Zagadka porostów, niezwykłych organizmów zamieszkujących wszystkie kontynenty
W Sekcji Archeo w pulsarze prezentujemy archiwalne teksty ze „Świata Nauki” i „Wiedzy i Życia”. Wciąż aktualne, intrygujące i inspirujące.
Trevor Goward zgadza się, abym szła pierwsza, zatem w moim tempie maszerujemy przez gęste, mieszane lasy Kolumbii Brytyjskiej. Goward jest smukły i mierzy prawie dwa metry wzrostu, więc co chwila pochyla głowę lub wykonuje potężne susy nad ledwie widocznymi ścieżkami jeleni albo niedźwiedzi. Jesteśmy w jego królestwie, które nosi nazwę Wells Gray Provincial Park. Goward pozwala mi samodzielnie i na mój własny sposób odkrywać jego świat. Pyta, co mnie zainteresowało. Zagaduje, co widzę. W tej chwili spoglądam na małą, biało-zieloną narośl na pniu osiki. „Spójrz tutaj” – mówi podekscytowany, zachęcając mnie, abym przez szkło powiększające popatrzyła na płucnika modrego. I oto przenoszę się do innego świata. Poprzez dziwne zawijasy obsypane czarnymi kropkami zaglądam do wnętrza maleńkich niby-jaskiń usianych drobniuteńkim pyłem.
Goward z białymi, rozwichrzonymi włosami na głowie, założył na siebie trzy flanelowe koszule. Jest bardzo rześki, jesienny poranek. Na szyi badacza wisi na sznurku potężna lupa, a u boku biegnie owczarek australijski wabiący się Purple. Goward przypomina bardziej człowieka gór niż naukowca. Mnie przywodzi na myśl dawnych przyrodników w stylu Charlesa Darwina czy Henry’ego Davida Thoreau. Jego miłością są porosty, czyli te właśnie narośla podobne do maleńkich mchów lub kolorowych strupków, pokrywające wszędzie wokół drzewa i skały. Gowarda nie da się oddzielić od tego dzikiego miejsca, w którym spędził większość swojego dorosłego życia, odkąd przeniósł się tu z rodzinnego miasteczka znajdującego się na południe od rezerwatu. Ma 64 lata i rzadko opuszcza swoją leśną krainę. „Stała się moim centrum grawitacji duchowej” – mówi. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Do olbrzymiego lasu nie prowadzą niemal żadne drogi. Ludzie docierają tu bardzo rzadko. Krajobraz rezerwatu Wells Gray, zajmującego powierzchnię ponad pół miliona hektarów, został uformowany przez wulkany i lodowce; jego rzeki, rozległe wierzchołki, kwieciste łąki i wodospady stanowią skarbiec bioróżnorodności. „Bogactwo gatunków, form i barw tutejszych porostów jest niepowtarzalne. To moje najważniejsze odkrycie” – mówi Goward, uśmiechając się promiennie. W lesie występują setki gatunków porostów i wciąż odnajduje się nowe. Wiedza Gowarda na temat tego jednego miejsca, niczym przyrodnika Aldo Leopolda o hrabstwie Sauk w Wisconsin, sprawia, że dostrzega on związki, które innym łatwo przeoczyć.
Natknął się na lichenologię dość przypadkowo, gdy studiował samodzielnie różne dziedziny biologii. „Postanowiłem, że co roku będę zgłębiał wiedzę na temat jednej grupy taksonomicznej. Raz były to ptaki, kiedy indziej rośliny, grzyby, owady”. Gdy dotarł do porostów, zachwycił się nimi. Od tego czasu, mimo że był samoukiem, stał się głównym ekspertem od porostów w Kolumbii Brytyjskiej. Po informację lub radę zwracali się do niego wszyscy, od badaczy atmosfery przez poszukiwaczy złota do biologów zajmujących się karibu. Nazwy kilku gatunków pochodzą od jego nazwiska. Opublikował trzy przewodniki taksonomiczne na temat porostów i został współpracownikiem wydziału botanicznego University of British Columbia.
Jednak Trevor Goward jest nadal samotnikiem w świecie nauki. Jego radykalne eksperymenty myślowe dotyczące porostów zaprezentowane w 12 prowokacyjnych esejach, dostępnych na prowadzonej przez niego stronie Ways of Enlichenment, były zarówno wychwalane pod niebiosa, jak i ostro wyszydzane, ale głównie zostały niemal zupełnie zignorowane, a to dlatego, że Goward nie ma stopnia naukowego, a wiele jego śmiałych tez nie zostało wspartych rygorystycznie zebranymi danymi. Jednak wnikliwe obserwacje Gowarda i jego głębokie przemyślenia przywodzą na myśl metodę Darwina i Thoreau, którzy w znacznie większym stopniu niż nauka laboratoryjna przyczynili się do stworzenia podstaw teorii ewolucji oraz podstaw ekologii. Ludzie, którzy są otwarci na jego idee, mówią, że dostarczają one pożywki dla mózgu, pobudzając do rozważań na temat porostów, biologii i różnych formach życia. Toby Spribille, lichenolog z University of Alberta, jest długoletnim przyjacielem Gowarda, a także współautorem niektórych jego prac. Mówi, że eseje Gowarda zawierają wiele idei, które są jak samorodki złota: „Szczerze mówiąc, uważam te artykuły za genialne”.
W lesie Goward tryska energią i radością. To jego Yang. Ale ma on też swoją Yin: świadomość ludzkiej głupoty. Podczas przerw w marszu Goward opiera się mocno na grubym kiju i wygłasza długie monologi, głównie na temat tego, jak zależne od siebie są poszczególne elementy ekosystemu. Porosty mogą wnikliwemu obserwatorowi powiedzieć wiele na temat składu chemicznego gleby, rocznego rozkładu opadów deszczu oraz roślinnych składników odżywczych. Goward wskazuje mi na choinie gatunek porostu, który zazwyczaj nie występuje na korze drzew iglastych, ponieważ jest dla niego zbyt kwaśna. Czemu więc można go spotkać tutaj? W publikacji z 2009 roku Goward i drugi badacz André Arsenault napisali, że odpowiedzi trzeba szukać w dygoczących obok drzewach osikowych. Woda opadająca z ich gałęzi zrasza regularnie korę drzewa iglastego, zmniejszając jej kwasowość i umożliwiając rozwój porostom. Interakcję tę nazwali „efektem kapania”.
W skrócie
Trevor Goward, który nie ma żadnego stopnia naukowego, dzięki pilnej obserwacji natury, przyczynił się do zrewolucjonizowania wiedzy na temat porostów.
Jego idee, doceniane przez jednych badaczy i odrzucane przez innych, uświadamiają nam, że biologia i nauka zbyt oddaliły się od świata natury.
Ponadto pokazał, że outsiderzy mogą być błyskotliwymi odkrywcami i że to sieci, a nie pojedyncze osobniki, mogą być najtrwalszymi formami życia.
Goward pobiera nauki od każdej formy życia, także od Purple, która zwykle czeka na nas cierpliwie, chyba że jest pochłonięta własnymi odkryciami: odchodami kuny leśnej, gwarzeniem czerwonej wiewiórki. Chociaż Goward zna francuski i łacinę, a także porozumiewa się po niemiecku i szwedzku, zdradza mi, że „w ostatnim czasie rozmawia głównie z porostami i trochę z psem”. Od psa nauczył się uważnej obserwacji. Może to wydać się ekscentryczne, ale Goward zachwyca się tym, jak świat poznawali rdzenni mieszkańcy tych ziem, którzy byli niedoścignionymi obserwatorami zwierząt.
Współczesna nauka zwykle ignoruje outsiderów. Jednakże powszechna dziś redukcjonistyczna metoda nie jest jedynym sposobem gromadzenia wiedzy naukowej. Prekursorami nauki byli naturaliści. Niegdyś ludzie żyli w bliższym kontakcie z przyrodą i byli świetnymi obserwatorami rozumiejącymi zależności w niej zachodzące. Współczesna biologia koncentruje się głównie na molekułach, jednak patrzenie na świat tylko poprzez instrumenty laboratoryjne jest poważną skazą utrudniającą dostrzeżenie, jak elementy przyrody współgrają ze sobą w naturalnych warunkach. Taka skaza może utrudnić dokonywanie odkryć. Naukowiec koncentrujący się nadmiernie na szczególe często traci z oczu istotne powiązania, może nie dostrzec świeżej idei, na przykład takiej, że to sieci organizmów mogą być trwalszymi formami życia niż jednostki. Idea ta pochodzi właśnie od Gowarda, który zainspirował nią Spribille’a, a ten przeprowadził badania laboratoryjne podczas swojego stażu podoktorskiego na University of Montana. To były przełomowe prace. Przyniosły też spektakularny sukces w postaci okładkowego artykułu w Science w lipcu 2016 roku, artykułu, który potrząsnął trochę ostatnio skostniałym środowiskiem lichenologów. Odkrycie zburzyło podstawy wiedzy na temat symbiozy u porostów, rzuciło nowe światło na to, jak funkcjonują takie symbiozy, jak działa w nich dobór naturalny, a nawet na to, jak definiować formy życia.
Porosty są równocześnie wszechobecne i wyjątkowe. Pojawiły się na Ziemi prawdopodobnie ponad 500 mln lat temu i obecnie zasiedlają wszystkie kontynenty. Mogą przetrwać w większości niegościnnych miejsc na globie. Przetrwały nawet ponad półtora roku w przestrzeni kosmicznej, chociaż były wystawione na promieniowanie kosmiczne, naświetlanie ultrafioletem i trzymane w próżni. Około 14 000 znanych nam gatunków porostów jest reprezentowanych przez mnogość form: płaskich kół na skałach, ząbkowanych liści pośród mchów, skorup przytwierdzonych do kory drzew, nitek zwisających z gałęzi, malutkich trąbek zabarwionych na czerwono.
Przez setki lat ludzie myśleli, że są to rośliny (a potem że grzyby). W latach 60. XIX wieku szwajcarski botanik Simon Schwendener odkrył, że porosty powstają w wyniku układu partnerskiego grzybów (organizmów tworzących własne królestwo, ponieważ w przeciwieństwie do roślin są cudzożywne) oraz glonów, które są organizmami fotosyntetyzującymi, ale w przeciwieństwie do roślin nie mają korzeni i łodyg. Najwyraźniej grzyby tworzą strukturę porostu, natomiast glony dostarczają grzybom pokarm za pośrednictwem fotosyntezy. (Niedługo potem ludzie odkryli, że w niektórych porostach za dostarczanie pokarmu odpowiadają też sinice, a są też takie gatunki porostów, które składają się zarówno z sinic, jak i glonów). Odkrycie Schwendenera, początkowo przyjęte z oporami przez środowisko naukowe, ostatecznie uczyniło z porostów sztandarowy przykład działania symbiozy, czyli obustronnie korzystnej interakcji pomiędzy żywymi organizmami. Od tego czasu naukowcy znaleźli wiele przykładów symbiozy w naturze, włącznie z miliardami mikrobów zamieszkujących nasz układ pokarmowy.
W ciągu ostatnich 200 lat nauka zazwyczaj dostrzegała w cząsteczkach, komórkach i przedstawicielach gatunków przede wszystkim pojedyncze osobniki. Symbioza stanowi wyzwanie dla takiego podejścia. „We wnętrzu porostu komórki glonów i komórki grzybów mogą doświadczać siebie nawzajem jako pojedyncze osobniki, ale razem tworzą porost, który dla karibu jest jednolitym, smacznym posiłkiem” – zauważa Spribille. Dobór naturalny zachodzi równocześnie w obu typach organizmów. Podobnie jak światło jest zarazem falą, jak i cząstką, tak glon i grzyb są zarówno pojedynczymi osobnikami, jak i częścią większej całości. „Redukcjonistyczne podejście w nauce sprawiło, że pełne zrozumienie symbiozy stało się niemal niemożliwe – twierdzi Spribille. – Niby ekologia ma być syntetyczną nauką o procesach naturalnych, tyle że jej kręgosłup ugina się pod matematycznym opisem zachowań jednostek”.
W lipcu 2016 roku Spribille i jego współpracownicy wykonali duży krok w stronę znalezienia odpowiedzi na pytanie, czym naprawdę jest symbioza. Ogłosili w Science swoją rewelację: wiele porostów ma w swoim domu jeszcze jednego grzyba. Głównym obiektem badań była para porostów, którymi Goward zainteresował Spribille’a. Pierwszy to Bryoria fremontii, który przypomina włosy, ma zwykle brązową barwę i jest chętnie zjadany przez rdzennych mieszkańców północno-zachodniej Kanady. Drugi to podobny do niego porost Bryoria tortuosa ma zwykle żółtawozielony kolor i jest silnie trujący za sprawą dużych ilości toksycznego kwasu wulpinowego. Oba porosty stanowiły fascynującą zagadkę. Chociaż różniły się między sobą, to analizy genetyczne, które w 2009 roku przeprowadziła Saara Velmala z Uniwersytetu w Helsinkach i jej współpracownicy (był wśród nich Goward), wykazały, że składają się z tego samego grzyba i tego samego glonu. Spribille opowiada, jak wielkie wrażenie wyniki tych badań wywarły na nim i Gowardzie. „Myślał tylko o tym. Pytał wszystkich wokoło, jak to możliwe, by dwa różne prosty, z których jeden jest przecież, na litość boską, trujący, były identyczne. Myśl ta prześladowała Gowarda, a potem przeszło to na mnie”.
Oba porosty poza tym, że wyglądały inaczej i miały inną zawartością kwasu wulpinowego, różniły się też – jak zauważył Goward – ekologią. Choć ich zasięgi się pokrywały, to B. tortuosa występował wyłącznie na tych krańcach znacznie większego terytorium B. fremontii, które wyznaczała sucha letnia pogoda. W 2009 roku Goward zaproponował hipotezę, zgodnie z którą porosty są formowane nie tylko przez strukturę grzyba; ich wygląd to efekt wielu decyzji podejmowanych na bieżąco przez grzyby i glony. Jeden porost może różnić się powierzchownością i innymi cechami od drugiego, stworzonego przez tych samych partnerów, ponieważ jego rozwój przebiegał odmiennie. Goward sugerował, że różnice pomiędzy dwoma gatunkami Bryoria mogą brać się stąd, że każdy z nich nawiązał inne relacje z trzecim organizmem, a mianowicie – bakterią. Po pięciu latach badań laboratoryjnych Spribille i jego współpracownicy odkryli, że obaj przedstawiciele Bryoria rzeczywiście mają trzeciego partnera. Nie była to jednak bakteria, ale jeszcze jeden grzyb reprezentujący grupę zwaną drożdżami podstawkowymi. Trujący gatunek Bryoria zawierał znacznie więcej tych drożdży niż gatunek jadalny. Badacze wykazali też, że drożdże nie są przypadkowym zanieczyszczeniem, ale uczestniczą w ewolucji porostów od ponad 200 mln lat. Rozszerzyli swoje poszukiwania na cały świat, znajdując drożdże u 52 innych rodzajów porostów. Odkrycie to w sposób znaczący rozszerzyło wiedzę o porostach i otworzyło drogę do nowych spekulacji i rozważań. „Dopiero teraz zaczynamy uświadamiać sobie, że porosty dokonały naprawdę niezwykłego wyczynu ewolucyjnego. Oto mamy duży, wielokomórkowy organizm pozbawiony wewnętrznego rusztowania – mówi Spribille. – Samoorganizujące się, samoreplikujące generacje symbiotycznych organizmów – to niezwykłe”.
Goward po raz pierwszy zainteresował się porostami B. fremontii i B. tortuosa, kiedy przeczytał artykuł etnobotaniczki Nancy Turner o znaczeniu B. fremontii dla rdzennych mieszkańców tych ziem. Pisała w nim, że starsze indiańskie kobiety z łatwością odróżniały jadalne formy porostów od niejadalnych. Choć każdy z nich może być inaczej ubarwiony i ma nieco inny kształt, to czasami zdarza się, że oba wyglądają bardzo podobnie. Doświadczeni zbieracze, na podstawie takich wskazówek, jak lokalizacja, barwa i rodzaj innych porostów rosnących w pobliżu, potrafili znaleźć ten właściwy. Etnobotanik Stuart Crawford, przyjaciel Gowarda, pokazał garstki obu porostów zmarłej niedawno przyrodniczce Mary Thomas, która była też członkinią rdzennej społeczności Neskonlith. Za każdym razem prawidłowo wskazywała jadalne porosty.
Wiedza rdzennej ludności różni się od ustaleń nauki, ale – jak podkreśla Crawford – wnioski bywają często identyczne. Miejscowi tłumaczyli Crawfordowi, że czekają, aż B. fremontii „dojrzeje” na drzewie. Oczywiście porosty nie dojrzewają jak owoce czy warzywa, ale ich ciemna barwa i sposób rozwoju ułatwiały ludziom odróżnianie jadalnego porostu od jego toksycznego bliźniaka. Tego typu informacje na temat Bryoria, pochodzące z innego źródła wiedzy niż nauka, dostarczyłyby zapewne interesującego kontekstu dla odkryć opisanych w Science, ale – jak wyjaśnia Spribille – „nie zmieściły się w limicie objętości tekstu”.
Trzy miesiące po opublikowaniu pracy Crawford, który poznał Spribille’a za pośrednictwem Gowarda, pojawił się u niego, by opowiedzieć o własnych spostrzeżeniach. Crawford od wielu lat kolekcjonuje pisemne relacje z całego świata – ze starożytnego Egiptu, współczesnego Meksyku, średniowiecznej Rosji, biblijnego Bliskiego Wschodu, z europejskich książek kucharskich z lat 50. – na temat ludzi wykorzystujących porosty do produkcji pieczywa i napojów alkoholowych. Ci ludzie właściwie wiedzieli, że porosty zawierają drożdże lub że mogą pełnić identyczną funkcję. Kiedy Crawford zbierał materiały do swojej pracy magisterskiej na uniwersytecie w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej, miał okazję rozmawiać z miejscowym piwowarem, który mu powiedział: „jeśli dasz mi recepturę, wyprodukuję piwo z porostów”.
Otwartość Spribille’a na niekonwencjonalne idee Gowarda wynika prawdopodobnie z tego, że i jego droga do nauki nie była lekka. Dorastał w ortodoksyjnej rodzinie chrześcijańskiej w Montanie, a rodzice zabrali go ze szkoły po czwartej klasie, aby uchronić przed „złym wpływem świata”. Spribille opowiada mi o tym przez Skype’a z mieszkania w Austrii. Jest późna noc, żona i córka smacznie śpią. Prostokątne oprawki jego okularów otaczają niebieskie oczy, które Spribille podczas rozmowy często zaciska, jakby rozmowa ze mną na ten temat była dla niego bolesna.
Żadne przeszkody nie mogły zatrzymać intelektualnej ciekawości Spribille’a. Zaintrygowany organizmami, które widział w lesie, pytał o nie biologów z miejscowej placówki U.S. Forest Service. W końcu zaproponowali mu zajęcie polegające na gromadzeniu informacji i danych o roślinach naczyniowych, dzięki czemu zetknął się z profesorami i autorami książek, których mógł w nieskończoność zasypywać pytaniami. Goward był na liście osób, do których zamierzał zadzwonić. „Trevor trzymał mnie przy telefonie przez dwie i pół godziny” – wspomina Spribille z rozrzewnieniem. To było 20 lat temu. Potem napisali wspólnie kilka artykułów i wciąż – jak mówi – „nie wyczerpaliśmy wielu tematów”. W pewnym momencie Spribille dowiedział się od Gowarda, że ten zamierza podzielić się ze światem ideami, które „wywrócą do góry nogami lichenologię”. Goward też pamięta ten moment: „Stwierdził, że chyba mam urojenia, mimo to chciał posłuchać, co mam do powiedzenia”.
W końcu Spribille uznał, że pora dokończyć formalną edukację. Zdał eksternistycznie maturę, a potem pojechał na studia do Niemiec. Później obronił doktorat z lichenologii na uniwersytecie w Grazu w Austrii, a w zeszłym roku otrzymał nową posadę – adiunkta ekologii i ewolucji symbiozy na University of Alberta w Edmonton w Kanadzie. Podczas swojego stażu podoktorskiego na University of Montana poznał Johna McCutcheona, jednego z współautorów publikacji w Science i szefa laboratorium, w którym wykonano analizy.
McCutcheon przypisuje ten sukces postępowi technicznemu, dzięki któremu udało się odnaleźć maleńkie drożdże w porostach, a także współpracy pomiędzy naukowcami z różnych dziedzin. Jednak kluczowa – jego zdaniem – okazała się też umiejętność Spribille’a wykraczania poza ramy wyznaczone dotychczasową wiedzą. Skłonność ludzkiego rozumu do narzucenia sobie ograniczeń odpowiada w dużym stopniu za to, że tak długo nie udawało się odkryć drożdży w porostach. „Dopóki myślisz, że tam jest tylko jeden grzyb, nic więcej poza tym jednym nie zobaczysz” – mówi McCutcheon.
Spribille z kolei jest wdzięczny Gowardowi, który – jak mówi – „miał wielki wpływ na moje myślenie. Jego eseje zachęciły mnie, aby spojrzeć na porosty w nieortodoksyjny sposób, dzięki czemu dostrzegłem w Bryoria cechy, które zainteresowały zarówno mnie, jak i moich współpracowników”. Mimo to – jak przyznaje Spribille – „jedną z najtrudniejszych rzeczy było pozwolenie samemu sobie na to, że mogę zakwestionować literaturę biologiczną z ostatnich 150 lat, która zupełnie zignorowała teoretyczną możliwość istnienia jeszcze jednego grzyba uczestniczącego w symbiozie porostów”.
Spribille, choć bardzo docenia wykształcenie formalne, jest zdania, że nacisk akademii, by trzymać się kanonu osiągnięć dokonanych przez innych, jest z natury rzeczy mocno ograniczający. „Mamy kulturę odpowiednio kształtowanych umysłów, w której niezwykle trudno jest się wychylić poza kanon i stać się kreatywnym – mówi Spribille. – Ta kultura zamyka nas na odkrycia”.
Słowa te brzmią przekonująco dla Jonathana Foleya, dyrektora wykonawczego California Academy of Sciences w San Francisco, który ma doktorat i jest uznanym naukowcem. (Foley jest członkiem rady naukowej Scientific American). Jeśli chodzi o otwartość na nowe idee, to dawna „wieża z kości słoniowej stała się fortecą” – stwierdza. Główne miary sukcesu w świecie akademickim to publikowanie w uznanych czasopismach, zdobywanie grantów i uzyskanie pozycji samodzielnego naukowca. „To jednak nie to samo, co bycie bardzo twórczym” – zauważa. Nauka stała się hiperprofesjonalna, niczym jakieś przedsiębiorstwo, uważa Foley. „W ten sposób utraciliśmy część duszy”. Skrajna specjalizacja wymagana dziś w świecie biotechnologii i biologii molekularnej doprowadziła do tego, że nie ma w niej czasu na dogłębne zajmowanie się, na przykład, taksonomią czy teorią poznania. „Znam wielu ludzi z doktoratem z nauk biologicznych uzyskanym na najlepszych amerykańskich uczelniach, którzy nie mają pojęcia o świecie przyrody poza swoim laboratorium. Oni nigdy nie badali nic większego niż komórka” – mówi Foley. Wielu biologów jest tak przywiązanych do laboratoriów, że muszą polegać na ludziach takich, jak Goward, którzy znajdują im nowe gatunki do badań i wskazują nowe odkrywcze idee.
Spribille z niepokojem patrzy na swoich studentów, których wręcz paraliżuje strach przed tym, że mogą nie mieć racji. Taki lęk, jego zdaniem, zamyka im drogę do przełomowych odkryć. Jako kontrprzykład wymienia Gowarda, który zasugerował, że w Bryoria może się znajdować trzeci partner, mimo że jego przypuszczenie, że tym partnerem jest bakteria, okazało się niesłuszne. „Ale nie to, czy ma się zawsze rację, decyduje, czy jest się błyskotliwym” – zauważa Spribille. Błyskotliwe umysły przede wszystkim cechuje niestrudzona ciekawość oraz podważanie zastałych poglądów – te dwie cechy Spribille próbuje rozwijać u swoich studentów. „Mówię im, żeby nie bali się ujawniać swoich pomysłów. Tłumaczę im, że nikt będzie miał im za złe wysunięcia nowej hipotezy, nawet jeśli potem okaże się błędna”.
Na wiele ważnych problemów, które próbuje dziś rozwiązać nauka – zmiany klimatyczne, utrata bioróżnorodności, bezpieczeństwo żywnościowe, niewystarczające zasoby wody pitnej – należy spojrzeć z różnych perspektyw. Pierwszy ważny krok to opuszczenie laboratorium i odnowienie kontaktów z przyrodą, by móc na własne oczy zobaczyć, jak w praktyce działają systemy naturalne. Pewien biolog z University of the South podjął taką próbę. David George Haskell spędził rok w starym lesie w Tennessee, prowadząc jedynie uważne obserwacje, a następnie napisał nominowaną do Pulitzera książkę The Forest Unseen. „W lesie poczułem wielką pokorę – mówi. – Nagle konfrontujesz się ze swoją ignorancją. Miałem za sobą dekady badań naukowych i nauczania studentów biologii, opublikowałem mnóstwo artykułów. A jednak siedząc w tym lesie, zdałem sobie sprawę, jak mało wiem”. Pokora okazała się podłożem, na którym wykiełkowała ciekawość. W głowie pojawiły się dziesiątki pytań dotyczących relacji pomiędzy roślinami i zwierzętami, ich przeszłości ekologicznej, i tego, jak świat żywych organizmów jest powiązany z klimatem i geologią. Haskell doradza obecnie Open Space Institute w Nowym Jorku w identyfikowaniu cennych przyrodniczo terenów, które mogą być wrażliwe na zmiany klimatyczne.
Ponieważ czytanie literatury naukowej jest dziś głównym sposobem gromadzenia wiedzy, oznacza to, że „jesteśmy o oddaleni od zjawisk, które chcemy zgłębiać”, wyjaśnia Haskell. Instrumenty badawcze są oczywiście przydatne w poznawaniu świata. Kłopot w tym, że „nasze ciała są dziś tak świetnie zgrane z rozmaitymi fantastycznymi aplikacjami, że fakt ten wpływa bezpośrednio na stan naszej świadomości – mówi. – Wiele możemy się dowiedzieć o świecie przyrody, jeśli przeprosimy się z naszymi zmysłami”.
Dla Gowarda realizacja tego postulatu stała się sposobem na życie. Jego dom noszący nazwę Edgewood Blue zbudowany na czterohektarowym polu graniczącym z lasem Wells Grey ma wodę w łazience i kuchni, ale nie ma w nim toalety. Kiedy pewnego wieczoru założyłam kurtkę i buty, by pójść do wygódki, partner Gowarda, botanik Curtis Björk, zachęcał mnie, abym popatrzyła sobie w niebo i podziwiała Drogę Mleczną, korzystając z braku zanieczyszczenia świetlnego. Na moje pytanie, dlaczego nie mają toalety, Goward odpowiedział, że to zmusza ich do wyjścia z domu każdego dnia, nawet podczas siarczystych mrozów. Kiedyś w drodze do ustępu ujrzał zorzę polarną i spotkał się z łosiem. Gdy w żartach biadoliłam, że można przecież zmarznąć, przemoknąć, zostać pogryzionym przez komary, a nawet znaleźć się na szlaku pumy, która ostatnio ukradła sąsiadom świnię, Goward niewzruszenie odpowiadał: „Taki jest świat. W życiu bywa czasem mało komfortowo”.
Według Gowarda prawdziwe niebezpieczeństwo polega na tym, że odseparowaliśmy się od natury, stłoczyliśmy w miastach i staliśmy ignorantami niszczącymi środowisko. Haskell zgadza się z tym poglądem, zwracając uwagę, że taka separacja ma też następstwa etyczne: „Drzewa, grzyby, salamandry […] wszystko to są nasi krewniacy, jeśli wierzyć Darwinowi. Jeśli nie znamy świata przyrody, nie potrafimy rozpoznać, w jaki sposób nasze dobre lub złe zachowanie wpływa na ekosystemy” – podkreśla.
Dla naukowców, którzy nie mogą sobie pozwolić na to, aby spędzić rok (albo 30 lat), kontemplując przyrodę, oknem na świat nowych odkryć może się okazać współpraca lub przyjaźń z ludźmi spoza uczelni lub też reprezentujących inne dyscypliny naukowe. Tak było w przypadku Spribille’a.
W wystroju Edgewood dominują książki, które de facto zastępują tapetę, zajmując wszystkie regały we wszystkich prawie pomieszczeniach. Kuchnia jest księstwem Björka i gdy obiad jest gotowy, wysyła Purple, aby zawołała ludzi. Purple je z nami przy stole, zachowując doskonałe maniery.
Podczas obiadów dominują dyskusje na różne tematy. „Chcemy, aby było to miejsce, w którym każdy może bez obaw przedstawić swoje pomysły” – podkreśla Goward. Częstym tematem są mocne i słabe strony nauki, którą wszyscy tu poważają. Wiele mówi się o interakcjach w świecie przyrody i w świecie ludzi, wtedy podają przykłady porostów. Choć Goward z dużą pewnością, czasem wręcz graniczącą z arogancją, wypowiada się na temat swoich idei, to chętnie przyjmuje też nowe informacje. Jego wywody są naszpikowane odniesieniami do innych autorów. Kiedy raz wspomniałam o książce Haskella oraz eseju Ursuli K. Le Guin, jedno i drugie przeczytał przed naszą następną rozmową.
Ponieważ jego prace są publikowane niechętnie, Goward rozpowszechnia swoje idee głownie podczas spotkań sam na sam. On i Björk goszczą regularnie rzesze biologów, przyrodników, poetów, geografów, ekologów, astrofizyków i dziennikarzy, którzy mogą pozostać w Edgewood dzień, tydzień lub więcej, w zamian za wykonanie różnych prac domowych. Regularnie przyjeżdżają tu zarówno Spribille, jak i Crawford. „Moją specjalnością był ogród. Sporo czasu zeszło mi na projektowaniu krajobrazu i, oczywiście, na wspaniałych, stymulujących intelektualnie rozmowach” – mówi Crewford.
Goward chciałby stworzyć bardziej formalną placówkę edukacyjną, aby zmniejszyć rozmiary „biologicznego analfabetyzmu” w następnym pokoleniu. Zaproponował, by na połowie jego ziemi utworzyć centrum badawcze pod kuratelą Thompson Rivers University w pobliskim Kamloops, gdzie dorastał. Regularnie zaprasza też przedstawicieli różnych dyscyplin naukowych na kilkudniowe debaty.
Podczas mojej wizyty Goward oddaje się swoim ulubionym rozważaniom: czym naprawdę są porosty? Czy są organizmami? Grzybowymi szklarniami? Glonowymi farmami? Ekosysytemami? Sieciami?
Pogląd na temat porostów może zależeć od przyjętej perspektywy. Ponieważ nazwa porostu pochodzi od jego grzyba, to on jest dla wielu badaczy głównym bohaterem w tym symbiotycznym układzie. Goward przyznaje, że i on kiedyś był zwolennikiem takiego wąskiego, jak dziś uważa, spojrzenia. Teraz porosty kojarzą mu się z buddyjską praktyką koan. „Porost jest portalem, otworem drzwiowym – mówi. – Jeśli spojrzysz przez niego z jednej strony, dostrzeżesz organizm. Jeśli spojrzysz z drugiej strony, zobaczysz ekosystem.” W swoich esejach Goward przekonuje, że nie należy na porosty patrzeć poprzez ich grzybowe i glonowe składniki. Nie należy też dopatrywać się w nich tylko organizmów lub tylko ekosystemów. Raczej są wszystkim naraz, systemami biologicznymi zamkniętymi w rodzaju membrany. Są jak nowa posiadłość. Pamiętajmy: porosty wysłane w kosmos przetrwały, podczas gdy wzięte z nich glony umarły, gdy zostały oddzielone od reszty.
Postrzeganie porostów jako systemów dobrze wpisuje się w obecne zmiany zachodzące w biologii – polegające na przejściu od postrzegania życia w kategorii jednostek do traktowania go jak społeczności lub układu partnerskiego. „Czy jest to mikrobiom w naszym organizmie, czy drzewa współpracujące z grzybami w glebie, czy też porosty […] wszędzie widzimy, że te sieciowe powiązania jednostek stanowią o wiele trwalszy fundament systemów biologicznych niż same jednostki” – mówi Haskell.
Dla Gowarda porosty są organizmami, w których liczą się przede wszystkim wzajemne relacje. Dlatego organizmy te dają wgląd w istotę życia. „Są moimi oknami – mówi. – Przy czym dla mnie najciekawszy jest sam akt patrzenia”. Systemy mogą przetrwać bardzo długo, pod warunkiem, że ich elementy traktują siebie jako integralne fragmenty pewnej większej całości i kiedy ta całość chroni poszczególne elementy. Ta, jak to czynią porosty. „To cecha, której brakuje nam ludziom – zauważa. – Jesteśmy indywidualistami, którzy stracili zainteresowanie przetrwaniem całości”.
Jeśli chcesz wiedzieć więcej
- Cyanolichen Distribution in Young Unmanaged Forests: A Dripzone Effect? Trevor Goward i André Arsenault, Bryologist, t. 103, Nr 1, s. 28–37; wiosna 2000.
- The Forest Unseen: A Year’s Watch in Nature. David George Haskell. Viking, 2012.
- Basidiomycete Yeasts in the Cortex of Ascomycete Macrolichens. Toby Spribille i in., Science, tom 353, s. 488–492; 29.07.2016.
- Serie esejów Trevora Gowarda na stronie „Ways of Enlichenment”: www.waysofenlichenment.net/ways/readings/index