Shutterstock
Książki

Zielone miasta wokół miast. Recenzja książki: Carl Abbott, „Przedmieścia: bardzo krótkie wprowadzenie”

Nadchodzi era przedmieść – wieszczy autor. Czyli tryumf ducha anglosaskiego. Nie jestem o tym do końca przekonany. Ale dobrze by było, gdyby by tak się stało.

„W jesienne bezsłoneczne popołudnie Pan Cogito lubi odwiedzać brudne przedmieścia. Nie ma – mówi – czystszego źródła melancholii”. Amerykański historyk urbanistyki Carl Abbott niczym herbertowski Pan Cogito również zanurza się w obrzeżach miast. Na początku rzeczywiście „brudnych”, „kaszlących cicho”, z domami „o podkrążonych oknach”, „chorej cerze” i „rzadkich włosach”. Przemierza dwa wieki podmiejskich dziejów na wszystkich kontynentach – epokę energii parowej, elektryczności i ropy naftowej, kolejne wielkie fale ludzkich migracji – by na koniec obwieścić narodziny nowej epoki: tryumfalnego pochodu przedmieść, już nie „ubogich kuzynów dużych miast” z „zajazdami nieszczęścia” i „domami stale na sprzedaż”.

American suburban dream…

Co jest paliwem owego optymizmu autora? To bujnie rozwijające od lat 90. XX w. budownictwo mieszkaniowe i rozwój przedmieść w stylu amerykańskim. Są to zatem nierzadko ekskluzywne, zamknięte osiedla, coraz częściej wyznacznik statusu klasy średniej także w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, Ameryki Łacińskiej i Azji. Jest w tej wizji coś z „końca historii” (upraszczając mocno całą koncepcję) Francisa Fukuyamy. Wniosek: demokracja liberalna zatryumfuje, a jej wyznawcy, czyli podmiejska klasa średnia dzierżyć będą pochodnię modernizacji i pozytywnych zmian. Cóż, na przedmieściach Paryża – jak się zdaje – ta Dobra Nowina jeszcze nie dotarła.

Tak czy inaczej świat anglosaski rzeczywiście wypracował dość atrakcyjny model suburbanizacji. Przedmieścia dość rzadko zabudowane, w domach właściciele trzymający w sejfach notarialne akty własności (no, oczywiście po spłacie hipoteki bankowi), w garażu przynajmniej jeden samochód, a niedaleko autostrada, którą pomknie – gdy trzeba – do dużego miasta. Ale to tylko – jak zwraca uwagę autor – jeden z trzech głównych powojennych typów podmiejskich. Wykształciły się jeszcze dwa „gorsze”.

„Świat socjalistyczny” – wiadomo: wysokie bloki z wielkiej betonowej płyty, mieszkania rozdzielane (najpierw „swoim”) przez władze za pośrednictwem mniej lub bardziej bizantyjskich spółdzielni mieszkaniowych, spółdzielca marzący, by zostać kiedyś pełnoprawnym właścicielem. Droga tą podążyły też niektóre Kraje Europy Zachodniej, jak Szwecja, a zwłaszcza Francja, (podparyskie banlieues). Podobnie postąpił Singapur, zapewniając standardowe mieszkania w wieżowcach w ramach krajowej strategii modernizacji. Tyle że oczywiście to wszystko bez tej całej, znanej nam socjalistycznej brzydoty i bylejakości.

No i wreszcie „Trzeci Świat”: tu ani władze, ani rynek prywatny nie są w stanie zaspokoić popytu. Mieszkańcy sami się skrzykują i zaczynają na „hurra!” stawiać prymitywne domostwa ze wszystkiego, co wpadnie w rękę. Nie ma tam ani bieżącej wody, ani kanalizacji, często i elektryczności, nikt nie wywozi też śmieci i odpadów. Ludzie mieszkają tu w zasadzie bezprawnie, chyba , że władze postanowią kiedyś ten stan jakoś uregulować. Osiedla takie, wrzucane do jednego worka o zbiorczej nazwie „slumsy”, w istocie nosiły wiele nazw w różnych częściach świata: barriada, favela, gecekondu, czy bidonville.

… i jego prorocy

Jakże to wszystko dalekie obrazy od owego american dream. Tej utopijnej wizji przyszłości, która miała swych proroków. Ich przewidywania – to chyba w książce najciekawsze – przybliża nam po krótce Abbott. O kim warto tu wspomnieć?

Przede wszystkim o Samuelu Eberly Grossie, prawniku, który stał się developerem i wybudował 10 tys. domów w Chicago pod koniec XIX w., zarówno w dzielnicach robotniczych, jak i dla klasy średniej. Gorliwie reklamował przy tym posiadanie własnego lokum jako gwaranta poczucia stabilności i skutecznego sposobu na zdobycie szacunku. Jego pośmiertne dziecko to powstały w latach 20. pas bungalowów (termin zapożyczony z Indii) w Chicago – tworzących półksiężyc zewnętrznych dzielnic miasta skromnych domów z cegły ze słonecznymi pokojami od frontu dla białej klasy robotniczej.

Były więc już w miarę porządne domy, ale potrzeba było też drzew, zieleni. Frederick Law Olmsted (1822–1903), amerykański architekt krajobrazu, zafascynowany angielskimi ogrodami, posłyszał z kolei bodaj jako pierwszy ową przychodzącą z przedmieść „chudą skargę” – wedle określenia Herberta – co „dochodzi do brzegu lasu / na brzeg wielkiej wody”. Zaprojektował wspaniałe parki dla Nowego Jorku, Detroit, Montrealu i innych miast. Poprzez zapewnienie dostępu do natury pragnął rozładować jakoś napięcia miejskiego i podmiejskiego życia w wieloetnicznym kraju emigrantów.

Ten lament wziął sobie również do serca Londyńczyk Ebenezer Howard (1850-1928), planista i urbanista, twórca ruchu „Miasta Ogrodu” i zagorzały esperantysta. W 1898 r. opublikował swoją najważniejszą książkę zatytułowaną: „Jutro: Pokojowa ścieżka do rzeczywistej reformy”. W roku 1902 przedrukowano ją pod nowym tytułem: „Miasta ogrody jutra” i szybko stała się ona bestsellerem.

I rzeczywiście powstaną nowe „miasta ogrody jutra”. Ograniczonych rozmiarów, otoczone stałym pasem zieleni i pól uprawnych. Wszystko według planu, w założeniu perfekcyjne połączenie organizmu miejskiego i natury, społecznie niezależne, utrzymywane i finansowane przez samych mieszkańców. Doczekaliśmy się namiastek miast ogrodów i w Polsce: to np. podwarszawskie Podkowa Leśna, Konstancin-Jeziorna, Milanówek, Śródborów, a także Stary Żoliborz.

Chcę się gdzieś tam przeprowadzić. Szybko.

9780197599242: Suburbs: A Very Short Introduction (Very Short Introductions)

„Suburbs: A Very Short Introduction”
Carl Abbott
Oxford Academic
160 str.
ok. 10-12 USD

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną