Shutterstock
Książki

Kapłan Zorzy i jego sponsorzy. Recenzja książki: Zbigniew Libera, „Etnografia to piękna zabawka w rękach literatów z dworu i miasta w Polsce XIX wieku i później”

Ta arcyciekawa praca pozostawia czytelnika z uczuciem niedosytu: jakże chciałoby się poczytać porównawczą historię prapoczątków etnografii europejskiej, tego demiurga procesów społecznych, paliwa nacjonalizmów i potężnego narzędzia propagandy.

„Jesteśmy karłami, którzy wspięli się na ramiona olbrzymów. W ten sposób widzimy więcej i dalej niż oni, ale nie dlatego, ażeby wzrok nasz był bystrzejszy lub wzrost słuszniejszy, ale dlatego, iż to oni dźwigają nas w górę i podnoszą o całą gigantyczną wysokość”. To słynne zdanie Bernarda z Chartes, średniowiecznego teologa z przełomu XI i XII w., studiującego z zapałem dzieła autorów starożytnych, mogłoby z powodzeniem posłużyć za motto książki prof. Zbigniewa Libery, wybitnego polskiego etnografa z UJ. Chce on przywrócić chwałę „heroicznemu okresowi” naszego ludoznawstwa i etnografii, a także „ojcom-założycielom” dyscypliny, ludziom silnym i pracowitym, o „bardzo oryginalnych fizjonomiach duchowych”, którzy dziś stają się nierzadko obiektem kpin i heheszek ze strony kolegów po fachu.

Tymczasem – przekonuje prof. Libera – to wielka ściema pozytywistów, że historia etnografii dzieli się na okresy: „przednaukowy” (do ok. 1860), czyli radosne „kolekcjonerstwo surowych faktów” przez amatorów-dyletantów, a później okres „naukowy”, kiedy to nieustraszone hufce specjalistów, dzierżąc w dłoniach dumnie sztandar „nauki”, ruszyły do porządkowania i analizowania zebranych skarbów. A i osiągnięcia etnografii w okresie międzywojennym, gdy już było komu finansować rodzimą naukę, były nieporównywalnie skromniejsze niż w tym radosnym i pionierskim okresie „chodzenia w lud”. A miały tamte dawne czasy swych niekłamanych bohaterów, „twarze projektów” co się zowie. Dla dzisiejszych kowbojów gabinetu ci „paleo-etnografowie” są niczym dzicy dla pierwszych etnologów. Dobrze, że jeszcze nikt nie wziął się za „Życie seksualne” owych dzikich…

„Apostoł ludowości”…

Mówiono o nim „dziwak”, „oryginał”, „niestrudzony apostoł ludowości”. Inspirował wielu pisarzy, stał się jednym z idoli epoki Młodej Polski z jej chłopomanią, w okresie międzywojennym stawiano go za wzór dla młodych krajoznawców, w PRL awansował zaś na przedstawiciela „postępowej historiografii szlacheckiego rewolucjonizmu”. Dziś natomiast spokojnie mógłby zostać patronem zlotu zwolenników Wielkiej Lechii albo Targów Fantastyki. Niestety także russkiego miru Putina. Zorian Dołęga Chodakowski, uznawany za prekursora badań nad Słowiańszczyzną. W bibliotekach (także cyfrowych) znajdziemy jego „kultową” pracę „O Sławiańszczyźnie przed chrześcijaństwem” (1818).

O tak, doczekał się swojej legendy. Ile w tym autokreacji, ile dorabiania gęby przez innych, to już inna sprawa. Dla prof. Juliana Krzyżanowskiego niemal każdy szczegół z życia Chodakowskiego „to pasmo wydarzeń proszące się o pióro dobrego powieściopisarza”. Pewnie mógłby powstać też całkiem zgrabny scenariusz filmowy. „Kapłan prawdy” wędrujący w chłopskim przebraniu, w siermiędze i baranicy, z kosturem w ręku i flaszką siwuchy pod pachą, gdzie może, brata się z ludem, każdego napotkanego dziada wyprasza o lokalne pieśni i podania. „Wędrownik dziki”, co pojawia się „niby duch w dymie chat kurnych” i szuka kontaktu z dawnymi bóstwami, z duchami praojców, z „autentyczną”, „niczym nieskażoną” prasłowiańszczyzną. „Nasz ród […] nie zebrał się z wygnańców ani szczątków upadłych mocarstw, był zawsze ludem pierwotnym, właściwym i jednosławnym. – pisał w swej „Sławiańszczyźnie przed chrześcijaństwem – „[…] Słowiański porządek jest oryginalny, właściwy naszym tylko zakonodawcom i przodkom […] trzeba pójść i zniżyć się pod strzechę wieśniaka w różnych odległych stronach, trzeba spieszyć na jego uczty, zabawy i różne przygody. Tam w dymie wznoszącym się nad głowami, snują się jeszcze stare obrzędy, nucą się dawne śpiewy i wśród pląsów prostoty odzywają się imiona bogów zapomnianych”.

Stał się nasz wędrowiec bohaterem na wskroś romantycznym. Zanurzony w słowiańskiej prajedni odczytywał tajemne hieroglify. Jego dusza „poetyczna i półdzika” brzydziła się pospolitych wyobrażeń”. „Odrzucony przez salon”, wyśmiewany i wyszydzany, „wałęsał się obdarty po świecie”, ale nie kroczył „bitymi drogami nauki”, tylko „wytyczał nowe z odwagą i zuchwałością dyletanta”, „z pewnością i zaciętością misjonarza”. Wszak prawdziwy, nieugięty i bezkompromisowy etnograf „jest obcym wśród swoich i obcym dla obcych”. Dalej można by mnożyć określenia z katalogu cnót romantycznych autorstwa spółki Herder/Goethe: wieszcz, medium, szaleniec, geniusz, buntownik, Aha, w końcu zadłużony ożenił się z własną służącą i został zarządcą dóbr u pewnego obywatela ziemskiego. Nie pędził też tak do końca życia koczowniczego i samotniczego. Korzystał obficie z pomocy innych. Wymieniał się obficie uwagami i spostrzeżeniami. No i tu nam się chyba kończy całe to romantyczne emploi. Należał też doń i pseudonim: naprawdę nasz badacz Słowiańszczyzny nazywał się Adam Czarnocki, a ten Chodakowski – bo dużo chodził, Zorian zaś – od pogańskiej Zorzy.

… czy agent słowianofilstwa?

Chodził tak, chodził w ten lud, ale właściwie po co? Pięknie nam tu pan profesor odbrązowił romantyczny wizerunek Chodakowskiego, przydając mu jednocześnie naukowego sznytu. Nie taki z niego znów szaleniec i dyletant był. Jak na razie to jednak zaledwie mocno powiedziane „a”. Brakuje mi zawadiacko dodanego „b”: szerszego tła, kontekstu społeczno-politycznego XIX-wiecznej etnografii. Nie, nie w tej książce, to i tak owoc gigantycznej pracy, szaleństwem byłoby jeszcze rozciągać jej tematykę. Może kiedyś, ktoś?

No bo w XIX w. różni chodzili, spisywali, jedni w „swój lud”, drudzy w inne ludy. Czemuś to służyło. Administracjom kolonialnym etnografia porządkuje rzeczywistość, dzieli i klasyfikuje podbite ludy, czasem wymyśla nowe, kodyfikuje „prawa zwyczajowe”, by móc stroszyć się w piórka sprawiedliwych sędziów, wytycza nowe zadania dla „misji cywilizacyjnej” metropolii. Kiedy niemiecki romantyzm zacznie za Herderem po klęsce Prusaków pod Jeną buszować po lasach w pogoni za Volksgeistem, to projekt ten na pozór niedorzeczny za lat kilkadziesiąt tryumfalnie się ziści pod Sedanem i w pałacu wersalskim, gdzie proklamowano Cesarstwo Niemieckie. W innych częściach Europy etnografowie dostarczają amunicji ruchom społecznym domagającym się utworzenia niezależnych państw narodowych. W Rosji też zaczynają chodzić w lud, ale czemu ma służyć ten ruch powrotu do „narodowych korzeni”? Głównie leczeniu kompleksów wobec Zachodu. Pozwala też niekiedy innym, niż „wielkoruskie plemię”, narodom odgrzebywać swoje „autentyczne” tradycje. Na Kaukazie np. mordowano i palono górskie auły, po to by później miejscowi mogli zmazywać niedobre „islamskie naleciałości” ze skarbca swych „czystych” obyczajów.

Po cóżeś więc chadzał w lud, nasz „kapłanie Zorzy” szukać bogów przedchrześcijańskich? Chadzałem, chadzałem, ale nie tylko w lud polski, ale i w „plemię wielkoruskie”. Bo polski chłop zanadto „wypolerowany” od wieków przez chrześcijaństwo i cywilizację zachodnioeuropejską, a „narody wypolerowane” są upadłe. Co innego u ruskiego ludu żyjącego nadal w słowiańskiej wierze, obyczaju i prawie, dzięki prawosławiu i władzy cara. Nieprzypadkowo członek Petersburskiej Akademii Nauk prof. Aleksandr Pypin w swej „Historii rosyjskiej etnografii” poświęcił Chodakowskiemu aż 50 stron. Tak, uznawany za jednego z pionierów polskiej etnografii Chodakowski był w gruncie rzeczy jednym z pionierów rosyjskiego słowianofilstwa, a ludoznawstwo w Polsce rozpoczynało się od zainteresowań folklorem bardziej ruskim niż polskim. A co gorsza, szukało za wszelką cenę podobieństw między polskim chłopem a wielkoruskim mużykiem.

Raczkujące słowianofilstwo nie jest jeszcze w tamtych czasach, rzecz jasna, państwową doktryną Imperium Rosyjskiego. To nie jest jeszcze rok 1867 i zorganizowany z wielką pompą Zjazd Słowiański w Moskwie. I dlatego – a rzecz to dla badacza najważniejsza – Chodakowski nie został „wyjadaczem grantowym”. Raz mu badanie finansuje Czartoryski, wciąż przyjaciel i doradca Aleksandra I. W samej Rosji układa mu się jednak różnie – ma wroga w osobie historyka Nikołaja Karamzina, konkurenta do carskich finansów, broń Boże nie przeciwnika ideowego. Frakcja wroga Karamzinowi wspiera więc Dołęgę, jego stronnicy zaś utrudniają mu życie. Ostatecznie popada w biedę i umiera w nieznanych okolicznościach (1825). Pojawił się za wcześnie, by móc liczyć na stałe finansowanie badań.

Sam „lud” zaś coraz bardziej stawał się przewrotnym konstruktem propagandowym w groźnych rękach macherów od inżynierii społecznej. I tak aż do nieszczęsnej Polski Ludowej. Chichot historii sprawi, że to Polskie Towarzystwo Ludoznawcze (oddział we Wrocławiu) zacznie jako pierwsze w kraju zbierać relacje od Polaków zesłanych w głąb ZSRR podczas wojny. Dobitne świadectwo jak wiele nas dzieli od Słowian z północnego wschodu.

Okładka ksiązki Etnografia to piękna zabawka

Etnografia to piękna zabawka w rękach literatów z dworu i miasta w Polsce XIX wieku i później
Zbigniew Libera
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
334 str.
46,20 zł