Czy Sławosz staje się pierogowym memem? Tej awantury można było uniknąć
Gdyby Tycho Brahe żył w świecie dzisiejszych mediów, prawdopodobnie nie przedstawiano by go jako wybitnego astronoma i akuszera rewolucji naukowej. Byłby wspominany głównie jako hulaka, który stracił nos w pojedynku na miecze sprowokowanym sporem o to, który z antagonistów jest lepszym matematykiem, a później ciskał mosiężną protezą w irytujących go rozmówców. Albo jako pan na zamku Uraniborg, wówczas największym w historii obserwatorium astronomicznym, gdzie podczas libacji gustujący w piwie udomowiony łoś zginął tragicznie, gdy spadał pijany ze schodów.
Owszem, komunikowanie rzeczywistego znaczenia misji Ignis (łac. ogień) powinno być przygotowane lepiej. I nie ma w tym winy naszego astronauty – czuwać nad tym powinien sztab ekspertów. Zamiast jednak załamywać ręce nad degustowaniem przez pana Sławosza pierogów na orbicie i w telewizji śniadaniowej oraz punktować inne wizerunkowe potknięcia, warto spojrzeć na pełny obraz. I pozbyć się złudzeń, że publicznej awantury można było uniknąć.
Sprzyjające PiS media atakowały misję Ignis jeszcze na długo przed startem rakiety. Jako że małżonką polskiego astronauty jest posłanka Koalicji Obywatelskiej Aleksandra Wiśniewska-Uznańska (którą poznał już po decyzji, że Polak poleci ponownie w kosmos), przedstawiano to przedsięwzięcie jako opłacony suto z kieszeni podatników zabieg piarowy obliczony na wsparcie Rafała Trzaskowskiego w kampanii prezydenckiej (lot rakiety Falcon 9 z kapsułą załogową Dragon planowo miał się odbyć jeszcze w maju). Do białości rozwścieczyło „dziennikarzy niezłomnych” zaprezentowanie przez dr. Uznańskiego-Wiśniewskiego lewitującego w mikrograwitacji złotego serduszka, które trafiło na aukcję Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. O astronaucie zaczęto mówić per Słabosz.
Skwapliwie przemilczano, że o misji zadecydował jeszcze rząd PiS. Niestety, z tego właśnie powodu doszło do ataków – choć znacznie mniej licznych – także z drugiej strony, kwestionujących bilans tak wielkich wydatków.
Czytaj też (Polityka): Dokąd doleciał Sławosz
Pierogi, czyli zbędny deser
Zacznijmy od pieniędzy, bo wielkość poniesionych kosztów to największy mit tej awantury. Padały oskarżenia, że za „wycieczkę na orbitę” zapłaciliśmy nawet do 1,6 mld zł. Skromniejsze obliczenia celowały w wydatek ok. 300 mln zł. Co z tego jest prawdą?
Owe 1,6 mld zł to w przeliczeniu 360 mln euro. Tyle wynosi suma inwestycji Polski w sektor kosmiczny w latach 2023–25. Koszt samej pierwszej polskiej misji technologiczno-naukowej na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS) wyniósł 65 mln euro (dziś to 256,4 mln zł). Za przygotowania do podróży i badań naukowych, kosmiczną taksówkę w obie strony, 13 eksperymentów przeprowadzonych na ISS i działania edukacyjne. Pozostała kwota została przeznaczona na zwiększenie polskiego wkładu w opcjonalne programy Europejskiej Agencji Kosmicznej (ok. 200 mln euro), budowę polskiej sieci satelitów obserwacyjnych w ramach projektu CAMILA (52 mln euro), składki obowiązkowe Polski jako członka Europejskiej Agencji Kosmicznej (do 40 mln euro rocznie), a reszta – na inne działania wspierające rodzimy przemysł kosmiczny.
Wydatek na satelity obserwacyjne da się łatwo usprawiedliwić, zwłaszcza w czasach eskalacji wojny z Rosją – dziś hybrydowej, jutro być może z użyciem dronów i rakiet. Ktoś mógłby jednak dodać, że zwłaszcza w perspektywie bezpośredniego zderzenia z Rosją pozostałe pieniądze można by wydać lepiej, chociażby na zbrojenia. Frakcja prof. Joanny Senyszyn z kolei wolałaby zapewne przeznaczyć te środki na ochronę zdrowia. Na pierwszy rzut oka brzmi to sensownie. Czy stać nas dzisiaj na taką rozrzutność, gdy kołdra jest tak krótka, a wiele potrzeb znacznie pilniejszych?
To błędna perspektywa. Kosmos staje się właśnie biznesowym eldorado. Z obliczeń ESA wynika, że każde euro zainwestowane w inicjatywy kosmiczne zwraca się w gospodarce europejskiej czterokrotnie. Także najmniej udane finansowo inwestycje przynoszą solidny zysk, minimum 1,60 euro za każde euro wydane. Przyjrzyjmy się bliżej.
Polski astronauta przeprowadził na ISS 13 eksperymentów naukowych. W mediach złośliwcy ironizowali, że polegały na jedzeniu pierogów i grzebaniu w swoich odchodach. Można było zniwelować ten czarny piar, szerzej prezentując najciekawsze z badań przygotowanych przez polskich naukowców i przeprowadzonych przez Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego w warunkach mikrograwitacji.
Eksperci z firmy Axiom Space z Houston, która była współorganizatorem misji, komentując na żywo lot powrotny Dragona na Ziemię, zwrócili szczególną uwagę na przeprowadzone przez Polaka pomiary poziomów promieniowania w kosmosie i sprawdzenie, jak ta radiacja wpływa na układy scalone. To wiedza kluczowa dla producentów urządzeń elektronicznych, którymi przecież będą naszpikowane wszelkie kosmiczne obiekty stworzone przez człowieka: orbitalne hotele i laboratoria, bazy księżycowe, łaziki i kombajny zbierające z powierzchni naszego satelity przywiany przez wiatr słoneczny izotop Hel-3 czy wydobywające regolit z uwięzioną w nim wodą.
Zamiast stawiać akcent na eksperyment z badaniem kału (zmian mikrobioty w układzie trawiennym podczas krótkiej misji kosmicznej), można było mocniej rozreklamować bardziej nośne medialnie badania. Na przykład – eksperyment pozwalający ocenić przeżywalność w kosmosie drożdży wzbogaconych białkiem największych twardzieli na naszej planecie – niesporczaków. Te małe żyjątka są w stanie przetrwać w niemal każdych warunkach, także w bardzo wysokich i bardzo niskich temperaturach. Kiedyś kolonię niesporczaków zostawiono w kosmicznej próżni na 10 dni. Po powrocie na Ziemię udało się przywrócić do życia 70 proc. z nich. Pomyślmy, jakie perspektywy stwarzają takie trudne do ubicia drożdże – można by produkować w kosmosie piwo (i nazwać je „Łoś”, ku pamięci towarzysza libacji Tychona Brahe). A także chleb.
Skoro mowa o ekstremofilach, jak niesporczaki, przybliżmy eksperyment z również zdolnymi przetrwać w trudnych warunkach glonami wulkanicznymi. Czy w kosmosie mogłyby produkować tlen, absorbować dwutlenek węgla, trafić do spiżarki rakietowego szefa kuchni? Pomyślmy, co to może oznaczać dla systemów podtrzymywania życia w bazach kosmicznych.
A przecież fascynujących eksperymentów polski astronauta przeprowadził więcej. Czy można będzie sterować komputerami w kosmosie bez udziału rąk, kontrolując je tylko za sprawą aktywności mózgu odczytywanej dzięki spektroskopii w podczerwieni? Czy wykonana z zaawansowanego nanomateriału MXene, mająca zaledwie kilka nanometrów grubości opaska na nadgarstek z czujnikiem monitorującym tętno, sprawdzi się w kosmosie? Czy MXene, wystawiony na promieniowanie kosmiczne, nie traci swoich fizycznych właściwości? Jak przydatna może być sztuczna inteligencja w kosmosie, np. analizując dane bez konieczności przesyłania ich na Ziemię czy skanując w 3D powierzchnie księżyców i planet? Polski astronauta naprawdę nie spędził tych 14 dni, podczas których każda minuta kosztowała ok. 14 tys. zł, wyłącznie na wcinaniu pierogów.
Czytaj też (Polityka): Koniec misji Ax-4, drugi Polak wraca z kosmosu. Czy mamy wizję i plan na to, co dalej?
Rozwój, czyli pierwsze danie
Oprócz bezpośrednich korzyści z eksperymentów należy do zysków doliczyć znaczące wsparcie dla polskiego przemysłu kosmicznego. Tak krytykowane jako rozrzutność zwiększenie przez Polskę składki w Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) przekłada się na większą liczbę kontraktów dla naszych firm z sektora kosmicznego. Dzięki temu ponad 90 proc. wpłaconych przez Polskę pieniędzy – a bywa, że więcej – wraca w postaci inwestycji.
Od 2015 r. polskie firmy i instytucje badawcze otrzymały od ESA 595 kontraktów o wartości 270 mln euro. Dzięki zwiększeniu składki w latach 2023–25 polski przemysł kosmiczny dostał/dostanie od ESA prawie 500 mln euro. Z agencją współpracuje na co dzień ponad 200 polskich firm. W projekty kosmiczne zaangażowanych jest ponad 400 rodzimych podmiotów zatrudniających 15 tys. osób. Warto w to brnąć? Nie warto? Nie jest to gałąź przemysłu, którą moglibyśmy ignorować.
Wśród komentarzy dotyczących misji Ignis nierzadko dało się słyszeć powątpiewania, jeśli nie kpiny, na temat poziomu polskiego przemysłu kosmicznego. To krzywdzące, bo rozwija się on ostatnimi laty dynamicznie. Mamy na tym polu spore sukcesy, brakuje im jednak należytej promocji. Ilu Polaków wie, że Sieć Badawcza Łukasiewicz pracuje z powodzeniem nad rakietą Bursztyn zdolną wynosić na orbitę małe satelity? 3 lipca 2024 r., wystrzelona z bazy Andøya Space Sub-Orbital w Norwegii, jako pierwsza polska rakieta wspięła się na pułap 101 km. Co oznacza, że o kilometr przekroczyła linię Kármána – umowną granicę oddzielającą atmosferę od przestrzeni kosmicznej. Co więcej, Łukasiewicz na zlecenie ESA pracuje nad eksperymentalnym silnikiem rakietowym, który ma napędzać europejską rakietę firmy MaiaSpace.
16 sierpnia 2024 r. rakieta firmy Elona Muska SpaceX wyniosła na orbitę najbardziej zaawansowanego polskiego satelitę obserwacyjnego EagleEye, stworzonego przez konsorcjum reprezentowane przez Creotech Instruments – dziś głównego beneficjenta inwestycji w polskie technologie kosmiczne. W grudniu 2024 r. Creotech podpisał największy kontrakt w historii polskiego sektora kosmicznego. W ramach projektu Mikroglob zbuduje dla Polski, we współpracy z ESA, Satelitarny System Obserwacji Ziemi. Do 2027 r. ma trafić na niską orbitę heliosynchroniczną konstelacja satelitów zbierających dla MON dane rozpoznawcze za pomocą optoelektronicznych systemów obserwacyjnych.
Siły zbrojne, nie tylko polskie, intensywnie inwestują w satelitarne technologie szpiegowskie. Założona i kierowana przez Rafała Modrzewskiego polsko-fińska firma ICEYE zawiaduje bodaj największą na świecie konstelacją 44 satelitów SAR, pomagającą m.in. w rozpoznaniu siłom zbrojnym Ukrainy. W maju tego roku ICEYE podpisał umowę z MON na dostarczenie trzech satelitów z naziemnym modułem analizy danych, a więc i my będziemy mogli wkrótce monitorować z dużą precyzją aktywność na terytorium wroga.
To niejedyne powody, dla których inwestycja w misję Ignis i współpracę z ESA miała sens. Bardzo liczymy na to, że kosmiczna przygoda Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego będzie inspiracją dla polskiej młodzieży, zwiększając zainteresowanie kosmosem i naukami ścisłymi. Pod względem liczby zgłaszanych patentów jesteśmy dziś bowiem w ogonie państw Europy (na 26. miejscu). W 2024 r. zgłosiliśmy do Europejskiego Urzędu Patentowego 692 patenty, co daje 18 patentów na 1 mln obywateli RP. W otwierającej peleton Szwajcarii liczba ta wynosi 1085. Na badania i rozwój co prawda przeznaczamy co roku coraz więcej pieniędzy, ale w 2023 r. było to jeszcze zaledwie 1,56 proc. PKB, znacznie poniżej średniej unijnej (2,22 proc. PKB). To musimy jak najszybciej zmienić.
Czytaj też (Pulsar): ISS wkrótce spłonie w atmosferze. Czy było warto? Nowy wyścig kosmiczny już się zaczął
Zainteresowanie, czyli drugie danie
Malkontentom wytykającym, że misja Ignis to co najwyżej płatna wycieczka, a nie pionierskie przedsięwzięcie na miarę misji Apollo, można przypomnieć przypadek Tima Peake’a. Po misji brytyjskiego astronauty, który w 2016 r. także pomieszkiwał na ISS, wyraźnie wzrosło na Wyspach zainteresowanie astronomią i astronautyką, a także innymi naukami ścisłymi. W latach 2016–20 liczba aplikacji na kierunki STEM wzrosła o 10–15 proc., a znaczenie misji Peaka’a jest tu niepodważalne.
Owszem, po powrocie polskiego astronauty na Ziemię popełniono wiele błędów komunikacyjnych i wizerunkowych, co wytyka teraz część popularyzatorów nauki i piarowców. Tak, przykuwająca uwagę karminowa suknia pięknej egzotyczną urodą Aleksandry Wiśniewskiej-Uznańskiej musiała podziałać na wielu jak płachta na byka. Zgoda, rozdawanie autografów na scenie podczas koncertu, z wystawianiem się na uszczypliwość zazdrosnej Dody, nie było najlepszym pomysłem. A biorąc pod uwagę ogrom poniesionych kosztów oraz liczbę zaangażowanych oficjalnie osób, wydaje się niepojęte, że najlepsze podsumowanie misji Ignis przygotowała pro bono garstka pasjonatów z serwisu Rakietomania. Podliczając jednak wszystkie argumenty za i przeciw, bilans misji Ignis trzeba uznać za dodatni. Na kosmiczne eldorado szykuje się wielu, nie możemy stać z boku.