Zatłoczona baza pod Mount Everestem. Himalaje od dawna nie są już miejscem dla samotników. Zatłoczona baza pod Mount Everestem. Himalaje od dawna nie są już miejscem dla samotników. R.M. Nunes / Shutterstock
Człowiek

Ewolucja wspinacza

Aleksander Lwow, zdobywca czterech ośmiotysięczników.Wikipedia Aleksander Lwow, zdobywca czterech ośmiotysięczników.
Edmund Hillary i Tenzing Norgay, pierwsi zdobywcy Mount Everestu.Wikipedia Edmund Hillary i Tenzing Norgay, pierwsi zdobywcy Mount Everestu.
Objawy mogą się różnić w zależności od prędkości wspinaczki.Infografika Zuzanna Sandomierska-Moroz Objawy mogą się różnić w zależności od prędkości wspinaczki.
Szerpowie od początku historii himalaizmu byli podstawą wypraw.Wojtek Chmielewski/Shutterstock Szerpowie od początku historii himalaizmu byli podstawą wypraw.
W himalaizmie niezmienne są tylko dwie rzeczy: góry i ludzka natura. Wszystko inne na zawsze odmieniły technologia i nauka.

„To wygląda jak piknik, który zaskoczyła burza śnieżna”, powiedział pisarz George Bernard Shaw, oglądając zdjęcia z bazy brytyjskiej ekspedycji na Mount Everest z 1924 r. Rzeczywiście, dla postronnego obserwatora tak mogło to wyglądać. George Mallory, alpinista, a do niedawna nauczyciel historii, ma na sobie jedwabną koszulę, ręcznie robiony wełniany kardigan, skarpety i marynarkę z gabardyny. Na niektórych fotografiach jego kolega z ekipy, Andrew Irvine, w elegancko zawiązanym szaliku wygląda jak przedstawiciel angielskiej klasy średniej, który w weekend wybrał się na ryby, a nie na „trzeci biegun”, jak lubiono mówić wówczas o liczącej 8848 m górze.

Nie była to oczywiście weekendowa przygoda, ale głośna wyprawa, druga w historii próba zdobycia najwyższej góry na planecie, a sprzęt i ubrania, których używali wtedy himalaiści, były na tamte czasy nowatorskie i najwyższej jakości. Dość powiedzieć, że podjęto już wówczas próbę wspinaczki z aparatem tlenowym, a kiedy w 2006 r. Graham Hoyland przetestował na Evereście odzież identyczną do tej, jaką w 1924 r. nosił Mallory, doszedł do wniosku, że niewiele ustępowała dzisiejszej.

Dwupłatowcem na Marsa

Z dzisiejszej perspektywy tamta próba zdobycia szczytu była jak wycieczka na Marsa dwupłatowcem. Żeby utrzymać temperaturę ciała na odpowiednim poziomie, Mallory nosił siedem lub osiem warstw wełny i jedwabiu, a na głowie nie miał obowiązkowego dziś kasku, tylko skórzaną pilotkę, podwędzoną z Royal Air Force, o której można powiedzieć wszystko prócz tego, że skutecznie zatrzymuje ciepło. Sam aparat tlenowy Anglika ważył 14 kg, a bawełniane liny, którymi się posługiwał, były ciężkie, sztywne i nasiąkały wodą. Nie mówiąc o tym, że ani Mallory, ani Irvine nie mieli do dyspozycji haków wspinaczkowych, podstawowego wyposażenia dzisiejszych alpinistów.

– W tamtych czasach nie stosowano także raków, tylko trikunie – podbite ćwiekami ciężkie buty. Nawet kiedy raki były już w użyciu, nie miały przednich zębów – tłumaczy Grzegorz Bielejec, alpinista, wydawca kwartalnika „Taternik”. – Żeby móc się w tym wspinać, trzeba było każdy stopień wyrąbać czekanem.

Ponieważ brytyjska wyprawa z 1924 r. była zaawansowana technicznie, drużyna Mallory’ego i Irvine’a raki zabrała. Tyle że ich skórzane paski były tak ciasne, że zwiększały ryzyko odmrożeń stóp, i ostatecznie ich nie użyto. – W porównaniu z ekwipunkiem sprzed stu lat dzisiejszy to kosmos – uważa Bielejec.

Lecz nie trzeba sięgać sto lat wstecz, do tragicznej zresztą historii Mallory’ego i Irvine’a (obydwaj zginęli, prawdopodobnie nie zdobywszy szczytu), by zobaczyć kosmiczne zmiany w alpinizmie. Aleksander Lwow, polski alpinista i himalaista, zdobywca czterech ośmiotysięczników i autor książki „Zwyciężyć znaczy przeżyć”, wspomina swoją zimową wyprawę na K2 sprzed 30 lat. Miał na sobie cienki goreteksowy kombinezon, co było wtedy najnowszą zdobyczą techniki, ale fatalnie uszyty – nie posiadał zamków, tylko rzepy, a te, oblepione lodem, nie zaklejają się. – Do tej pory pamiętam okropny widok swoich odsłoniętych kolan, bo rzepy w tym miejscu były nie do zapięcia – mówi Lwow.

Postęp widać najlepiej na przykładzie wagi ekwipunku. – W ciągu prawie 40 lat, od kiedy się wspinam, sprzęt wspinaczkowy odchudził się ponaddwukrotnie, łącznie z karabinkami, hakami, czekanami – mówi Grzegorz Bielejec. – Obecnie na dwu-, trzydniowy atak szczytowy można zabrać do jednego plecaka namiot, śpiwór, liny, odzież i jedzenie, a waży to łącznie ledwie kilka kilogramów.

Zdaniem wydawcy „Taternika” skok jakościowy dotyczy zwłaszcza lin. Dawno zapomniano o bawełnie. Dziś liny są pokryte teflonem, impregnowane tak dobrze, że nawet po kilku dniach solidnej wspinaczki nie nasiąkają i pozostają elastyczne. Ta cecha jest niezwykle ważna, bo rozciągliwe liny mogą zamortyzować upadek i stanowić o przeżyciu. – Wystarczy obejrzeć film „Północna ściana” o zdobyciu Eigeru w latach 30. Jest w nim scena, w której wspinacz utyka na węźle usztywnionej jak kołek liny. Nie mogąc go rozplątać ani przeciąć, umiera. Dziś to nie do pomyślenia – opowiada Bielejec.

Do zdobyczy techniki doliczyć trzeba lekką, ciepłą odzież z wmontowanymi ogrzewaczami chemicznymi i elektrycznymi, czekany – krótkie i leciutkie – no i tlen. Choć we wspinaczce sportowej standardem jest brak wspomagania tlenem, to trudno nie wspomnieć o rewolucji w tym obszarze. – Ogromnym postępem były tytanowe butle tlenowe, które wprowadzili Rosjanie – podsumowuje Aleksander Lwow. – Ważyły jedną trzecią tego co poprzednie, stalowe. To był początek tzw. boomu tlenowego. Takie trzy butle dostarczają przecież tlenu na kilkanaście godzin wspinaczki.

Choć dla polskiego himalaisty decydująca dla górskich wypraw zmiana nastąpiła gdzie indziej. – Nie da się wyodrębnić jednego, najważniejszego elementu, ale wydaje mi się, że do najistotniejszych należy zaliczyć idealne prognozy pogody. Nie ma już wychodzenia w ciemno. Można starannie zaplanować atak: „Przez kilka godzin będziemy szli w dupówie, ale potem mamy dwa dni lampy” – komentuje Lwow, podając przy okazji dwa barwne określenia z górskiego słownika. „Dupówa” to zła pogoda, „lampa” – słoneczna.

Nauka umożliwia nie tylko przepowiadanie pogody. Jedną z przeszkód na Evereście jest lodospad lodowca Khumbu, od którego odpadają czasem bloki lodu wielkości domu jednorodzinnego. Dzięki programowi Extreme Ice Survey przejście tamtą drogą jest obecnie bezpieczniejsze: wycelowana w Khumbu kamera co pół godziny robi zdjęcie lodowca, a program komputerowy porównuje je z poprzednimi. To daje możliwość przewidzenia, jak szybko i gdzie lód może zasypać himalaistów.

– Nie da się ukryć, że dzisiejsza technologia, telefony, GPS i całe to badziewie, bardzo pomagają – komentuje w swoim stylu Lwow. – Trzydzieści lat temu schodziliśmy z Maćkiem Berbeką z Broad Peaku we mgle, w burzy. Tylko intuicja, umiejętność ustalania trasy dzięki zlokalizowaniu detali wyprowadziła mnie wtedy z tarapatów. A dziś? Dziś włącza się GPS z naniesioną ścieżką wejścia i po sprawie. Jeden krok w bok, a urządzenie pokazuje, że robimy błąd.

Dzięki tym wszystkim usprawnieniom śmiertelność wśród alpinistów (stosunek zgonów do udanych ataków na szczyt) na Mount Evereście wynosi dziś 1,5%. To niewiele w porównaniu z innymi szczytami Himalajów: na Annapurnie to 4,5%. A jeszcze większe wrażenie robi statystyka z 1990 r. Wtedy ten odsetek na Czomolungmie wynosił 37%.

Mount wi-fi

„Po zachodzie słońca wczołgaliśmy się w końcu do namiotu, włożyliśmy wszystkie ciepłe ubrania i wślizgnęliśmy się w śpiwory. Wypiliśmy ogromne ilości płynu i zjedliśmy zadowalający posiłek z naszego kramu smakołyków: sardynki i brzoskwinie, morele w puszce, daktyle i biszkopty z dżemem i miodem” – tak w książce Johna Hunta „Zdobycie Mount Everestu” Edmund Hillary opisywał noc poprzedzającą wejście na szczyt. Rankiem następnego dnia Hillary opiekł nad kuchenką turystyczną firmy Primus pokryte lodem buty, które nierozważnie zostawił na noc przy śpiworze, włożył trzy pary rękawic: jedwabne, wełniane i wodoodporne, chwycił czekan ze stalową głowicą i jesionowym styliskiem i kiwnął na Tenzinga Norgaya, Szerpę, partnera we wspinaczce. „Gotowy?” „Ah cha – odparł po nepalsku Norgay. – Gotowy”. Na plecy zarzucili aparaty tlenowe. Stosunkowo lekkie. Z jedną butlą tlenu ważyły tylko 8 kg. Te, które trzy dni wcześniej mieli na sobie podczas wspinaczki Evans i Bourdillon, były prawie dwa razy cięższe, na dodatek zepsuły się tuż przed szczytem i ich poprzednicy musieli zawrócić. Nowozelandczyk Hillary i Nepalczyk Norgay nie mieli zamiaru się cofać. Teraz albo nigdy. Ruszyli. Kilka godzin później byli pierwszymi ludźmi, którzy stanęli na szczycie Czomolungmy, jak Tybetańczycy mówią na Mount Everest. Ustalili, że przekażą światu, że na wierzchołku obydwaj postawili nogi równocześnie. Tak będzie fair.

To romantyczny opis wspinaczki z 1953 r. Partnerstwo, honor, ciężki, niewygodny sprzęt, duch sportowej rywalizacji i nowej przygody od dawna nie goszczą na Mount Evereście. Nie wywiał ich stamtąd lodowaty górski wiatr, lecz ludzkie ułomności i postęp techniki. Równo 60 lat po wyczynie Hillary’ego i Norgaya magazyn „National Geographic” opublikował zdjęcie przedstawiające himalaistów na Hillary Step, miejscu oddalonym 50 m od czubka Everestu. Wspinacze w kolorowych kombinezonach, supernowoczesnych goglach, ze sprzętem wartym tysiące dolarów wyglądają jak Marsjanie, ale nie to na zdjęciu jest najdziwniejsze: na tym trudnym technicznie odcinku zrobił się korek. Czomolungma jest tak zatłoczona, że czasem trzeba czekać w strefie śmierci, czyli powyżej 8 tys. m, jak po parówki w mięsnym. W 2013 r. rzucono nawet propozycję, by na Hillary Step zamontować drabinę upłynniającą ruch w tym miejscu.

– Mount Everest wyszedł poza sport, to już głęboka komercja – mówi Aleksander Lwow. – O sporcie nie można tam mówić, bo Szerpowie nie pozwalają na żadne nieopłacone eskapady. Idzie tam dziś masa ludzi po zabezpieczonym szlaku, asekurowanych od obozu do obozu przez Szerpów. Mają pod dostatkiem picia i jedzenia, a Szerpowie w razie problemów podadzą drugą butlę z tlenem albo pomogą zejść z góry.

Do dzisiaj Mount Everest zdobyto łącznie ok. 6,5 tys. razy, a dokonało tego ponad 600 osób. Może to zrobić każdy, kto dysponuje dobrą kondycją fizyczną i 35–80 tys. dol., za które dostaje się namiot w bazie z dostępem do wi-fi, a czasem osobistego Szerpę, który ugotuje obiad, poniesie plecak i zrobi herbatę na powitanie. Widoki gratis.

– Pretendentem do bycia drugim komercyjnym szczytem jest Czo Oju, szósta góra świata – stwierdza Aleksander Lwow. – K2 jest technicznie zbyt trudna, wysoka, a z powodów klimatycznych może i trudniejsza od Everestu, ale w ogonku czekają już: Gaszerbrum II i Gaszerbrum I czy Broad Peak, które stopniowo oblepiane będą linami poręczowymi, by zjawiły się na nich rzesze wspinaczy.

Komercjalizacja Himalajów sprawia, że dochodzi tam do sytuacji, które nie mieściłyby się w głowie dawnym mistrzom. W 2012 r. 19-letnia Brytyjka Leanna Shuttleworth i jej ojciec Mark w drodze na szczyt minęli ciała wspinaczy, którzy zmarli tego dnia na górze, ale i ludzi, którzy wciąż żyli, lecz byli zbyt słabi, by samodzielnie zejść do obozu. Nie zatrzymali się, by pomóc, co zbulwersowało środowisko himalaistów. Czy mogli pomóc? A jeśli nie, czy nie powinni przynajmniej zawrócić?

Rok później światowe media szeroko opisywały awanturę w bazie na wysokości 6474 m. Trzech znanych europejskich wspinaczy – Jonathan Griffith, Ueli Steck i Simone Moro – zostało zaatakowanych przez grupę stu Szerpów. W ruch poszły kamienie i nóż. Himalaiści salwowali się ucieczką. Sytuacja była następstwem wcześniejszej sprzeczki, w której miejscowi oskarżyli Europejczyków o zrzucenie na nich odłamków lodu. Na dodatek w kłótni Moro nazwał jednego z Nepalczyków sk...synem, a to najcięższa obelga w tamtej kulturze. Jak tłumaczył Griffith gazecie „Guardian”, on i jego koledzy byli przypadkowymi ofiarami gniewu, który narastał w poniżanych i źle opłacanych Szerpach od dawna. „Rozkładają śpiwory i robią herbatę ludziom, którzy nie zadadzą sobie trudu, by zapamiętać choćby ich imię”, wyjaśniał. Można tylko wyobrazić sobie minę, jaką by miał George Mallory na wieść o takich wydarzeniach. Czy, jak ujął to syn Tenzinga Norgaya, Jamling: „Mój ojciec byłby zszokowany, dowiadując się, że śmiałkowie atakujący szczyt nie mają pojęcia, jak założyć raki”.

Kanalie z tlenem

Kontrowersje są we wspinaczce wysokogórskiej jak śnieg na szczytach – obecne zawsze. Okultysta Aleister Crowley na Kanczendzondze nie przejął się zupełnie krzykami porwanych przez lawinę kolegów i zamiast ruszyć na pomoc, po prostu poszedł spać. Cesare Maestri wkręcił za pomocą sprężarki 400 śrub i haków w południowo-wschodnią ścianę Cerro Torre i bez pardonu zostawił je tam razem z wiszącym na linie kompresorem (wytyczona przez niego trasa nazywana jest dziś złośliwie Drogą Sprężarkową). Spór Lacedellego i Compagnoniego z Bonattim na K2 w 1954 r., kiedy dwaj pierwsi oskarżali go o upuszczanie im tlenu z butli, a Bonatti zarzucał im, że przenieśli potajemnie obóz, przez co był zmuszony do biwaku w jamie śnieżnej na wysokości 8100 m. W polskim himalaizmie najwięcej emocji wzbudziło ostatnio zachowanie Elisabeth Revol na Nanga Parbat. „Czy miała prawo zostawić tam Tomasza Mackiewicza?” – pytali internauci i media.

Wątpliwości wzbudza też każde nowe rozwiązanie techniczne. Na początku XX w. za nieetyczne uznawano stosowanie raków. Kiedy pojawiły się pierwsze aparaty tlenowe do wspinaczki, Arthur Robert Hinks, astronom i geograf z Cambridge, członek Royal Geographical Society, nazwał tych, którzy użyją ich w górach, kanaliami.

Osobnym tematem jest stosowanie substancji wspomagających, które ma w wysokich górach długą tradycję. Już w 1953 r. Michael Ward, medyk wyprawy na Everest, podał dwóm Szerpom ochotnikom amfetaminę, by sprawdzić jej działanie na tych wysokościach. Efekty były rozczarowujące. Jeden z mężczyzn wyleczył się tylko z kaszlu, a drugi przyznał, że środek pomógł mu zasnąć. W XXI w. w plecakach lądują takie substancje jak diamox (acetazolamid), deksametazon czy nifedypina. Zapobiegają wystąpieniu ostrej choroby wysokogórskiej, wysokościowemu obrzękowi płuc i mózgu. I o ile nie ma wątpliwości co do stosowania tych leków w celu ratowania życia, używanie ich do szybszej, wydajniejszej wspinaczki traktowane jest jako doping.

Niedawno oliwy do ognia dolał sam Reinhold Messner, człowiek legenda gór, który w wywiadzie dla hiszpańskiego „Desnivel” powiedział: „Gdyby wyspecjalizowany lekarz wybrał się do bazy na Evereście i pobrał próbki krwi, odkryłby, że 90% wspinaczy stosowało doping”. Pracująca w bazie Everestu amerykańska lekarka Luanne Freer przyznała, że wedle jej ankiety „dwie trzecie badanych wspinaczy miało przepisane leki zwiększające wydajność organizmu i zamierzało ich użyć nie w celach ratowniczych, lecz by zwiększyć szanse wejścia na szczyt”.

Etyczne wątpliwości nie ominęły kwestii miejsca mediów społecznościowych w górach. Czytelnicy od zawsze domagali się najświeższych wiadomości z wypraw i nawet jeśli dziennikarze irytowali alpinistów, ci zdawali sobie sprawę, że ich obecność w bazach i na zboczach jest konieczna. Ale społeczność alpinistyczna nie była gotowa na to, co wydarzyło się w 1999 r. Wtedy zdobyciu północno-zachodniej ściany Great Trango Tower w Pakistanie przyglądała się duża ekipa telewizyjna, która nadawała codzienne relacje ze ściany za pośrednictwem internetu.

Co można powiedzieć na ten temat prawie dwie dekady później, w czasach Facebooka i Twittera, gdy Everest objęty jest zasięgiem telefonii 4G? – To nowe pokolenie jest pod tym względem nie do zmiany, to inna generacja – wzdycha Aleksander Lwow. – Teraz alpiniści udzielają się na społecznościówkach non stop, Adam Bielecki wrzuca komentarze z informacją, co robi, dosłownie co chwila. Jego track śledzi on-line na bieżąco kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy ekscytują się tym, że podszedł dwa metry... a teraz zszedł pięć metrów w dół... o!, a teraz stoi, a może leży?!

Zdaniem autora książki „Zwyciężyć znaczy przeżyć” taka ciągła obserwacja na niektórych alpinistach musi wywierać nieuświadamianą presję i skłaniać do zbyt ryzykownych decyzji. – Wiedzą, że są oglądani, że muszą mieć wynik, i w dramatycznych momentach może to doprowadzić do sytuacji jak na Broad Peaku pięć lat temu, kiedy wspinacze przekroczyli czas alarmowy. Mieli blisko szczyt, ale osiągnęli go o zmierzchu. Musieli schodzić w nocy, no i cóż, dwóch nie zeszło.

Ego, pieniądze i ryzyko zawsze tworzą wybuchową mieszankę, nie tylko w Himalajach, choć dach świata jest pod tym względem wyjątkowy. Jest jak szkło powiększające: arogancję, bezduszność i próżność widać tam wyraźniej. Może rację ma mieszkająca w Katmandu dziennikarka i himalaistka Billi Bierling, która od lat opisuje wyprawy wysokogórskie: „Ktoś kiedyś powiedział, że zdobycie Everestu to wyzwanie, ale największym wyzwaniem byłoby zdobyć go i nikomu o tym nie powiedzieć”.

Paweł Franczak
filozof i psychoterapeuta

Wiedza i Życie 4/2018 (1000) z dnia 01.04.2018; Himalaizm; s. 22

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną