Filip Łepkowicz/Wydawnictwo Wolno / |||
Struktura

Krystyna Miłobędzka: Ta, która mierzy temperaturę „bycia”

Jest poetką głęboko intelektualną, dokonuje literalnego aktu diagnozy gorączki, która towarzyszy starciu między „słowami i rzeczami” tego świata.

Krystyna Miłobędzka zajmuje w polskiej historii literatury miejsce szczególne. Jest gwiazdą orientującą bieguny dla wszystkich tych, którzy szukają w poezji ciszy, a zarazem odnajdują w niej słowa stawiane jak słupy graniczne między tym, co mowne, a tym, co niewysłowione. Na przestrzeni półwiecza Krystyna Miłobędzka stworzyła dzieło, które ewokuje wysoce problematyczny stan niepewności interpretacyjnej. Trudno bowiem poetkę złapać „na gorącym uczynku” poetyckiego praktykowania jakiejś uprzedniej teorii. Autorka „Anaglifów” z rozbrajającą szczerością i lekką nutą przewrotności dystansuje się od wiedzy, jaką autor może mieć na temat własnych literackich prób. Mówi zawsze w trybie przypuszczającym, oddając pole wszędzie tam, gdzie próbuje się włożyć jej wiersze w krytyczno-literackie szufladki. Pozwala „mówić życiu”. Skoro więc „przed wierszem” dzieje się życie i to ono wyznacza rytm pisania, można pokusić się o twierdzenie, że wiersz jest po prostu graficznym gestem nacechowania życia.

***

Biorąc pod uwagę fakt, że sposób zapisu i kardynalny reżim wersyfikacyjny stanowi znak firmowy wiersza Miłobędzkiej, często zbyt łatwo identyfikowano tę twórczość jako poezję konkretną lub lingwizm. Nic bardziej mylnego. Krystyna Miłobędzka jest przede wszystkim poetką głęboko intelektualną, która mierzy temperaturę „bycia”, dokonuje literalnego aktu diagnozy tej gorączki, która towarzyszy starciu między „słowami i rzeczami” tego świata.

Desygnaty, jakie stworzyła dla czystego „bycia” w swoich wierszach, kipią wręcz od nadmiaru znaczenia, od nadmiaru „życia”, które nie jest w stanie się wysłowić w ograniczonym słowniku podręcznych frazeologii i wyświechtanych pojęć. W swoich najlepszych realizacjach wiersze Miłobędzkiej stają się tyglem języka, z którego jednak wyłania się nieprawdopodobna wręcz harmonia i czystość brzmień. Przywodzi na myśl elementarną mowę „tego, co jest”, jaka wyłania się z absolutnej nicości.

Literackie creatio ex nihilo według Miłobędzkiej byłoby więc nieco paradoksalnym i parodystycznym stworzeniem świata z nadmiaru – znaczeń, lapsusów, nieporozumień. Jeżeli przyjąć za dobrą monetę tego rodzaju konstrukt, wypada zastanowić się na statusem samej książki. Księga? Brewiarz? Nic bardziej mylnego. Wystarczy prześledzić genealogię powstawania słynnych „Anaglifów”, żeby przekonać się o wyjątkowo labilnym charakterze autorskich rozstrzygnięć. Na dobrą sprawę to dzieło otwarte, work in progress, dla którego trudno odnaleźć zarówno moment początkowy, jak i punkt dojścia.

Parafrazując tytuł jednej z rozmów z Miłobędzką, należy po lekturze stwierdzić, że „pisze się tak, jak życie pozwala”, gdyż pod pozorami witalizmu towarzyszącego stwarzaniu literackich światów autorka zawsze mówiła o skończoności tych światów i tego jedynego życia. Tak jak w przepięknym fragmencie wiersza „Jasno dotknięte, ciemno powiedziane”:

słońce idzie po niebie,

i zaszło.

słowom robi się zimno, ciemno

i nijako.

słowom robi się zimno, ciemno

i do domu daleko.

czy mi idzie o słońce?

czy szło ci, dziecino, o słońce?

czy o blask słowa słońce?

o słońce?

o które?

[...]

Nie ma odpowiedzi na te pytania. Wszystkie one tworzą natomiast domenę człowieczeństwa rozproszonego, podmiotowości niepewnej swoich egzystencjalnych i ontologicznych podstaw. Wreszcie uruchamiają fantastyczny proces wytwarzania świata ze słów, w którym jest miejsce na „współczulność”, jakieś dziwne przymierze między istnieniami, które najróżniej manifestują swoją obecność: od kosmicznej perspektywy „trwania po wieczność” po całkowicie prywatną czułość nagiego życia, sygnowanego chociażby przez piękne określenie „dziecino”.

W twórczości Miłobędzkiej czas jest kategorią rozciągliwej dziedziny współżycia wspomnień i projekcji przyszłych wspomnień, tak jakby moment teraźniejszy miał być jedynie przerwą w kontinuum zanikania i tracenia, a wiersz ten moment utrwala w drżeniu frazy, która próbuje się „uchować” przed dopowiedzeniem, ostatecznością deklaratywnych tez, brutalnością interpunkcyjnego zakończenia. Krystyna Miłobędzka potrafiła doprowadzić polszczyznę pod faktycznie tajemnicze brzmienia, jak chociażby w „Imiesłowach”:

opowiadam ci tylko jak jestem zrobiona od środka, co we

mnie zostało

same drzwi

ten ruch od siebie

Podziw, jaki budzi uruchomienie potężnego obszaru autorefleksji, bierze się między innymi z faktu, że ruch znaczeń odbywa się tu za pomocą minimalnego, przerzutniowego mechanizmu przyspieszenia frazy, który przecież w sposób zaiste przeraźliwy określa stan egzystencjalnego posiadania podmiotu: „mnie zostało”. Możemy się jedynie domyślać, ile faktycznie zostało, jaki ubytek i deficyt istnienia obciąża życiowy rachunek.

***

Kiedy spotkałem pierwszy raz w życiu Krystynę Miłobedzką, żył jeszcze jej mąż, wybitny krytyk i mocno niedoceniony pisarz, Andrzej Falkiewicz. Oboje stanowili wspaniałą parę. Ona drobna, on wyciągnięty jak struna, ona małomówna, on raczej towarzyski. Wyglądali jak dwa, współżyjące w idealnej harmonii istnienia, oplatające się siecią porozumiewawczych sygnałów.

Najprawdopodobniej przedstawił mnie Marcin Sendecki, poeta, dla którego Miłobędzka znaczy najwięcej, a który to był zaprzyjaźniony z Panią Krystyną. A właściwie z „Królową Krystyną”, bo dla całych, już chyba dwóch lub trzech, pokoleń poetek i poetów wchodzących do literatury po 1989 r. Miłobędzka była po prostu ważna, choć nieodkryta.

Nie jest prawdą, że Miłobędzka była nieobecna w wypisach i syntezach obejmujących polską poezję powojenną. Jej pisarstwo, często sytuowane w pobliżu tradycji awangardowej. Stanowiło przyczynek do poważnych namysłów autorów miary Stanisława Barańczaka, rekapitulującego lektury poetów Nowej Fali, dla których Miłobędzka była ważnym punktem odniesienia. Prawie tak ważnym, jak Miron Białoszewski i Tymoteusz Karpowicz.

Znaczącym sygnałem obecności Miłobędzkiej w literackim obiegu z pewnością był fakt publikacji jej tomu „Przed wierszem” przez wydawnictwo „bruLionu”. Nie od dziś wiadomo także o fascynacji poetów takich jak Marcin Sendecki, czy Wojciech Bonowicz jej wierszami. W ich poezji znać wszak wiele powinowactw z cichą i małomówną mieszkanką Puszczykowa – która przecież pięknie odwdzięcza się młodszym kolegom po piórze, raz po raz sygnalizując żywe zainteresowanie poezją pisaną obecnie przez ludzi czasem o trzy, cztery pokolenia młodszych, w czym bardzo odbiega od nestorów polskiej sceny poetyckiej.

Trudno jednak mówić, że Miłobędzka była zawsze „widzialna i słyszalna”. Po prostu została „zobaczona i usłyszana” w doskonałym momencie rozwoju polskiej poezji, która w jej osobie odnalazła cichą patronkę. Stała Miłobędzka zawsze z boku, gdzieś na obrzeżach toczących się sporów literackich, robiąc w języku cuda i wianki, sięgając do tradycji awangardowej, ale też stwarzając dla awangardy nowe szanse porozumienia między tekstem a czytelnikiem.

Pisała przepiękne teksty dla teatru, dla dzieci, na których po dziś dzień można wychowywać tych, co przyjdą „po nas”. Wydaje mi się, że gry językowe zebrane w pięknej książce „Gdzie siała baba mak”, mogą budzić w dzieciach – nawet w tych całkowicie spacyfikowanych przez język obrazu – ciekawość słów, które są zdolne krzesać zaskakujące sensy, z wydawałoby się całkowicie neutralnych i stabilnych formuł komunikacji, którymi na co dzień – jak watą – wypełniamy wzajemne relacje.

***

Podczas odbywającego się na początku października festiwalu „Warszawa wierszy” odbyło się spotkanie z dwoma wyjątkowymi poetami: rzeczonym Marcinem Sendeckim i Andrzejem Sosnowskim. Prowadził je prof. Piotr Śliwiński, który swego czasu zorganizował wspaniałą konferencję poświęconą Miłobędzkiej (jej pokłosiem okazał się ważny tom „Miłobędzka wielokrotnie”). Naturalnym biegiem spraw, rozmowa zeszła na Panią Krystynę. I Marcin, i Andrzej opowiadali o niej z estymą, przypominając istotne dla siebie momenty pierwszych spotkań z tą twórczością. W pewnym momencie Piotr opowiedział niesamowitą anegdotę. Dziś Pani Krystyna jest już pod opieką, jej kondycja fizyczna nie pozwala na zbyt duże aktywności. W tej anegdocie jest jednak „cała ONA”. Mianowicie pewna wspólna koleżanka odwiedziła Panią Krystynę, przyniosła ciasto i kwiaty. Z kolei wspólny kolega również odwiedził Panią Krystynę i wspomniał, że była u niej koleżanka. Na co Pani Krystyna stanowczo zaprzeczyła. Kolega powiedział, że owszem, była, przyniosła ciasto i kwiaty. Na co Pani Krystyna szepnęła mu do ucha: „Wiesz, najbardziej przerażająca jest jej pewność, że tu była”. Myślę, że w tej niewinnej anegdocie czai się podstawowy problemat twórczości Miłobędzkiej: dowieść w języku niedowodliwej kwestii, że się było, na przekór wszystkiemu. Jak pisała:

Zapisać bieg myśli bieg słów w biegnącym świecie. Którym

biegnę, który mną biegnie.

Mówić, nie pisać. A jednak zapisać. Zdążyć.

Nie myślę słowami. Myślę obrazkami. Świat myśli mi się bie-

Gnącymi zwierzętami roślinami ludźmi. Lepiej powiem: prze-

ze mnie biegną. Świat biegnie mi przez głowę rzeczami.

(Biegnącym obrazkom, kawałkom obrazów w biegu szukam

słów.)

Odstęp od myślę do mówię. Czym przebiec ten odstęp?

Bieglej mówić, bieglej biec. (Mówię to głośna reszta tego co

po cichu myślę. Piszę to resztka tej reszty).

[…]

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną