Rozbieranie rozradowania. Recenzja książki: William Davies, „Przemysł szczęścia”
Tak, książka brytyjskiego politologa i socjologa Willa Daviesa pojawia się w znakomitym momencie. Czy pozwoli nam krytyczniej spojrzeć na obietnice polityków, to już inna sprawa. Oby pozwoliła. Ale niech da przynajmniej jakieś narzędzie krytyczne. I jeśli nie na wybory, to może chociaż na zakupy. Niech wyzwoli nas choć na chwilę z hipnotycznego zauroczenia uwodzącej muzyki czarodziejskiego fletu reklam.
Kosztowne „doły” i „deprechy”…
„Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju!” – stwierdził kiedyś prześmiewczo Stefan Kisielewski, a jego współcześni epigoni natychmiast dorzucają: „Rząd rozwiązuje problemy, które sam stworzył”. Ale dokładnie tak samo jest z kapitalizmem – przekonuje autor. Stara się rozwiązać problemy, które sam stwarza. Dlaczego tak się dzieje? Bo od lat 60. zachodnie gospodarki – w dużym uproszczeniu – coraz bardziej uzależniają się od nastroju pracowników. Są zadowoleni – pracują dobrze, stać ich na odrobinę entuzjazmu wobec kolejnego pomysłu szefa. Są nieszczęśliwi, mają „doła”, „deprechę” – nic im się nie chce i firma nie ma z nich żadnej pociechy. Poza tym mniej kupują, a zatem mniej wydają. I korporacje notują gigantyczne straty. Instytut Gallupa wyliczył np. w 2013 r., że „brak szczęścia wśród pracowników” przynosi amerykańskiej gospodarce 500 miliardów dolarów strat rocznie. Mniej zysków dla firm, mniejsze dochody z podatków dla państwa, za to rosną gwałtownie koszty opieki zdrowotnej.
No i co z tym zrobić? Ha, i tu właśnie jest pies pogrzebany. Dlaczego ci pracownicy mają „doła”? Bo mają mniej, pracują w „gorszej” firmie, mają „gorsze” wyniki, dzieci poszły na „gorszą” uczelnię. Za każdym rogiem czai się jakieś negatywne porównanie. I tak już od czasów szkolnych. A w pracy też nie ma zmiłuj – koledzy w drodze po awans idą po trupach i podłożą niejedną świnię. Za to każde twoje niepowodzenie niemiłosiernie oplotkują, wyszydzą, wychłoszczą. I odnajdź teraz w sobie motywację, żeby wykuwać lepsze jutro dla swojej firmy. Krótko mówiąc – jak twierdzi Davies – „mamy […] do czynienia z modelem ekonomicznym, który próbuje osłabiać właśnie te ludzkie postawy i cechy, na których się opiera”.
Jakie system znalazł na to rozwiązanie? Gdzie szukał recept? W skrócie – od początku lat 90. XX w. ekonomia zaczęła się coraz bardziej psychologizować, a psychologia – ekonomizować. Ekonomiści rzucili się na przeróżne kwestionariusze, z których do tej pory korzystali psychologowie. Zaczęli „naukowo” i „empirycznie” mierzyć samopoczucie, nie swoje oczywiście – tylko klientów. Czy to znaczy, że doszło do jakiegoś sojuszu ekonomistów z psychologami? A gdzie tam! Jedni i drudzy nawzajem sobie podkradali metody, ale już do swojego kurnika nikogo spoza „branży” nie dopuszczali. Dla nas – ofiar tych eksperymentów – ma to oczywiście drugorzędne znaczenie. Tyle tylko, że zaczęliśmy być bombardowani ze wszystkich stron dziesiątkami „ankiet satysfakcji”, „kwestionariuszy zadowolenia” i „pomiarów szczęścia” oraz ciągani na przeróżne fokusy, badania, sondaże, atakowani przez ankieterów i telemarketerów.
… dobre samopoczucie bezcenne
Kiedy się to wszystko zaczęło – cała ta „nauka o szczęściu”? Od Oświecenia i Benthama. W życiu zawodowym raczej nieudacznik, w życiu prywatnym – frustrat (kobiety!) prawnik Jeremy Bentham (1748–1832) obwieścił oto, że ludzie pragną w życiu przede wszystkim przyjemności cielesnych, które są dla nich ważniejsze niż dobro świata. Człowiek za wszelką cenę pragnie unikać bólu i dążyć do przyjemności. „Największe szczęście największej liczby ludzi” to zaś nadrzędny cel państwa i prawa. Chcesz coś zrobić, przysiądź najpierw nad „rachunkiem szczęśliwości”, policz jakie przyjemności i przykrości płyną z twojego działania i jego skutków. Jak wszyscy będą tak robić, będzie super, wszystkim będzie dobrze.
Takie były filozoficzne – rzec można – fundamenty „nauki o szczęściu”. Jej gmach szybko rósł, a swoje cegiełki dokładali kolejni jej apostołowie, prorocy i mędrcy. Książka znakomicie przybliża ich losy, przeczucia, odkrycia, pomysły, eksperymenty, obsesje i pasje. „Spojlerować” nie będę.
Efekt? W USA stosunkowo niewielki. Jak twierdzi Davies: „Amerykańska psychologia nie wyrasta z żadnej filozoficznej tradycji. Przyszła na świat w czasach wielkiego biznesu i gwałtownych przemian społecznych, które groziły wymknięciem się spod kontroli. Sens jej istnienia wyczerpywał się w obietnicy złagodzenia problemów dotykających amerykański przemysł i społeczeństwo. […] Na początku XX wieku psychologia ogłaszała się wprost jako »naczelna nauka«, dzięki której uda się jeszcze ocalić amerykański sen”. Ameryka sięga chętnie po behawioryzm, co sprawia, że tamtejsza branża reklamowa staje się „naukowa”, przeradza się w wiedzę tajemną, jak manipulować ludźmi, by byli „szczęśliwi”. W sklepie i w pracy. W latach 20. XX w. tayloryzm z kolei wprowadza metody „naukowe zarządzania” robotnikami, żeby za bardzo nie bumelowali, co twórczo przeszczepiają bolszewicy w Kraju Rad. Tam już nikt nie „bumeluje”.
Europa żyje zaś głównie definicją zdrowia WHO z 1948 r. „Zdrowie to stan dobrego samopoczucia (dobrostanu) fizycznego, psychicznego i społecznego, a nie tylko brak choroby lub niepełnosprawności”. Bentham wiecznie żywy! Kolorowe pisma pękają od porad psychologów, dietetyków, coachów, trenerów rozwoju osobistego etc. Wszyscy prześcigają się w poprawianiu naszego samopoczucia. Jest oczywiście bardzo naukowo i filozoficznie, le jak się coś nie spina, zawsze można sięgnąć po „nauki Wschodu”. Ex Oriente lux! Pseudobuddystyczne pierożki podlane sosem nauk New Age, zaleceń feng shui i czego tam jeszcze chcemy. Czyli całe to „orientalne fiubździu – jak podsumował „azjatyckie” fascynacje swojej jednorazowej kochanki doktor Pasikonik, bohater późnopeerelowskiej komedii erotycznej „Sztuka kochania”.
Książka Daviesa żadnym fiubździu na szczęście nie jest. W ankiecie satysfakcji z lektury dziesięć na dziesięć.
„Przemysł szczęścia Jak politycy i biznesmeni sprzedali nam well-being”
|