Tadeusz Sławek Tadeusz Sławek Roman Lipczyński / Forum
Człowiek

Tadeusz Sławek: Człowiek pytań nierozstrzygalnych

Będąc umysłem niezwykle ścisłym w naukach humanistycznych, Sławek oferuje tej humanistyce szczyptę „szaleństwa i literatury”. Jest on zaprzeczeniem autorytetu, który „nadzoruje i karze”.

Dzień był słoneczny, promienie rozchodziły się po korytarzach rektoratu w sposób adekwatny do czystości okien. Jeden prowadził do pokoju, z którego wydobywały się wyraźne dźwięki przesterowanej gitary Kurta Cobaina. Niektórzy studenci czekali z indeksami, inni z wnioskami o urlop dziekański lub przedłużenie sesji. Należałem do tej drugiej grupy. Rektor generalnie podbijał, co uważał za słuszne. To był najbardziej ekstrawagancki rektor Polski. Nikogo specjalnie nie dziwiła Nirvana na kaseciaku rektora. To były czasy nirwaniczne, a Pan Tadeusz był ich koryfeuszem. W drugiej połowie lat 90. prof. Sławek prowadził Uniwersytet Śląski ku nowemu milenium w sposób adekwatny do czasów – jak dziś mówimy – późnego kapitalizmu.

Cóż, kiedy miałem dwadzieścia lat, to nie był specjalnie późny, polski kapitalizm, ale faktycznie o ponowoczesnym charakterze tamtego czasu czytałem na potęgę, z inspiracji Tadeusza Sławka. Jacques Derrida, Zygmunt Bauman, Jean Baudrillard byli wtedy na tapecie, chodziło się z nimi trochę pod pachą jak kiedyś pokolenie Sławka z „Ulissesem”. Sławek to był faktycznie „nasz rektor”, to był „nasz” człowiek „naszego” renesansu, który słuchał „naszej” muzyki. To był człowiek, który w latach 90. zrobił mi lata 60.

***

Ale zanim doświadczyłem tego święta rewolucji, jaki mi w głowie urządził Sławek, znałem go przede wszystkim jako tłumacza poezji amerykańskiej. Bodajże jedną z pierwszych książek poetyckich, jakie wpadły mi w ręce, była malutka antologia o wielkim tytule: „Geografia z wyobraźni”. Ten inicjalny moment chyba musiał być dla mnie ważny, gdyż po latach zapisałem w swoim dzienniku taki passus: „Córka podchodzi do regału, zamaszystym ruchem zrzuca książki, bawi się ich okładkami, przegląda zwłaszcza te małe, poręczne broszury. Wygina kartonową okładkę »Geografii z wyobraźni«. Ciska książeczkę w kąt, idzie gdzie indziej”.

Ta niewielka antologia kiedyś mnie uratowała przed apatycznym przymusem szkolnych lektur. Miałem wtedy może czternaście, może piętnaście lat. To była pierwsza książka z wierszami, jaką miałem w rękach. Na czwartej stronie okładki widnieją dwa malutkie zdjęcia tłumaczy. Tadeusz Sławek i Andrzej Szuba są teraz tacy powyginani. Drobne dłonie mojego dziecka, miętoląc karton, przydały im zmarszczek. Szuba jest poważny, zaledwie wystaje z gęstej brody i sporej czupryny. Oczy Sławka patrzą przenikliwie, chyba bez większych emocji, chyba w zupełnie obojętny obiektyw świata.

Ta antologia wydobyła mnie na światło dzienne lektury, kazała zadać sobie pytanie o rozumienie tekstu świata, wyrażonego w absolutnie kontradyktoryjnym tytule. Z tą książką zostałem na długo, w niemym zachwycie dokonanych przekładów, w ścisłym związku z jedynie sugerowanymi wyobraźniami poetów, których czasem reprezentowały zaledwie dwa, trzy wiersze. Mała dawka, spore rozproszenie, długa lista nazwisk, dwóch tłumaczy – wydawało mi się, że „Geografia z wyobraźni” coś mi mówi o fragmentarycznym doświadczeniu świata, jakie zaledwie przeczuwałem, nic nie mogąc o nim wiedzieć, a tym bardziej nazwać je w sobie dostępnym słowniku. Tadeusz Sławek otworzył mój słownik na obszary, w których nigdy nie byłem. Zanim zacząłem drążyć temat, był Sławek dla mnie nade wszystko tłumaczem i poetą, a dopiero potem eseistą. Ta płynność przejścia między różnymi rolami i rozlicznymi zatrudnieniami języka, najpewniej powoduje efekt przepastności dzieła Sławka. Nie mogąc się z nim zmierzyć w całości, powracam do inicjalnych przygód, rytualizuję zupełnie poślednie przygody, chcąc zobaczyć w nich ciągłość opowieści, którą w pewnym wieku wypada o sobie wieść.

***

Ta ciągłość opowieści i ciągłość obecności prof. Tadeusza Sławka w moim życiu miała się potwierdzić wiele lat później, kiedy dane mi było współpracować z profesorem przy wydawaniu jego książek. Dla polskiej nauki Sławek zrobił wiele dobrych rzeczy, ale chyba najlepszą okazuje się krytyczny namysł nad statusem uniwersytetu. Właściwie po rektoracie Sławka uczelnia stawała się już tylko dostarczycielką kadr na wolnym rynku nie tyle idei, ile po prostu pieniądza. Korozja tradycyjnej roli uniwersytetu – jako miejsca krytycznego namysłu nad stanem świata – w życiu społecznym gwałtownie przyspieszyła z technologicznym, milenialnym skokiem w przepaść wirtualności. Dlatego tak bardzo pielęgnuję w sobie pamięć działań Tadeusza Sławka, z których ta instytucjonalna była naznaczona jego ostrą jak brzytwa osobowością w stopniu równym jego aktywności stricte twórczej. Kto widział na żywo występy Sławka recytującego Williama Blake`a z akompaniamentem Bogdana Mizerskiego ten wie, że jako pedagog musiał być równie intensywnie wpływowy. I faktycznie odcisnął swoje piętno na życiu intelektualnym – nie tylko – Śląska.

Miał – i dalej ma – w sobie niezwykły dar znoszenia kompleksów z tego, co idiomatyczne, lokalne, prywatne. Będąc umysłem niezwykle ścisłym w naukach humanistycznych – co wychodzi w każdej jego nasiąkniętej dekonstrukcją książce – oferuje tej humanistyce szczyptę „szaleństwa i literatury”. Skądinąd jest w Sławku coś z Michela Foucaulta. Otóż jest on zaprzeczeniem autorytetu, który „nadzoruje i karze”. Ucieleśnia autorytet w ruchu zaprzeczenia, jest nieustającą autokorektą, okazuje się człowiekiem pytań nierozstrzygalnych. Dla tych zaprzeczeń, korekt i pytań nieustająco powraca do źródłowych tekstów kultury. Szekspir, Kafka, Derrida są dla mnie dziś interpretacjami Sławka. Czytam ich, mając z tyłu głowy język, w jakim Sławek dekonstruował ich przepastne dzieła. Zresztą nie ma chyba w Polsce równie zaangażowanego w propagowanie dekonstrukcji naukowca. Był chyba pierwszym jej praktykiem i entuzjastą, podsuwającym na zajęciach egzotyczne kiedyś prace Derridy, którego tłumaczył i doprowadził do doktoratu honorowego prowadzonej przez siebie uczelni. A co już zupełnie odjazdowe, ściągnął go do Katowic, co dla mnie, naonczas dwudziestolatka, było doświadczeniem kosmicznym. Możliwość słuchania wykładu Derridy o gościnności, okazać się miało dla mnie doświadczeniem formatywnym.

Swego czasu profesor zaprosił mnie do napisania niewielkiego posłowia do wyboru jego przekładów z Blake`a. Byłem na tyle onieśmielony, że właściwie wszystkie uwagi o Blake`u siłą rzeczy odnosiłem do jego tłumacza. Jedna z nich brzmiała tak: „Na okoliczność nauki powściągania siebie – które to »ja« świetnie mości się również w jednobrzmiących i jednoznacznych deklaracjach ideowych – daje nam Blake całą panoramę poetyckich chwytów, w których łączy to, co niełączliwe. Stając w poprzek fragmentaryzacji doświadczenia świata i jego radykalnej solipsyzacji, wydaje się wierny zasadzie coincidentia oppositorum, w której to każda egzystencjalna błahość i drobnostka jest równie godna podróży i głębinowego namysłu, co najdalsza, księżycowa ekskursja”. Po dziś dzień wydaje mi się, że Tadeusz Sławek nauczył mnie właśnie owej powściągliwości, darował mi umiejętność wycofywania się z twierdzeń zabarwionych emocjonalnym zacietrzewieniem i porzucania dużych kwantyfikatorów na rzecz małych supozycji. Tak właśnie staram się myśleć i mówić o świecie. Zdawać się na przypadek, otwierać się na wielogłos rzeczywistości, wsłuchiwać się w sądy często sprzeczne i wierzyć jednak w mediację.

Najwidoczniej Tadeusz Sławek tej wiary ma w sobie więcej niż przeciętny człowiek. Bez niej przecież nie mógłby zaangażować się w politykę. To był piękny, fantastyczny wręcz moment, kiedy wszedł do władz sejmiku śląskiego z najlepszym wynikiem wyborczym. Byłem niezwykle dumny ze Ślązaków, którzy zobaczyli w nim reprezentanta swoich interesów, zwłaszcza że profesor artykułuje je zwykle w polszczyźnie wielokrotnie złożonej, nie schlebia populizmowi języka prostych, emocjonalnych komunikatów i prostackich recept na skomplikowany do bólu świat. To zaiste symptomatyczne, że na pierwszym posiedzeniu władz sejmiku dokonał się słynny dziś „rokosz radnego Kałuży”. To był spektakl całkowicie symptomatyczny dla zderzenia nie tyle interesów politycznych, ile zderzenia formatów człowieczeństwa. Ów radny Kałuża zapisał się w historii. Jego twarz już zawsze będzie symbolem małości tego człowieczeństwa. Twarz Tadeusza Sławka natomiast już zawsze będzie symbolem wielkości. Dziś, wypleciona ze zmarszczek, dla wspólnoty ludzi krytycznie myślących oznacza jakąś paradoksalną nadzieję na lepsze jutro od ciemnego wczoraj. Nie bez kozery przecież lata temu tłumaczył teksty Lennona i Morrisona.

***

Pokolenie Sławka, tych polskich „dzieci kwiatów”, zostawia w jego osobie problematyczne dziedzictwo – również zawiedzionych – nadziei na lepszą organizację świata chyba możliwej wciąż przyszłości. O tym, że ta przyszłość jednak nadejdzie i jest zadaniem do przepracowania, niech świadczy upór przy kontestowaniu porządków różnych, współczesnych populizmów, jakim cechuje się Sławek. Jest w tym nieprzejednany. Wybór nauki, literatury, filozofii jako narzędzi tej kontestacji stanowi o hardości Tadeusza. Ten maratończyk w stanie spoczynku, tak po prostu z biegu, któregoś dnia zaproponował mi przejście na ty. To był dzień świetlisty, promienie rozchodziły się w miejscu mojej pracy w sposób adekwatny do czystości szyb. I nagle poczułem się jak wtedy, na miękkich nogach, wchodząc do pokoju rektora, który jednak podbił mi to przedłużenie sesji. Albo jak wtedy, kiedy poczułem delikatny uścisk dłoni Derridy, którego na schodach Wydziału Nauk Społecznych przedstawił nam – wtedy młodym ludziom – Tadeusz Sławek, mówiąc: „Jacques, a to młodzi poeci śląscy”.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną