Sławosz Uznański-Wiśniewski na Ziemi. Sławosz Uznański-Wiśniewski na Ziemi. Archiwum
Kosmos

Orzeł wylądował. Sławosz Uznański-Wiśniewski jest już na Ziemi

Przebijając mrok i mgłę szmaragdowym światłem niczym gigantyczny robaczek świętojański, statek kosmiczny Grace z uczestnikami misji Axiom Mission 4 bezpieczne opadł na fale Pacyfiku.

Zanim opowiemy, jak skończyła się ta trwająca prawie trzy tygodnie kosmiczna przygoda, wypada się przyznać, że śledziliśmy fazę powrotu astronautów na Ziemię z nieco większą nerwowością, niż przed ich wylotem.

Misja Axiom 4, w skład której oprócz Polaka wchodzili dowodząca nią Amerykanka Peggy Whitson, pilot Shubhanshu Shukla (Indie) oraz specjalista misji Tibor Kapu (Węgry), omal nie doszła do skutku z powodu problemów technicznych. Rozmaite usterki były przyczyną przesuwania terminu startu, a ostatnią – kłopoty z aktualizacją danych pogodowych w komputerze statku kosmicznego Dragon – udało się usunąć dopiero na 36 minut przed startem. Nie wiedzieliśmy jednak wtedy, że jedna z awarii miała znaczenie krytyczne.

Dopiero kilka dni temu szef Indyjskiej Organizacji Badań Kosmicznych (ISRO) Vanniyaperumal Naranyan ujawnił, że jego zespół, zmuszając inżynierów SpaceX do ingerencji, uratował rakietę przed katastrofą. Po analizie usterki związanej z wyciekiem tlenu w silniku rakiety nośnej Falcon 9, którą technicy SpaceX zbagatelizowali, Naranyan, po naradzeniu się ze swym zespołem, uznał start rakiety za niedopuszczalny ze względu na zbyt duże ryzyko eksplozji paliwa. 10 czerwca wieczorem, przed planowanym na poranek następnego dnia startem, zażądał – pod groźbą wycofania swojego astronauty – przesunięcia terminu rozpoczęcia misji, dopóki awaria nie zostanie usunięta. Zaproponowane wcześniej przez SpaceX doraźne rozwiązanie uznał za niewystarczające.

Wymuszona inspekcja wykazała, że usterka była poważniejsza, niż się obawiano. Jeden z przewodów ciekłego tlenu był pęknięty. Gdyby nie został wymieniony, z dużym prawdopodobieństwem mogłoby dojść do katastrofy już podczas startu. Przypomnijmy, że podobny błąd związany ze zbyt pochopną oceną stanu bezpieczeństwa doprowadził do katastrofy promu Challenger w 1986 r. Specjaliści NASA wiedzieli o problemach konstrukcyjnych silników dodatkowych firmy Morton Thiokol, zignorowali też ostrzeżenia pogodowe. W kosmosie rozwiązania typu „tu się zateguje i jakoś to będzie” bywają śmiertelnie niebezpieczne.

Na szczęście Grace – bo tak nazwała statek kosmiczny typu Crew Dragon szefowa misji – zgodnie z tradycją, po starcie nie sprawiał kłopotów. Bez problemów minęło także astronautom 18 dni (dokładniej: 433 godz.) na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Po okrążeniu w tym czasie Ziemi 288 razy i przebyciu drogi o długości 12,25 mln km, czteroosobowa ekipa misji Ax-4 rozpoczęła podróż na Ziemię.

14 lipca o godz. 11.07 czasu polskiego załoga Grace zakończyła procedurę zamykania włazu łączącego kapsułę z orbitalnym laboratorium. Wcześniej mogliśmy oglądać na żywo, już z wnętrza statku, moment przygotowań załogi do lotu. Na polecenie z Ziemi Peggy Whitson zmieniła położenie jednego z pakunków (dla lepszego rozłożenia ciężaru?). Pilotowi Shubhanshu Shukli – jak się zdawało – wyrosła nagle druga para rąk, gdy wynurzył dłonie z rękawów skafandra zakończonych rękawicami. Wyglądał wtedy niczym czteroramienny bóg Wisznu, opiekun Wszechświata, co być może oglądający go rodacy uznali za dobry omen. Nasz astronauta, pomagając mu w przypięciu się do fotela, przez chwilę przesłonił całkowicie kamerę tą częścią siebie, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Dzięki temu, zobaczyliśmy wystające ze spodni białe pieluchomajtki i zyskaliśmy pewność codo tego, jak radzą sobie pęcherze astronautów podczas długiego lotu.

O godzinie 13.15 Grace odłączyła się od doku modułu Harmony i rozpoczęła w pełni zautomatyzowany etap ostrożnego oddalania się od stacji za pomocą silniczków Draco. Najpierw zostały włączone na półtorej sekundy, wkrótce potem na pięć sekund. Po opuszczeniu pierwszej, dwustumetrowej strefy bezpieczeństwa wokół stacji, gdzie statki powinny – by tak rzec – ostrożnie drobić, a nie tańczyć kankana, Crew Dragon zyskał większą swobodę ruchu.

Wówczas nastąpił powolny proces obniżania orbity i tak zwanego fazowania, czyli wchodzenia na tor, który pozwoli statkowi wodować w wyznaczonym miejscu oceanu u wybrzeży San Diego w Kalifornii. Wszystkie te procesy mogłyby przebiegać znacznie szybciej, ale zasadą jest – gdy to tylko możliwe – spieszenie się powoli, by zminimalizować ryzyko błędu, a w razie wystąpienia problemów mieć więcej czasu na ich rozwiązanie. Dlatego kluczowa faza lotu – deorbitacja – zaczęła się dopiero po ponad 21 godzinach od odcumowania od stacji orbitalnej: 15 lipca o godz. 10.37. Grace pod odpowiednim kątem weszła w atmosferę, odpowiednio zwolniła i o godz. 11.31 wylądowała w wodzie. Wtedy mogliśmy już odetchnąć z ulgą.

Kapsułę przetransportowano na pokład statku i tam otwarto. Najpierw wszedł do niej lekarz, później personel pomocniczy. Pierwsza opuściła Grace dowodząca misją, następnie pilot, a jako trzeci pojawił się uśmiechnięty Sławosz Uznański-Wiśniewski.

Co oprócz silnych emocji i pięknych wspomnień przyniesie nam kosmiczna eskapada Polaka? Nazwa naszej misji, Ignis, sugeruje, że ta wyprawa, niczym iskra, może rozniecić ogień. Rozpali w młodzieży chęć do poświęcenia się nauce? Zapewne tak, temu przecież służyły lekcje dla uczniów, jakie prowadził z orbity nasz orzeł – dla wielu z nich dziś idol i wzór do naśladowania. To bodaj największa potencjalna korzyść. Co jeszcze? Do tego tematu niedługo wrócimy.