terravivos.com / Archiwum
Człowiek

Apokalipsa na bogato

Milionerzy z całego świata wydają krocie na luksusowe schrony, które zapewnią im przetrwanie na wypadek katastrofy. Nie chodzi tylko o to, by przeżyć, ale by żyć później pełną piersią.

Kuchnia, jadalnia, salon, cztery sypialnie z oddzielnymi łazienkami oraz pięć, sześć dodatkowych pomieszczeń, które można zaadaptować według własnego uznania. To standardowy rozkład dwupoziomowego apartamentu oferowanego przez firmę Vivos. „Apartament” w tym przypadku to pojęcie nie do końca adekwatne, bo chodzi o luksusowy schron, zlokalizowany kilkadziesiąt metrów pod ziemią. W gigantycznym kompleksie Europa One, liczącym łącznie 23 tys. m2, takich apartamentów ma być 34 (każdy o powierzchni 232– 464 m2). Do tego przestrzeń wspólna, na którą składają się sala kinowa, biura konferencyjne, basen, restauracje, piekarnia, pokój do ćwiczeń, a nawet piwniczka z winami. Cały kompleks jest zabezpieczony przed różnego rodzaju wybuchami i promieniowaniem, a wejścia do niego strzegą potężne 20-tonowe drzwi. Do tego własna infrastruktura drogowa, lądowisko dla helikopterów, prywatna zajezdnia kolejowa i ochrona. Mieszkańcy schronów będą mogli też liczyć na świeże warzywa i owoce hodowane w specjalnych szklarniach. Do ich kranów trafi filtrowana woda dostarczana z podziemnych zbiorników, a prąd wytworzą generatory zasilane odnawialnymi źródłami energii. Wszystko przemyślano tak, by bunkier był samowystarczalny i zapewnił jego lokatorom przetrwanie co najmniej przez 365 dni, dopóki sytuacja na powierzchni się nie uspokoi.

Firma Vivos chwali się, że ciągle rozbudowywana Europa One, zlokalizowana w niemieckim miasteczku Rothenstein, pomieści nawet tysiąc osób. Najtańsze miejsca zaczynają się od 40 tys. dolarów od osoby (jednorazowa opłata), choć wiadomo, że w obiekcie wartym ponad miliard dolarów znajdą się oferty warte i dziesięć razy tyle. Szaleństwo? Bynajmniej. Jeśli jest popyt, jest i podaż.

Kilkanaście lat temu wśród krezusów tego świata zapanowała moda na wykupywanie miejsc w luksusowych podziemnych bunkrach, gdzie wraz z rodzinami mogliby się ukryć na wypadek katastrofy. Jakiej dokładnie? To nieistotne: wojny atomowej, upadku meteorytu, przebiegunowania Ziemi, apokalipsy zombi. Ważne, że każdy chce mieć bilet na przetrwanie na wypadek, gdyby świat zaczął się walić.

Wille pod ziemią

Amerykańska firma Vivos to w branży survivalu jeden z największych graczy na rynku. Nim podjęła się budowy niemieckiego kolosa, doświadczenie zdobywała w Stanach Zjednoczonych. Do Vivos należy m.in. kompleks 575 bunkrów w Dakocie Południowej, stanowiących bazę wojskową w czasach zimnej wojny. Całość wykupiono od amerykańskiej armii i przerobiono na cywilne schrony. Teren o powierzchni 46 km2 jest w stanie pomieścić 5 tys. osób, gwarantując im odpowiednie warunki do przetrwania. W celu zapewnienia bezpieczeństwa zorganizowano całodobową ochronę wyszkolonych strażników i system monitoringu. Oprócz tego każdy mieszkaniec xPoint, bo tak nazywa się to osobliwe miejsce, będzie mógł korzystać z przestrzeni wspólnej, na którą składają się sklep spożywczy, restauracja, bar, miejsca do grillowania, teatr, wanna z hydromasażem, siłownia, klinika, ogrody hydroponiczne, sale konferencyjne, sale lekcyjne, kaplica, stadnina koni, a nawet strzelnica.

Koszt bunkra w stanie surowym o powierzchni ok. 150 m2 to 25 tys. dolarów plus coroczna opłata w wysokości 1 tys. dol. Umowa podpisywana jest na 99 lat i, co ciekawe, tylko od nas zależy, ile osób się w nim ukryje. Vivos daje swoim klientom wolną rękę w kwestii wyposażenia. Deweloper zapewnia, że każdy obiekt da się podłączyć do prądu, systemu filtracji powietrza, kanalizacji i wody pitnej. Nie sprawi problemów wyposażenie go choćby w wyświetlacze LED, które będą imitować okna i wyświetlać krajobrazy sprzed globalnej katastrofy. Właściciele największych schronów zapewne urządzą sobie również kameralną salę kinową. Tutaj każdy może puścić wodze fantazji i przeżyć apokalipsę w takich warunkach, jakie sobie wymarzył.

– Współczesne bunkry nie przypominają obiektów znanych naszym ojcom czy dziadkom. Mamy świadomość, że na dłuższą metę ludzie nie przetrwają w spartańskich warunkach, dlatego oprócz bezpieczeństwa oferujemy im komfort. Nie tylko materialny, ale i psychiczny – mówi Robert Vicino, właściciel i założyciel firmy Vivos.

Katalog ofert luksusowych bunkrów z roku na rok rośnie, a poziom ekstrawagancji zależy jedynie od zasobności naszego portfela. W starym silosie w stanie Kansas, gdzie niegdyś stała gotowa do odpalenia rakieta międzykontynentalna Atlas V, teraz znajduje się kilkanaście apartamentów, w których można przeżyć w wygodnej izolacji co najmniej rok. Larry Hall kupił ten silos za kilkadziesiąt tysięcy dolarów i przebudował kosztem 20 mln dolarów. Wszystkie 12 apartamentów w nim umieszczonych już sprzedał. Apartament w wersji all inclusive ma prawie 180 m2 i jest w pełni umeblowany. Do tego 50-calowy telewizor w salonie i pięcioletni zapas jedzenia. Cena: 3 mln dol. W ofercie znajdowały się również mniejsze schrony (83 m2 za 1,5 mln dol.) oraz apartamenty typu penthouse (334 m2 za 4,5 mln dol.). Do tego przestrzeń wspólna, a w niej biblioteka, sala lekcyjna, siłownia, a nawet kryty basen. Co ciekawe, lokatorzy mogą się wprowadzić do schronu w dowolnym momencie, nie tylko w chwili globalnego kryzysu, a nawet zabrać ze sobą psa lub kota. Biznes jest na tyle intratny, że firma Larry’ego Halla – Survival Condo – kupiła już kolejny silos do przebudowania.

Na obrzeżach Dallas w Teksasie ruszyła z kolei budowa osiedla Trident Lakes, również zaprojektowanego z myślą o tych, którzy martwią się apokalipsą. Można je porównać do luksusowego ośrodka wypoczynkowego z własnym polem golfowym i jeziorem, tylko wille mają być wykonane ze zbrojonego betonu i w dużej części schowane pod ziemią. Całość projektu pochłonie 300 mln dolarów. Na razie postawiono ozdobną bramę, zbudowano drogę i fantazyjną fontannę, która ma być centralnym punktem kompleksu. Jak zapewnia deweloper, w 2018 r. wprowadzą się do niego pierwsi mieszkańcy.

Jeśli komuś nie w smak kupowanie gotowego schronu, może zamówić jego wybudowanie na własnym podwórku. W takiej sytuacji z pomocą przychodzi Rising S Company, która indywidualnie zaprojektowane bunkry buduje na całym świecie. Najdroższy pakiet, zwany arystokratycznym, kosztuje 8,5 mln dol. i zawiera system pomieszczeń na najwyższym poziomie luksusu, łącznie z sauną, siłownią, kinem, kręgielnią, strzelnicą, basenem i pokojem gier ze stołami bilardowymi. Chętnych do skorzystania z oferty podobno nie brakuje, a wśród nich mają znajdować się osobistości ze świata rozrywki, sportu i biznesu. Jedna z plotkarskich gazet napisała swego czasu, że takim obiektem dysponuje Bill Gates, ale żadna z szanujących się firm nie ujawnia nazwisk swoich klientów, bo w tej branży na równi z wygodą liczy się dyskrecja.

Ocalić cywilizację

Podobnych firm tylko w Stanach Zjednoczonych działa kilkadziesiąt. Wszystkie chwalą się dużym popytem, który wzrasta proporcjonalnie do skali potencjalnego zagrożenia na świecie. Nuklearny szantaż Korei Północnej, agresywna polityka Rosji, terrorystyczna działalność tzw. Państwa Islamskiego, przelatująca obok Ziemi asteroida, zmiany klimatu czy koniec kalendarza Majów, który miał spowodować przebiegunowanie naszej planety. Jakieś zagrożenie zawsze się znajdzie, a część ludzi nie chce bezczynnie czekać i się martwić.

Moda na własny bunkier wśród Amerykanów nie jest niczym nowym. Już w czasach zimnej wojny wielu obywateli chciało mieć na podwórku własne miejsce, gdzie mogliby się ukryć w razie napaści ze strony Związku Radzieckiego. W latach 90. nastąpiła chwilowa odwilż, ale po atakach na World Trade Center 11 września 2001 r. powszechne poczucie bezpieczeństwa znów zostało zachwiane. Od tamtej pory sukcesywnie rośnie liczba osób pragnących bronić się we własnym zakresie.

– Zainteresowanie bunkrami nie dotyczy już wybranych grup społecznych. Kiedyś taką zaradnością wykazywali się Amerykanie o poglądach konserwatywnych. Wśród nich spory wzrost zainteresowania schronami odnotowano po wyborze Baracka Obamy na prezydenta. Kiedy wygrał Donald Trump, bunkry zaczęli kupować liberałowie. W rzeczywistości powód lęku nie jest istotny. Bardziej chodzi o to, że bogacze razem z bunkrem kupują poczucie bezpieczeństwa. Miliony dolarów, jakie zarabiają na nich wyspecjalizowane firmy, to już inna sprawa – mówi Jeff Schlegelmilch z National Center for Disaster Preparedness przy Columbia University.

Moda na luksusowe schrony rozpowszechniła się na całym świecie. Bazują na niej niektóre firmy deweloperskie z Nowej Zelandii, reklamując swoje posiadłości jako najbezpieczniejsze na świecie, bo Nowa Zelandia jako kraj na uboczu ma rzekomo największe szanse uniknąć globalnych kryzysów. Od niedawna komfortowe bunkry buduje również polska firma Schron Sp. z o.o.

Taka sytuacja nie dziwi Richarda Duarte’a, autora książki „Surviving Doomsday. A Guide for Surviving an Urban Disaster”. – W wielu krajach panuje niepokój, co widać i w polityce, i w gospodarce. Świat zmienia się naprawdę szybko i nie zawsze na lepsze, dlatego każdy chciałby mieć własny plan B na czarną godzinę – twierdzi. Poza tym dlaczego zwykły obywatel miałby postępować inaczej, skoro na ewentualny kataklizm przygotowują się całe państwa, a niektóre projekty mają charakter wręcz globalnego survivalu. W minionym roku uruchomiono w Norwegii Arctic World Archive (Światowe Archiwum Arktyczne), schron, w którym przechowywane będą najważniejsze dokumenty tego świata. Powstał po to, by w razie katastrofy naturalnej lub wojny nuklearnej o skali globalnej można było odbudować cywilizację. Potężny bunkier ulokowano na Svalbardzie, zaledwie 1 tys. km od bieguna północnego, gdzie panuje wieczna zmarzlina. Wszystkie dane są zapisywane w postaci kodów QR na taśmie filmowej i jak twierdzi odpowiadająca za projekt firma Piql, powinny przetrwać 500–1000 lat. Podczas inauguracyjnego otwarcia archiwum w marcu 2017 r. swoje materiały zdeponowały w nim delegacje Brazylii i Meksyku. Pierwsza – konstytucję, druga – akt niepodległości i pisma z czasów Inków. Z tego wielkiego arktycznego sejfu mogą korzystać zarówno narody, jak i organizacje, instytucje i prywatne firmy z całego świata.

O bezpieczeństwo elektronicznych danych z kolei dbają bunkry w Alpach, Górach Skalistych i w Sierra Nevada (USA). Swiss Fort Knox to cyfrowy sejf, w którym zdeponowano dane we wszystkich możliwych formatach. Jego głównym zadaniem jest ochrona zasobów przed niebezpieczeństwem, w tym atakiem jądrowym, podczas którego uwalnia się fala promieniowania elektromagnetycznego, paraliżująca urządzenia elektryczne. Z usług Szwajcarów korzysta ponad 50 tys. klientów, a wśród nich najważniejsze instytucje z 30 krajów, banki i czołowe korporacje międzynarodowe.

Do tego trzeba dodać setki rządowych schronów i bunkrów, do których w razie niebezpieczeństwa zostaną przetransportowani najważniejsi oficjele poszczególnych państw. Możemy się śmiać z fanaberii bogaczy, ale świat już dawno zaczął się przygotowywać na wypadek apokalipsy.

Chłodnym okiem

Czy zwykły obywatel, nawet bogaty i w luksusowym bunkrze, rzeczywiście będzie miał szanse na przetrwanie? To oczywiście zależy od rodzaju katastrofy. Publiczne ogłoszenia o sprzedaży miejsc w luksusowych schronach zdaniem fanów survivalu raczej działają na niekorzyść ich przyszłych właścicieli. Jakiś czas temu w amerykańskiej prasie pojawił się anons o sprzedaży domu w Hollywood przystosowanego na wypadek apokalipsy, co spotkało się z wieloma uszczypliwościami. – W samym Los Angeles żyje 14 mln osób. I wszyscy wiedzą z gazet i programów telewizyjnych, że istnieje taki dom i że jest wyposażony w ogromne ilości jedzenia i picia. Nawet adres został podany. Jak myślicie, dokąd ruszą ci wszyscy ludzie, kiedy na gwałt będą potrzebowali schronienia i picia? – pytał rozbawiony Tom Martin, założyciel American Preppers Network, do której należy dziś 40 tys. osób.

Trudno nie przyznać mu racji. W sytuacji ekstremalnego zagrożenia ludzie będą szukali bezpiecznej przystani. Oczywiście wiele firm zapewnia odpowiednią ochronę swoich obiektów. Pytanie tylko, na ile będzie ona skuteczna, kiedy przyjdzie co do czego. Ochroniarze nie będą mieli rodzin, o które będą musieli się zatroszczyć? A może w koszty należy wliczyć także wykupienie miejsc również dla nich? Jak powstrzymać ich od przejęcia kontroli nad tymi, których mają ochraniać, kiedy będą jedynymi uzbrojonymi ludźmi w bunkrze odciętym od świata pogrążonego w chaosie? Idźmy dalej. Wielką niewiadomą jest to, czy uda się szybko dostać do bunkra. W kolorowych folderach i filmach reklamowych można znaleźć informacje, że w pobliżu większości luksusowych schronów znajdują się lotniska lub lądowiska dla prywatnych helikopterów. Pytanie: kto będzie te maszyny pilotował i obsługiwał na ziemi? Problem podobny jak w przypadku ochroniarzy. A to tylko kilka wątpliwości, którymi dzielą się internauci na licznych forach.

Nie przeżyliśmy globalnej katastrofy, nie wiemy więc, co w takiej sytuacji okaże się najważniejsze. Pozostaje mieć nadzieję, że nigdy się tego nie dowiemy.

Kamil Nadolski
dziennikarz, popularyzator nauki

***

Licznik apokalipsy

Zegar zagłady (ang. doomsday clock) to metaforyczny opis stanu naszej cywilizacji, której zagraża unicestwienie. Północ na tym zegarze oznacza całkowitą zagładę. Symboliczne odliczanie czasu do katastrofy prowadzone jest od 1947 r. przez zarząd Bulletin of the Atomic Scientists na University of Chicago. Najnowszy odczyt (wrzesień 2017) wskazuje, że od katastrofy dzieli nas zaledwie 2,5 min. Początkowo zagłada oznaczała wyłącznie groźbę użycia broni jądrowej, po zakończeniu zimnej wojny rozszerzono jej zakres na wszystkie współczesne zagrożenia, jak choćby zmiany klimatyczne i „nowe osiągnięcia w naukach biologicznych i nanotechnologii, które mogą spowodować nieodwracalne szkody”. Od pierwszego odczytu, który wskazywał 7 min do północy, zdaniem naukowców nieustannie zbliżamy się do katastrofalnej w skutkach dwunastki. Na pocieszenie warto wspomnieć, że gorzej już było – w 1953 r., kiedy USA i Związek Radziecki rozpoczęły testy broni termojądrowej. Zegar wskazywał wówczas 11:58. Na szczęście udało się go cofnąć.

***

Moda na przetrwanie

Wcale nie trzeba być bogatym, by przygotować się na apokalipsę. Od kilku już lat robią to prepersi, czyli ludzie zjednoczeni wokół idei przetrwania. To nieformalny ruch powstały w Stanach Zjednoczonych, który zgłębia temat zagłady cywilizacji w formie, jaką znamy dzisiaj (jego hasło to: TEOTWAWKI = the end of the world as we know it). Jak twierdzą prepersi, nie chodzi o żadną doktrynę religijną czy polityczną, ale zwykłą przezorność. Upadek meteorytu, ogromny wybuch, huragan, tornado, połączenie wielu katastrof ekologicznych, pandemia, konflikt jądrowy, załamanie się światowego systemu bankowego – tu nie ma żadnego konkretnego scenariusza. Każda przyczyna TEOTWAWKI może być dobra, a prepersi chcą być przygotowani zawczasu na wszystko. Zbierają zapasy, opracowują drogi ucieczki, budują schrony... Właściwie traktują te działania jak hobby. Na razie nie przeprowadzono na ten temat zbyt wielu badań, lecz wydaje się, że idea ta zyskuje popularność we wszystkich środowiskach, bez względu na status społeczny i materialny. W USA liczba prepersów przekroczyła 3 mln i ciągle rośnie, zwłaszcza gdy dochodzi do jakichś katastrof. Prepersi pojawili się również w Polsce. Organizują się w lokalne grupy i wymieniają doświadczeniami na forach internetowych.

***

Rządowy plan B

Każdy rząd ma schron, w którym w przypadku katastrofy ukryje się głowa państwa i najważniejsi oficjele. Na prezydenta Stanów Zjednoczonych czeka aż 40 takich miejsc. Podobnie będzie z pracownikami Białego Domu, członkami Kongresu i szefami czołowych amerykańskich instytucji. Zgodnie z zasadą rozproszenia VIP-ów należy podzielić na trzy grupy (Alfa, Bravo, Charlie) i przenieść w różne części kraju. Jeden z takich ośrodków, Mount Weather Emergency Operations Center, znajduje się godzinę drogi od Waszyngtonu i praca wre w nim przez całą dobę. Ośrodek zatrudnia 1400 stałych pracowników i musi być w ciągłej gotowości na przyjęcie chronionych osób.

O strategii obrony nuklearnej Rosji świat dowiedział się w 1996 r. za pośrednictwem „New York Timesa”. Powołując się na raport CIA, dziennikarze donieśli o tajnej bazie wydrążonej w górze Jamantau w Republice Baszkortostanu na Uralu. Budowa ruszyła jeszcze w latach 80. i w zasadzie trwa do dzisiaj. Za 40 mld dolarów, które wpompowano w projekt, 30 tys. robotników wydrążyło w skale bunkier z korytarzami o powierzchni 1 tys. km2. To dwa razy tyle, ile wynosi powierzchnia Warszawy. Schrony są wyposażone w system filtracji wody, chroniący przed skutkiem ataku nuklearnego, chemicznego i biologicznego. W Jamantau schronienie znajdzie nawet 60 tys. ludzi.

Pod względem wielkości schronu równych nie mają sobie jednak Chiny. Pod Pekinem znajduje się niemal drugie betonowe miasto, mogące pomieścić do 5 mln ludzi. To spadek po Mao Zedongu. Prace ruszyły jeszcze w 1969 r., kiedy stosunki Chin i ZSRR znalazły się w punkcie krytycznym, a wojna między liderami światowego komunizmu wisiała na włosku. Wybudowano łącznie 4 tys. km korytarzy i ponad 70 tys. km podziemnych dróg dojazdowych, po których mógłby przejechać nawet czołg. Na wypadek wojny każda instytucja miała mieć swój odpowiednik pod ziemią. Po latach powstało wielokondygnacyjne podziemne miasto, a pekińskimi korytarzami można podobno dotrzeć nawet do oddalonego o 100 km Tiencinu. Podziemny Wielki Mur, jak Chińczycy nazywają schron, został zaprojektowany tak, by w ciągu minuty po alarmie mogło zejść do niego 300 tys. ludzi, a w ciągu kolejnych 5 minut – 5 mln. Dziś to atrakcja dla turystów, ale jak zapewniają Chińczycy, w razie zagrożenia podziemny Pekin w każdej chwili może zacząć pełnić swoją pierwotną funkcję.

Wiedza i Życie 1/2018 (997) z dnia 01.01.2018; Bezpieczeństwo; s. 50

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną