Rozpoczęcie wojny nuklearnej powinno wymagać konsultacji
Prezydent USA może w ciągu pięciu minut dokonać zagłady ludzkości. Większość ekspertów zajmujących się bezpieczeństwem nuklearnym ocenia, że tyle właśnie czasu wystarczy, aby po wydaniu rozkazu „wykonać” 400 pocisków balistycznych znajdujących się na lądzie zostało wystrzelonych w kierunku wrogich celów. Dziesięć minut później dołączyłyby do nich rakiety znajdujące się na okrętach podwodnych.
Ten potężny arsenał przeraża swoim niszczycielskim potencjałem niezależnie od tego, kto byłby prezydentem USA. Donald Trump, obecny rezydent Gabinetu Owalnego, czyni tę kwestię jeszcze bardziej palącą. Jak stwierdził, zamierza być „nieprzewidywalny”, jeśli chodzi o użycie broni nuklearnej. Kiedy już pociski zostaną odpalone, nie można ich zawrócić; nie ma też guzika samodestrukcji. Taki akt bez wątpienia uruchomiłby zabójczą kaskadę uderzeń odwetowych – to dlatego stratedzy nazywają taki scenariusz wzajemnie gwarantowanym zniszczeniem (mutually assured destruction, MAD).
W USA istnieje cały łańcuch procedur związanych z uruchomieniem arsenału nuklearnego, aby zabezpieczyć się przed złą oceną sytuacji, celowym nadużyciem oraz przypadkowym wystrzeleniem. „Zasada dwóch osób”, obowiązująca od czasów II wojny światowej, wymaga, aby rozkaz odpalenia pocisku trafiał do dwojga odrębnych ludzi. Każda z nich musi odkodować i potwierdzić autentyczność wiadomości przed podjęciem akcji. Ponadto każdy, kto pełni jakiekolwiek obowiązki związane z arsenałem nuklearnym, jest regularnie oceniany przez Pentagon w ramach procedury zwanej Personnel Reliability Program – przechodzi liczne testy weryfikujące m.in. jego sprawność umysłową, emocjonalną i fizyczną oraz jest sprawdzany skrupulatnie pod względem finansowym.
Jednak wszystkie te ograniczenia nie dotyczą prezydenta USA, który może dać początek termonuklearnemu armagedonowi, nie konsultując się z nikim i nie potwierdzając, że jest zdrowy na umyśle. To trzeba zmienić. Musimy być pewni, że zanim przywódca podejmie jakiekolwiek działanie, przynajmniej przedyskutuje tę kwestię. Można to zrobić tak, by nie osłabić zdolności do szybkiej odpowiedzi i bezpieczeństwa narodowego.
To nie jest tylko reakcja na konkretną sytuację polityczną. Wołania o stworzenie bariery uniemożliwiającej taką jednoosobową akcję pojawiły się ponad 30 lat temu. W okresie prezydentury Ronalda Reagana, nieżyjący już Jeremy Stone, ówczesny przewodniczący Federation of American Scientists, proponował, żeby prezydent USA nie mógł wydać pierwszego rozkazu o użyciu broni atomowej bez konsultacji z kluczowymi członkami Kongresu. Taki bufor mógłby zmniejszyć ryzyko, że działania mogące doprowadzić do eskalacji wzajemnych uderzeń i zagłady świata nie zostaną podjęte lekkomyślnie. Demokratyczni członkowie Kongresu przedstawili ostatnio ustawę, zgodnie z którą przed podjęciem decyzji o wyprzedzającym uderzeniu atomowym konieczne będą nie tylko konsultacje, ale też zgoda Kongresu. Czy to najlepszy sposób nadzoru nad prezydenckim prawem do użycia broni atomowej, zdecyduje Kongres.
Wiemy już, że taka zdublowana kontrola nie wpłynęłaby na bezpieczeństwo narodowe. Eksperci uważali kiedyś, że tylko zdolność do błyskawicznego odpalenia pocisków nuklearnych może powtrzymać wrogów przed uderzeniem: natychmiastowa reakcja gwarantowała, że skutki agresji nieprzyjaciela byłyby dla niego katastrofalne. Jednak dziś jest już inaczej. USA mają wystarczająco dużo pocisków atomowych rozmieszczonych w tak wielu miejscach, włącznie z kluczowymi rakietami znajdującymi się na okrętach podwodnych, że zdaniem strategów nie ma możliwości zniszczenia całego amerykańskiego arsenału jądrowego podczas pierwszego ataku. Pentagon zgodził się z tą oceną w 2012 roku w raporcie na temat bezpieczeństwa nuklearnego. Napisano w nim, że nawet gdyby Rosja dokonała wyprzedzającego ataku na USA i miała większy potencjał nuklearny, niż przewidują obecne porozumienia międzynarodowe, to „miałoby to niewielki lub żaden wpływ na zdolność USA do wykonania uderzenia odwetowego”. Z tego wynika, że nasza moc rażenia nie osłabłaby, gdyby decyzję o jej użyciu podejmowała nie jedna, lecz więcej osób.
W przeszłości ryzyko wybuchu wojny nuklearnej wzrastało z powodu fałszywych alarmów, włącznie ze słynnym incydentem z 1979 roku, kiedy to komputery w centrum dowodzenia w Colorado Springs błędnie poinformowały o sowieckim ataku atomowym. Błyskawicznie w stan gotowości postawiono obsługę pocisków balistycznych i załogi strategicznych bombowców. Kryzys został zażegnany dopiero wtedy, gdy dane satelitarne nie potwierdziły zagrożenia. W marcowym numerze Scientific American [Świat Nauki 04/2017] apelowaliśmy, aby arsenału nuklearnego USA nie utrzymywać cały czas w stanie najwyższej gotowości, ze względu na możliwość takich fałszywych alarmów.
Obniżenie stanu gotowości to ważny krok. Wprowadzenie do systemu dodatkowej procedury kontrolnej – uniemożliwienie jednoosobowego podejmowania decyzji, zwiększyłoby jeszcze bardziej bezpieczeństwo świata.