyli historia egzekucji”, Jonathan J. Moore, Znak Horyzont, 2019

Wiedza i Życie 5/2019 (1013) z dnia 01.05.2019; Historia; s. 50

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną