Shutterstock
Książki

Powstańcy wolnorynkowego słowa. Recenzja książki: „Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.”

Filip Kalinowski oferuje kawał solidnej analizy pojawienia się i ewolucji warszawskiego rapu – zjawiska tyleż muzycznego, co i społecznego. Dla niektórych to nostalgiczna podróż w lata swojej młodości. Dla innych opowieść o młodości rodziców.

Fenomen warszawskiego rapu pierwszej dekady po transformacji ustrojowej w Polsce. Choć dla wielu to temat nie nazbyt poważny, dla innych – tych, którzy wzrastali w blokowiskach, zapyziałych podwórkach i snuli się po mieście jawiącym się im niemalże jak Chicago lat 30. ubiegłego wieku, gdzie „trup słał się gęsto”, a bezpieczeństwo gwarantowała grupa „ziomków z dzielni” – będzie to z pewnością niemałe wydarzenie.

Słodkie słowo „wolność”

Między strajkami roku 1980 i 1988 społeczeństwo przyjęło konsystencję zatęchłej magmy i czekało niczym na Godota, co przyniesie świt. Gdy rozdając ulotki agitujące do uczestnictwa w „prawie” wolnych wyborach roku 1989 i głosowaniu na niezależnego kandydata na warszawskim Żoliborzu, do głowy mi nie przyszło – i zapewne nikomu innemu takoż – że oto już za moment otworzą się wielkie metalowe szczęki, z których wyleje się całkiem nieparlamentarny RAP. Autor recenzowanej książki rozpościera przed nami równoległy świat warszawskich dźwięków i rymów, który wydobywa się z pokoików sąsiadujących ze ślepymi kuchniami, piwnic przepojonych aromatem kociego moczu zmieszanego z trutką na szczury i wciąż pustych półek, które zapełniają się tylko na stadionowym bazarze i w portowych miastach.

W dokumentalnej opowieści Filipa Kalinowskiego otrzymujemy dogłębną analizę narodzin zjawiska wykluwającego się już dekadę wcześniej i stymulowanego odpryskami amerykańskiej kultury w epoce, gdy MTV puszczało jeszcze muzykę, które trafiło na podatny grunt wolnościowej pustyni. To była zupełna nowość! Jakże daleko było jej do Fogga, Santorki, Maryli czy nawet Perfectu! Może z początku brzmiało to wszystko jeszcze nieco amatorsko, ale co innego się liczyło. To była muzyka elektryzująca swoim nowatorstwem i kompletnie antysystemowa, lokująca się w głębokiej opozycji do Opozycji i Władzy. To wystarczyło, aby wpisać się w oczekiwania pokolenia czekającego na wolność, ale całkiem inną niż ta, o jakiej śnili ich rodzice i dziadkowie, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne.

„Gargamele”, taksówkarze i cinkarze

Lektura? Surfujemy strona po stronie, zawadiacko uciekając przed falami „elementu” ulicy warszawskiej. Mamy tę przewagę, że nie poleje się nasza krew, a co najwyżej autor jęknie wraz z prekursorami warszawskiego rapu z „bulu”, którego nie powstydzi się nawet późniejszy prezydent. Wsiąkamy w tamtą atmosferę i albo ją sobie z trudem przypominamy, tak jak szkaradnie brzydko robią to liczne budowle w stylu „późnego Gargamela”, albo po prostu dajemy wiarę w słowo pisane i ufamy autorowi, bo w tym wypadku na Wikipedię nie mamy co liczyć.

Obraz Warszawy tamtych lat nie jest sielanką, jaką mogli odczuwać przedwojenni warszawiacy z kocykiem na wiślanej plaży, pływając po warszawsku. To raczej kąpiel jak po awarii Czajki w galaretowatej wodzie lub raczej substancji, która wodą była kilkadziesiąt cykli wcześniej. Kalinowski podąża mrocznym tropem poprzez wielkopłytowe podwórka i dokumentuje w reporterskiej formie ulotne chwile. Tamte lata to gęsta mgła spowita nad cwaniakami zarabiającymi swoje pierwsze milioniki w kantorkach. Książka oddaje nam tę atmosferę w w znakomity sposób: czujemy ten zatęchły smród, myśląc po cichu – uff, to już za nami. Ale gdzie tam! Do pamięci czytelnika wraca moda tamtych lat: złote łańcuchy, w stylu im grubszy, tym krowa mądrzejsza (dziś powiedzielibyśmy – złoty, ale skromny), garniturowe buty do gry w kosza, w których stopa po całodziennym dryfowaniu, szczególnie w „orginałach” z bazaru Różyckiego, nabiera woni należnej jatkom mięsnym w upalne południe. Na tym tle niezgrabne, zaszumione bity są, wbrew powiedzeniu, jaskółką wiosnę czyniącą.

Romantyzm szpetnych blokowisk

Już romantycy wiedzieli, że aby tworzyć trzeba cierpieć. Cierpią więc nasi nowi romantycy pod ciężarem łańcuchów i w butach chłopaków z RUN DMC: „Czuję się lepiej, jak jest ładna pogoda / Lepiej się czuję, kiedy świeci słońce / Czuję się lepiej, gdy beztroska woda / Odbija złociste promienie gorące”. Norwid, Mickiewicz i Słowacki nie ujęliby tego zgrabniej…

„My jesteśmy raperami / Nie jesteśmy frajerami / Nie jesteśmy mięczakami / Kiedy trzeba, to chodzimy ze spluwami” – to artystyczny obraz rzeczywistości warszawskich blokowisk. Próba poetyckiej interpretacji. Manifest. Raperskie credo.

Kuchnie, pokoje i piwnice zamieniają się w studia nagraniowe, bo mamy już wywalczoną wolność i każdy „ziomek” może być „artystą”. Dla wielu to szansa, by zdobyć się na jakąś refleksję nad życiem, odkryć marzeń i znaleźć swoje miejsce na kasetowej półce w sklepie muzyczno-odzieżowym Uzi w kinie Ochota. Sukces zawsze kryje się w miejscach nieoczywistych, mało dostępnych i kiepsko wyeksponowanych, gdzie głodne sztuki tłumy wyrwą ją niczym perłę i rzucą opasłym braciom mniejszym na degustację.

O ileż to lepsze niż szprycowanie się brunatnym kompotem, podłym klejem czy proszkiem IXI podsmażanym w ślepej kuchni. Na listach przebojów króluje HIV, a każda próba napisania tekstu i stworzenia bitu choćby minimalnie oddala nas od tego grząskiego nurtu zachodniej wolności. Jeszcze nie potrafimy z niej korzystać i świat skreczuje, rozwalając mózgi swoich ofiar. Na play liście Kalinowskiego rapują liczni wielcy i mniej wielcy: Molesta, Kaliber 44, WWO, Numer Raz, DJ600V, Warszafski Deszcz, Tede, a resztę trzeba już doczytać.

„Dlaczego chodzisz w bazarowych ciuchach?”

Hip-Hopowa wspólnota okupuje murki i na nowo definiuje wielkomiejski gwar. Wspaniale kontrastuje z dziecięcymi wózkami pchanymi przez mamusie marzące o korporacyjnej karierze. Deskorolki dryfują wokół Witosa, Capitolu (dawna placówka Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) i gmachu KC PZPR, oddalając nas błyskawicznie od czasów słusznie minionych. Chodniki okraszone rymami i bitami stanowią swoisty wybieg modowy, prezentujący krwawicę rodziców wydartą na sztany kłujące w oczy niewtajemniczonych. Świeża fala wlewa się do mediów i zdobywa kolejne przyczółki, ciągle spoglądając i czerpiąc wzorce zza Wielkiej Wody. Gdy dookoła ciągle prężą muskuły liczne subkultury, a dzień miesza się z nocą, w miejskim mroku grzęźnie nijakość.
„Dlaczego jak leci coś miłego dla ucha, matka krzyczy, wyłącza zucha? / Dlaczego chodzisz w bazarowych ciuchach? / Dlaczego za oknem jest plucha i dlaczego rzadko zdarza się fucha? / Dlaczego w bramie zawsze stoją menele? / I dlaczego disco polo jest tam, gdzie wesele? / Dlaczego ostrożności nigdy za wiele? / Dlaczego? Odpowiedzi ci nie udzielę!”.

Niczym nieokiełzana jest ta warszawska, pardon „warszafska”, wolność słowa, gdzie wulgaryzmy ścielą się gęsto, a brutalność policji zagęszcza emocje niczym „guma w za ciasnych majtach” – odwołując się do poetyki tamtych lat
„Po piersze nie dla sławy,
Po drugie nie dla pieniędzy.”

Takie to były tamte lata. Altruistyczne podejście do „kasy”, które – wcześniej czy później – musiało się skończyć tak samo. „Kasa” pachniała jeszcze wtedy utratą niezależności i autentyzmu. Ale Johnny Rotten, z modnego dwie dekady wcześniej Sex Pistols, zapisał się już do Yacht Clubu i nosił swetry w romby. Kto pierwszy wskoczył w toń złotego cielca? A może po prostu przypływ wchłonie każdego? To już nie ma znaczenia. I gdy dziś powiemy: „sprawdzam”, to kto stanie do apelu?

A teraz Wy – bananowa młodzieży, jeśli jeszcze nie zatraciliście umiejętności czytania na rzecz obrazków, to spieszcie do księgarń (o ile jeszcze przetrwają) lub kliknijcie w klawiaturę, by zanurzyć się w historię Waszych ulubionych rytmów. Niech będzie to pozycja wykradana rodzicom, którzy może nawet przemkną po kartach książki, a potem z wypiekami na twarzy opowiedzą jako własne historie zastygłe w druku. Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90. to kawał opowieści o ludziach, rymach i rynsztoku „warszafskich” deszczowych ulic, których już nie ma. Mocna, wysoko Volt’ażowa rekonstrukcja dat, chwil i emocji. Niech nie zrazi Was blisko 300 stron tekstu, bo to lektura nadobowiązkowa i pani na lekcji polskiego nie zrobi kartkówki. Można tu dodać kolejne skojarzenia, metafory, doszukiwać się porównań i konstruować Hybrydy, ale nic nie zastąpi czytelniczego przeżycia.

Dawno, dawno temu jeden warszawski skład molestowany przeze mnie pytaniem: „A co byście robili, gdyby przyszło Wam żyć w czasie wojny?”, bez wahania odpowiedział: „Bylibyśmy powstańcami!”.

Warszawiacy – rymów nie gaście!

Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.

„Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.”
Filip Kalinowski
Wydawnictwo Czarne
288 str.
39,90 zł

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną