Wyroki za niewinność
Wieczór 23 czerwca 1984 r. Alan Newton spędził w kinie razem ze swoją narzeczoną, jej ojcem i kuzynami. Po obejrzanym filmie grupa zjadła jeszcze kolację, po czym pożegnała się i para zakochanych wróciła do domu w Queens. Tym większe było zdziwienie mężczyzny, kiedy trzy dni później policja zakuwała go w kajdanki. 25-letnia kobieta, która tamtej nocy została brutalnie zgwałcona i okaleczona, wskazała właśnie na niego, kiedy policjant przedstawił jej kilkadziesiąt zdjęć osób figurujących w policyjnych kartotekach. Swoje rozpoznanie potwierdziła później na żywo. Drobne kradzieże, za które Newton był w przeszłości notowany, zemściły się na nim okrutnie. Nie pomogło nawet mocne alibi, które dawała mu narzeczona i jej rodzina. Wyrok: 40 lat więzienia.
James Tillman wyrok we własnej sprawie usłyszał 19 września 1989 r. 45 lat więzienia było dla niego szokiem. Mężczyzna został oskarżony o porwanie i zgwałcenie 26-letniej kobiety w Hartford (Connecticut), do czego doszło półtora roku wcześniej. Oskarżenie opierało się głównie na zeznaniach przypadkowego świadka i niejednoznacznych badaniach laboratoryjnych. W tym przypadku alibi też nie pomogło. Za gwałt i rozbój w 1980 r. skazano także Corneliusa Dupree, bo – jak się okazało – „pasował do rysopisu podejrzanego”. Zarzucono mu, że wraz z kolegą porwał parę studentów, a następnie groził im pistoletem i dopuścił się gwałtu na 26-letniej dziewczynie. Sędzia nie miał litości. Dupree usłyszał wyrok 75 lat więzienia. Te trzy sprawy łączy fakt, że żaden ze skazanych nie popełnił zarzucanych mu czynów, mimo to trafili za kratki na długie lata. Alan Newton odsiedział 21 lat, James Tillman – 17, Cornelius Dupree – 31. Dziś wszyscy są na wolności i dzięki szczegółowym badaniom DNA zostali oczyszczeni z wszelkich zarzutów. Wolność zawdzięczają działaczom organizacji Innocence Project (Projekt Niewinność), która od blisko 30 lat pomaga wyciągać z więzień niesłusznie skazanych. A pracy ma co niemiara.
Według oficjalnych statystyk od 1989 r. w Stanach Zjednoczonych obalono 2450 niesłusznych wyroków skazujących, a zanim udało się naprawić pomyłki sądowe, niewinni ludzie odsiedzieli łącznie ponad 20 tys. lat więzienia. Absurd? Szacuje się, że 2–5% osób pozbawionych wolności w USA zostało osądzonych za przestępstwa, których nie popełnili.
Dylemat niewinnego więźnia
Organizacja Innocence Project powstała w 1992 r. w Benjamin N. Cardozo School of Law na Yeshiva University w Nowym Jorku. Inicjatorzy przedsięwzięcia, Barry Scheck i Peter Neufeld, z własnej inicjatywy postanowili stworzyć organizację typu non profit, która zrzesza prawników pomagających niewinnie osadzonym. To miała być swego rodzaju misja. – Większość naszych prawników zarabia, reprezentując firmy albo ofiary błędów medycznych w procesach cywilnych. Dzięki temu możemy za darmo bronić osoby niesłusznie oskarżone w procesach karnych – mówi Kathleen Zellner, prawniczka mająca na koncie ponad 20 zakończonych sukcesem procesów uniewinniających. A to tylko mała część zwycięstw społeczników. Według danych z końca 2019 r. organizacja przyczyniła się do uniewinnienia 367 osób skazanych za poważne przestępstwa w Stanach Zjednoczonych, z czego 21 przebywało w celach śmierci. Główną bronią prawników Innocence Project są badania DNA. Wielu więźniów zostało skazanych w czasach, kiedy ta technika nie była jeszcze dostępna lub po prostu w ich przypadku dopuszczono się błędów proceduralnych w śledztwie.
Według Center on Wrongful Convictions z Northwestern University najczęstszą przyczyną niesłusznych skazań są błędne zeznania naocznych świadków, na których w głównej mierze oparte są akty oskarżenia. Bardzo często prokuratura, dysponując takimi zeznaniami, nie skupia się z należytą starannością na weryfikacji pozostałych dowodów. Przykładem takiego zaniedbania jest kazus Alana Newtona. Został on skazany na podstawie identyfikacji przez ofiarę, choć podczas przesłuchania kobieta zeznała, iż było tak ciemno, że nie jest pewna, czy zgwałcił ją biały, czy czarny mężczyzna. W przypadku 75% spraw rozpatrywanych przez Innocence Project to właśnie fałszywa identyfikacja naocznych świadków lub poszkodowanych przyczyniła się do skazania oskarżonych.
Problemami wskazywanymi w dalszej kolejności są błędy policji i prokuratury popełnione podczas śledztwa, nieprawdziwy donos informatora oraz błędna interpretacja materiału dowodowego. Sytuacji nie poprawia również fakt, że w imię statystyk policjanci starają się rozwiązać sprawę jak najszybciej, co często prowadzi do szkodliwych uproszczeń. Kathleen Zellner mówi wprost o tym, że szefowie jednostek policji i prokuratorzy mają w USA wielką władzę, której potrafią nadużywać, byle tylko jak najszybciej wskazać winnych.
Odrębne zagadnienie stanowi sytuacja, w której oskarżony, choć nie popełnił zarzucanej mu zbrodni, przyznaje się do winy. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale taka praktyka w amerykańskim systemie karnym jest stosunkowo częsta. Tylko w przypadku spraw rozpatrywanych przez Innocence Project aż 28% dotyczyło takiej sytuacji. Przyczyny tego stanu rzeczy są dwie. Pierwsza to nieprawidłowo przeprowadzone przesłuchanie oskarżonego, podczas którego śledczy starają się za wszelką cenę uzyskać przyznanie się do winy, a według podręczników taktyki kryminalistycznej przyznanie się nie powinno być celem nadrzędnym. Powinny nim być kontekst i okoliczności zdarzenia. Praktyka wskazuje jednak na coś zupełnie innego. Policjanci najczęściej z góry traktują podejrzanego jak winnego, a wszelkie przejawy zdenerwowania czy stresu według nich tylko potwierdzają przyjętą hipotezę.
Na oskarżonym wywiera się silną presję psychiczną, której celem jest zwiększenie podatności na sugestię. Stopniowo buduje się w nim przekonanie, że istnieją niezbite dowody jego winy i dlatego powinien przyznać się do popełnienia przestępstwa. Podczas tego rodzaju przesłuchania na porządku dziennym jest oszukiwanie podejrzanego (np. w sprawie dowodów). Jednocześnie zwraca się uwagę na jego niewerbalne zachowanie. Taki sposób prowadzenia przesłuchania nosi nazwę metody Reida i od 1974 r. jest jedną z najczęściej stosowanych techniką w amerykańskim systemie karnym. Warto wspomnieć, że dziś uważa się ją za mocno kontrowersyjną, ponieważ jest niezwykle naciskowa i mocno sugerująca. Zwolennicy twardego podejścia odpierają, co prawda, zarzuty, twierdząc, że w ten sposób nigdy nie przesłuchują osoby niewinnej, a zanim zastosują presję, zbierają wszystkie informacje o podejrzanym i oceniają. Ale problem polega na tym, że to oceny mocno subiektywne. Trafność wykrywania kłamstwa w przypadku policjantów nie różni się niczym od osób wykonujących inne zawody i nie jest lepsza od rzutu monetą, piszą Leslie S. Klinger i Laura Caldwell w książce „Anatomy of Innocence”.
Drugi powód przyznawania się do winy za niepopełnione zbrodnie wynika z bezradności i nosi nazwę dylematu niewinnego więźnia. Kiedy oskarżony jest przekonany, że nie wygra sprawy, woli przyjąć na siebie winę, bo tylko w ten sposób może liczyć na łagodniejszy wyrok, a co ważniejsze – na szansę zwolnienia warunkowego. Idąc w zaparte, zamyka sobie drogę do wcześniejszego opuszczenia więzienia, a jak wiemy, wyroki w Stanach Zjednoczonych bywają naprawdę surowe. Oskarżony ma więc wybór między wolnością, wiążącą się z przyznaniem do winy, a wieloletnią walką o prawdę prowadzoną zza krat. – To bardzo trudna sytuacja i ciężko pojąć ją komuś, komu nie grozi kilkadziesiąt lat więzienia. Problem z dylematem niewinnego więźnia jest jednak o tyle skomplikowany, że kiedy oskarżony przyzna się do czynu, którego nie popełnił i za który odsiedział wyrok, później może uniemożliwić sobie drogę do postępowania w sprawie swojej niewinności – uważa prof. Daniel Medwed z Harvard Law School.
Innocence Project każdego roku otrzymuje ponad 3 tys. zgłoszeń od więźniów, którzy twierdzą, że są niewinni. Zdecydowana większość przypadków nie kwalifikuje się jednak do rozpatrzenia przez tę organizację. – Przyjmujemy niewiele ponad 1% zgłoszeń, bo zajmujemy się głównie sytuacjami, w których jest możliwość dotarcia do materiału dowodowego zawierającego DNA prawdziwego sprawcy – tłumaczą działacze. Odrzucanie setek próśb o pomoc to bardzo przykra konieczność, ale wynika z faktu rozpatrywania tylko tych spraw, co do których da się przedstawić przed sądem twarde dowody na niewinność skazanego.
Genetyczne odciski palców
Kluczową kwestią w tego typu sprawach są badania DNA. To one zapoczątkowały nową erę analiz kryminalistycznych. Choć budowę cząsteczki DNA poznano w 1953 r. (Francis Crick i James D. Watson), do zastosowania tej techniki w praktyce sądowej po raz pierwszy doszło dopiero w 1986 r. w Wielkiej Brytanii. Alec Jeffreys, genetyk z University of Leicester, pracował wówczas nad sprawą gwałtu i morderstwa dwóch uczennic: Dawn Ashworth i Lyndy Mann z Narborough w hrabstwie Leicestershire. Zabezpieczone na miejscu ślady biologiczne pozwoliły potwierdzić, że zbrodni dokonał ten sam mężczyzna, i zidentyfikować faktycznego sprawcę. W efekcie 9 września 1987 r. aresztowano Colina Pitchforka, a po przeprowadzeniu badań stwierdzono jednoznacznie, że jego profil DNA odpowiadał temu ze śladów pozostawionych na miejscach przestępstw. Była to także pierwsza w historii kryminalistyki sprawa, kiedy testy DNA przesądziły o niewinności innego podejrzanego. Obecnie jest to najpewniejsza metoda badań kryminalistycznych. Ma tę niewątpliwą zaletę, że biologiczny materiał dowodowy może być stary i bardzo zniszczony oraz że wystarczają jego śladowe ilości. Dzięki temu śledczy wielokrotnie powracali do głośnych spraw z przeszłości, licząc na rozwiązanie zawiłych zagadek (analizy DNA zastosowano m.in. do identyfikacji ciała słynnego rewolwerowca Jessego Jamesa czy seryjnego mordercy znanego jako Zodiak).
Badania genetyczne składają się z kilku etapów. Pierwszy polega na wyizolowaniu DNA z jądra komórkowego, znajdującego się prawie w każdej komórce człowieka. Potem DNA powiela się, by otrzymać ilość wystarczającą do przeprowadzenia analizy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że w sprawach karnych bada się tylko niekodujące fragmenty kwasu nukleinowego, czyli te, które nie są odpowiedzialne za kolor oczu, włosów etc. W dalszej kolejności dokonuje się odczytu sekwencji DNA za pomocą zautomatyzowanych sekwenatorów. Wizualizacja pozwala na stworzenie odpowiednich wykresów charakterystycznych dla danej próbki. Ich porównaniem zajmuje się już biegły sądowy, który tworzy na ich podstawie profile DNA.
Dowody badań DNA i możliwość ich przeprowadzenia już po prawomocnym skazaniu przyczyniły się w USA do największej liczby zwolnień niesłusznie skazanych. I choć są one bardzo skutecznym panaceum na błędy wymiaru sprawiedliwości, warto pamiętać, że nie rozwiązują wszystkich problemów. „Nie zawsze przecież istnieją dowody biologiczne z miejsca przestępstwa, bo np. sprawca ich nie pozostawił albo uległy zniszczeniu, zagubieniu bądź złemu zabezpieczeniu” – zwraca uwagę dr Paweł Cioch w pracy „Problematyka niesłusznego skazania w Stanach Zjednoczonych”.
Choć metoda badań DNA uchodzi za niemal doskonałą, wcale nie oznacza, że należy ją traktować bezkrytycznie. Zdarzają się pomyłki, głównie na skutek zaniedbań i błędów popełnionych przez człowieka podczas analizy śladów biologicznych. A jedna pomyłka w laboratorium może oznaczać wiele niezasłużonych lat za kratami, o czym przekonał się w Polsce Tomasz Komenda – w 2018 r. opuścił więzienie po odsiedzeniu 18 lat za gwałt i morderstwo, których nie popełnił. Za kratki trafił m.in. z powodu nieścisłości w odczytywaniu wyników analizy genetycznej.
Podstawowy problem polega na tym, że zdecydowana większość próbek zbieranych przez śledczych zawiera ślady biologiczne więcej niż jednego człowieka. A to może rzutować na interpretację wyników. Bo czy dominująca ilość DNA musi od razu świadczyć o czyjejś winie? Niedawne odkrycia potwierdziły, że nie wszyscy zostawiają go tyle samo, a ilość ta zależy np. od częstości mycia rąk czy chorób skóry. Mało tego, okazuje się, że nasz materiał DNA może znaleźć się w miejscu, w którym nigdy nie byliśmy, lub na przedmiocie, z którym nigdy nie mieliśmy bezpośrednio do czynienia. Wyobraźmy sobie sytuację, że tankujemy samochód na stacji paliw, po czym grzecznie odjeżdżamy. A co, gdyby z tego samego dystrybutora skorzystała osoba, która zaraz po zatankowaniu kogoś zamordowała? Nasze DNA mogłoby zostać przeniesione na miejsce zbrodni przez samego zabójcę, a my znaleźlibyśmy się w gronie podejrzanych. Naciągane? Do takich przypadków już dochodziło.
W 2012 r. o zabójstwo milionera z Kalifornii oskarżono bezdomnego Lukisa Andersona. Dopiero w toku śledztwa okazało się, że w dniu popełnienia morderstwa leżał nieprzytomny w szpitalu. Jakim cudem jego DNA znalazło się na miejscu zbrodni? Otóż wezwani na miejsce sanitariusze zaledwie kilkadziesiąt minut wcześniej zajmowali się reanimowaniem Andersona. Inny przykład. W 2013 r. o gwałt oskarżono Adama Scotta, choć jego billingi telefoniczne wskazywały, że w dniu zdarzenia przebywał w innym mieście, oddalonym o kilkaset kilometrów. Jego materiał biologiczny został włączony do śledztwa na skutek zaniedbań pracownika laboratorium. Ten zamiast zgodnie z procedurą wyrzucić tackę po jednym badaniu, wykorzystał ją ponownie, a DNA Scotta, analizowane w zupełnie innej sprawie, przez przypadek potraktowano jako dowód na obecność podejrzanego w miejscu przestępstwa. W ten sposób połączono ze sobą dwie niezależne sprawy karne.
Centre for the Forensic Sciences, zlokalizowane przy University of London, swego czasu przeprowadziło testy, w ramach których poproszono ochotników o trzymanie się za ręce przez dwie minuty, po czym każdy miał chwycić nóż. W 85% przypadków partnera zidentyfikowano jako współsprawcę. Optymizmem nie napawają także ustalenia National Institute of Standards and Technology (NIST). Taką samą mieszankę śladów DNA przekazano do 105 laboratoriów amerykańskich i 3 kanadyjskich z prośbą o wskazanie trzech podejrzanych o hipotetyczny napad na bank, z których jeden nie był związany ze zdarzeniem. Część laboratoriów prawidłowo wykonała zadanie, ale aż 74 wytypowały niewinną osobę jako współsprawcę. Nie oznacza to, że metoda badań DNA jest zła, trzeba jedynie mieć świadomość, że nie jest nieomylna. I nawet jeśli ktoś zostanie skazany na podstawie analizy materiału genetycznego, gdy będą istniały ku temu przesłanki, można taki dowód w sądzie podważyć.
Loteria odszkodowań
W amerykańskich więzieniach przebywa obecnie 2,2 mln więźniów, czyli 25% wszystkich osadzonych na świecie. Nawet w Chinach jest ich o pół miliona mniej, choć populacja Państwa Środka pięciokrotnie przewyższa amerykańską. Te liczby szokują, zwłaszcza kiedy patrzymy na Stany Zjednoczone jako ostoję światowej demokracji. Liczba więźniów to wynik wadliwego systemu, a za kratki można tam trafić za najmniejsze przewinienie. Jedna trzecia stanów pozwala na posyłanie do więzień ludzi niespłacających zaciągniętych kredytów. W 24 stanach obowiązują różne wariacje prawa do trzech razy sztuka (ang. three strikes law), które w najostrzejszym wydaniu umożliwiają ukaranie recydywistów bardzo wysokimi wyrokami (od 25 lat do dożywocia). W efekcie liczba osadzonych w amerykańskich więzieniach stale rośnie. W 1970 r. było ich 280 tys., a obecnie to ponad 2,2 mln. I nie jest to efekt wzrostu populacji.
Przy takim przemiale skazanych margines popełnianych błędów jest siłą rzeczy wyższy. Pośpiech nigdy nie jest dobrym doradcą. Ale gdy błędy z niego wynikające rujnują komuś życie, pojawia się problem. Co w sytuacji, kiedy Innocence Project dowiedzie czyjejś niewinności? Czy amerykański system poczuwa się do odpowiedzialności i próbuje zadośćuczynić fatalnej pomyłce? Z tym też bywa bardzo różnie.
Kwestia odszkodowań dla niesłusznie skazanych więźniów nie jest ujednolicona na poziomie federalnym i zależy od stanu. Ryan W. Ferguson za niesłuszne 10 lat więzienia wywalczył w stanie Missouri 11 mln dol. odszkodowania (pozwał w sumie 11 osób, łącznie ze skarżącymi go prokuratorem i policjantami prowadzącymi dochodzenie). Dla kontrastu Anthony Porter, mieszkaniec Chicago, który spędził 17 lat w celi śmierci, a zwolniony został zaledwie 50 godz. przed wykonaniem egzekucji, po wyjściu na wolność nie otrzymał ani grosza. Dzieje się tak dlatego, że w amerykańskim systemie bezprawne skazanie niekoniecznie oznacza naruszenie dóbr pozwanego. Jeżeli nie ma dowodów, że policja lub prokuratura działały niewłaściwie, najczęściej nie można żądać finansowego zadośćuczynienia za cierpienia. Poza tym, aby wytoczyć powództwo o prawa obywatelskie, oskarżeni muszą być formalnie ułaskawieni. Wbrew pozorom jedno nie oznacza drugiego. W przypadku uchylenia wyroku zwykle rozpoczyna się nowy proces, który ma zapewnić niesłusznie skazanemu uniewinnienie, łącznie z wymazaniem przestępstwa w kartotece. Ponad 20 amerykańskich stanów posiada odrębne przepisy, które jasno określają, kiedy taka osoba może ubiegać się o odszkodowanie. Na przykład w Oklahomie i Teksasie nie może mieć na koncie żadnych innych wyroków.
Wysokość odszkodowania także może być różna i jego regulacja leży w gestii poszczególnych stanów. Bardzo często stosuje się określoną stawkę dzienną lub miesięczną za dni niesłusznie spędzone w więzieniu. Przykładowo w Kalifornii ustalono ten limit na 100 dol. za dzień. W Ohio stawka za każdy rok nie może być wyższa niż 25 tys. dol., choć w Alabamie ten sam limit wynosi 50 tys. dol. Zdarza się także jak w New Jersey, że wysokość odszkodowania uzależniona jest od wysokości zarobków, jakie pokrzywdzony otrzymywał przed skazaniem. Tego typu sprawy zawsze są zawiłe i niekoniecznie dadzą się sprowadzić do prostego przelicznika.