Getty Images
Człowiek

Stephen Hawking: Mały wielki uczony

Prószyński i S-ka/mat. pr.
Deifikowany za życia i uświęcony w trybie subito fizyk dopiero cztery lata po śmierci staje się bohaterem pierwszej rzeczowej i krytycznej biografii.

Uczonego, który mógłby dorównać mu sławą, w ostatnich dziesięcioleciach nie było. Budził podziw i współczucie. Jego słowa drukowały tabloidy a o możliwość wykorzystania wizerunku biły się popularne programy telewizyjne. Stał się ikoną popkultury.

Postacie takie jak on aż proszą się o odrzucenie wierzchniej warstwy wizerunku i dotarcie do „prawdy”. Do nurtu demistyfikacyjnego należy wydana właśnie po polsku biografia „Hawking, Hawking. Geniusz i celebryta” (Wydawnictwo Prószyński i S-ka) autorstwa Charlesa Seife, doświadczonego dziennikarza naukowego, profesora uniwersytetu Yale.

Garść faktów. Stephen Hawking urodził się w 1942 r. W wieku zaledwie 17 lat rozpoczął studia na University of Oxford – Alma Mater swoich rodziców. W rekordowo młodym wieku został członkiem Akademii Królewskiej. W 1979 r. objął prestiżowe stanowisko lucasowskiego profesora matematyki na University of Cambridge. Ufundowane w 1663 r. przez Henry’ego Lukasa, piastowali przed nim między innymi twórca współczesnej nauki Isaac Newton i jeden z najwybitniejszych fizyków XX w. Paul Dirac.

Wcześnie dowiedział, że cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Lekarze dawali mu dwa lata życia. Choroba rozwijała się jednak znacznie wolniej niż prognozowali, a Hawking, po okresie głębokiej depresji, pomimo trudności w poruszaniu się i mówieniu, powrócił do nauki.

Był uczonym wybitnym, opublikował kilkaset prac naukowych, z których kilkadziesiąt osiągnęło status klasyków. Już na początku swojej kariery naukowej udowodnił, we współpracy z Rogerem Penrosem, że teoria względności Einsteina wyrokuje, że nasz wszechświat musiał mieć początek w stanie osobliwym, nie dającym opisać się prawami fizyki. Nazwa tego stanu „Wielki Wybuch” jest zapewne najbardziej powszechnie znanym pojęciem pochodzącym z fizyki fundamentalnej. Pamiętać jednak trzeba, że wbrew temu, co często można usłyszeć, Wielki Wybuch nie oznacza osobliwego początku naszego wszechświata, a tym bardziej fizycznego dowodu na istnienie stwórcy; znaczy jedynie tyle, że teoria względności Einsteina okazała się nieadekwatnym opisem prapoczątków jego ewolucji. Twierdzenia o osobliwościach, początkowo stosowane do teorii kosmologicznych i opisu wnętrza czarnych dziur, zostały na początku lat 70. ubiegłego wieku skodyfikowane przez Hawkinga i jego współpracowników w ważny i po dziś dzień intensywnie badany dział fizyki matematycznej.

W tym samym czasie Hawking zaczął intensywnie zajmować się teorią czarnych dziur. Wraz z współpracownikami udowodnił trzy fundamentalne zasady opisujące ich zachowanie. I choć nie został uhonorowany Nagrodą Nobla, wydaje się pewne, że gdyby dożył roku 2021, uzyskałby ją wraz z Rogerem Penrosem. Albo zamiast niego.

Opus magnum Hawkinga ujrzało światło dzienne w 1974 r. i też związane było z czarnymi dziurami. Już parę lat wcześniej zauważono, że wspomniane trzy zasady rządzące zachowanie czarnych dziur są analogiczne do zasad termodynamiki, skodyfikowanych w XIX wieku zasad opisujących zachowanie cieplne ciał. Aby analogia ta była pełna, czarne dziury musiały charakteryzować się pewną temperaturą i w efekcie emitować promieniowanie cieplne. Ale przecież czarne dziury są z definicji „doskonale czarne” i nic nie może się z nich wydostać. W swojej przełomowej pracy pokazał, że czarne dziury nie są „doskonale czarne” i że coś jednak z nich się wydostaje – promieniowanie to nazywane jest teraz jego nazwiskiem. Niedługo później stwierdził, że istnienie tego promieniowania rodzi paradoksy, które wielu fizyków po dziś dzień uważa za najważniejszy nierozwiązany problem fizyki teoretycznej.

Gwiazda Hawkinga lśniła pełnym blaskiem. Na początku lat 80. wspólnie z Jimem Hartlem opracował nowe podejście do problemu osobliwości kosmologicznej. Stał się ważnym uczestnikiem rewolucji w rozumieniu teorii inflacji kosmologicznej – fundamentu naszego współczesnego rozumienia wczesnego wszechświata. I nagle nastąpiło załamanie. W 1985 r., uczony przeszedł zapalenie płuc, które niemal go zabiło. Przeżył, ale musiał przejść tracheotomię. Ona na zawsze pozbawiła go możliwości mówienia. Od tego czasu komunikował się ze światem za pomocą komputera połączonego z syntezatorem mowy. I choć nadal pisał ważne prace naukowe, nigdy już nie wspiął się na wcześniejsze wyżyny.

W 1988 r. wydał „Krótką historię czasu”, znakomite dzieło popularyzujące współczesną fizykę i kosmologię, która rozeszła się w ponad 25 mln egzemplarzy. Uznano, że książkę tę nie tylko wypada mieć, lecz także wypada mówić z zachwytem, że się ją czytało i nic nie zrozumiało. Wtedy właśnie narodził się Hawking celebryta, budzący zarówno podziw, jak i współczucie.

Kilkanaście lat później, po odczycie wygłoszonym w Białym Domu, Hillary Clinton odczytała pytanie nadesłane przez internet: „Jakie to uczucie być porównywanym do Einsteina i Newtona?”. „Myślę, że to tylko hype” – oświadczył Hawking.

Jak pisze Charles Seife, „Hawking mógł uważać, że intelektualne zrównywanie go z Einsteinem i Newtonem jest szumem medialnym, lecz taki obraz miał kluczowe znaczenie dla jego wizerunku publicznego”. Status celebryty mile łechtał jego próżność. Nie narzucono mu go wbrew woli, osiągnął go w pełni świadomie.

I moim zdaniem nie byłoby w tym niczego złego. Każdy wielki uczony jest tylko człowiekiem i ma swoje ludzkie słabostki. Może nawet więcej niż słabostki. Einstein był kobieciarzem, a Schrödinger (ten od kota) podobno napisał nazwane jego imieniem równanie, spędzając czas w alpejskim kurorcie z kilkunastoletnią kochanką. Obaj dokonali przełomów w naszym rozumieniu świata. Obaj byli też, podobnie jak Hawking, wybitnymi popularyzatorami wiedzy. Jest jednak między tymi gigantami a Hawkingiem jedna fundamentalna różnica (pomijając fakt, że – wbrew szumowi medialnemu – Schrödinger, a szczególnie Einstein, jako fizycy to jednak inna liga niż Hawking). Ani jeden, ani drugi nie mieli tendencji do publicznego, autorytatywnego wypowiadania się na tematy, na których się nie znali. Hawking zaś podbudowywał swój status, zabierając głos w każdej sprawie.

Książka Charlesa Seife wpisuje się w modny ostatnio nurt biografii wybitnych uczonych, które mają za cel sportretowanie stojącego za wielkimi dokonaniami człowieka z jego zaletami i wadami – szczególnie wadami. Nakreślony przez autora obraz Hawkinga, pomimo gorzkiego wydźwięku, wydaje się jednak uczciwy i wyważony. Autor nie posuwa się na przykład do sugestii, że to nie Hawking, a jego pierwsza żona Jane jest autorką jego najważniejszych osiągnięć – choć idąc śladem modnych ostatnio biografii Einsteina, mógłby to zrobić.

„Hawking, Hawking” pokazuje, że wielcy bywają też mali. Jeżeli ktoś oczekiwał pomnika ze spiżu, powinien sobie tę biografię odpuścić.

PS Charles Seif w biografii Hawkinga zmienił kierunek upływu czasu: opowieść zaczyna się pogrzebem naukowca a kończy jego młodością. Nie są więc widoczne związki między przyczynami a skutkami. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, owo cudowne opowiadanie Francisa Scotta Fitgeralda (znakomicie zekranizowane kilkanaście lat temu przez Davida Finchera) był tu zapewne inspiracją, ale wydaje mi się, że efekt nie jest najlepszy.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną