Jeszcze wyspy nie zginęły. Czy w końcu znikną pod wodą? To zależy
Miliard dolarów rocznie – tyle potrzeba, aby uratować od zagłady koralowe archipelagi na Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. Bez tych pieniędzy zamieszkane od tysięcy lat skrawki lądu nie zdołają się obronić przed podnoszącą się wodą, falami, zasoleniem i cyklonami.
„Na pewno nie podpiszemy wyroku śmierci na siebie” – odparł przedstawiciel pacyficznego państwa Samoa, gdy podczas ostatniego szczytu klimatycznego COP28 w Dubaju dziennikarze zapytali go, jak ocenia pierwszą wersję końcowej deklaracji. Została ona zgodnie skrytykowana i odrzucona przez wszystkich przedstawicieli organizacji Alliance of Small Island States (AOSIS), do której wraz Samoa należy ok. 40 państw oraz terytoriów stowarzyszonych, położonych, całkowicie lub częściowo, na niewielkich, ledwie wystających z wody wyspach.
Ostatecznie skończyło się na kompromisie, który rozczarował małe kraje wyspiarskie. Od ponad trzech dekad tworzą one awangardę naciskającą inne państwa na jak najszybsze powstrzymanie globalnego ocieplenia. AOSIS odegrała kluczową rolę w przygotowaniu i podpisaniu protokołu z Kioto w 1997 r., pierwszego traktatu obligującego kraje rozwinięte do zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych. Ona też jako pierwsza już w 2009 r. zaproponowała, aby do kolejnych porozumień wpisać wartość 1,5 st. C jako bezpieczny limit wzrostu średniej temperatury na globie. Ten proklimatyczny lobbing okazał się skuteczny i sześć lat później doprowadził do podpisania porozumienia paryskiego.
Pożegnanie czy pozostanie
Wiele państw należących do AOSIS ma poważne powody, aby obawiać się tego, co może je spotkać w XXI w. Prym w tej grupie wiodą koralowe archipelagi rozrzucone pośród tropikalnych akwenów Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Wystają one z wody na wysokość paru metrów, a szybki wzrost temperatur na globie może oznaczać dla nich wyrok śmierci. Może, ale nie musi.
Po pierwsze, nadal jest szansa na zatrzymanie ocieplenia. Po drugie, przed potopem można się obronić. Technicznie rzecz jest wykonalna i praktykowana w innych zakątkach globu. Potrzebne są jednak fundusze, a tych wiele oceanicznych maleństw nie ma. I choć w negocjacjach klimatycznych grają one czasami pierwsze skrzypce, to gdy przychodzi do rozmów o pieniądzach, często są odsyłane do kąta albo składa im się propozycje np. inwestycji infrastrukturalnych w zamian za zrzeczenie się części suwerenności oraz oddanie kontroli nad dnem morskim, pod którym mogą się kryć cenne surowce mineralne.
Gdyby brać pod uwagę tylko liczby bezwzględne, nie ma wątpliwości, że koralowe archipelagi są geograficznymi mikrusami. Na przykład państwo Mikronezja ma powierzchnię ok. 700 km kw., czyli nieco większą od Warszawy, oraz niewiele ponad 100 tys. mieszkańców. Składa się z kilkuset wysp, z których najdalsze dzieli dystans blisko 3 tys. km. Poza paroma wyspami, które mają budowę wulkaniczną i górzysty krajobraz, resztę stanowią wąskie pasy lądu usypane przez fale oceaniczne. Od zachodu z Mikronezją sąsiaduje Republika Palau mająca powierzchnię 459 km kw. i ok. 18 tys. mieszkańców. Są Wyspy Marshalla – tysiąc rozrzuconych wysp o łącznej powierzchni 181 km kw. zamieszkiwanych przez 58 tys. osób, jest Kiribati – 700 km kw. i 120 tys. osób, Tuwalu – 26 km kw. i 11 tys. Gdyby policzyć wszystkich mieszkańców tropikalnych atoli, okazałoby się, że jest ich nie więcej niż półtora miliona, przy czym ok. 400 tys. przypadłoby na najludniejszy z tych archipelagów Malediwy na Oceanie Indyjskim.
Cóż to jest półtora miliona ludzi przy ośmiu miliardach zamieszkujących glob? Gdyby wszyscy w ciągu paru dekad przeprowadzili się do jakiegoś dużego i ludnego kraju, nikt nie zauważyłby ich przyjazdu. Tak zresztą już uczyniły dziesiątki tysięcy obywateli Mikronezji, Palau i Wysp Marshalla, którzy przenieśli się do USA, gdzie mogą mieszkać i pracować na podstawie dwustronnych umów o wolnym stowarzyszeniu. W zamian Amerykanie zagwarantowali sobie obecność militarną w każdym z tych krajów, włącznie z prawem do zakładania tam baz wojskowych. Z kolei do Nowej Zelandii przenoszą się mieszkańcy dwóch stowarzyszonych z nią pacyficznych terytoriów: Wysp Cooka oraz Niue. To drugie terytorium składa się z jednej wyspy rozmiarów Poznania, na której mieszka dziś półtora tysiąca osób. Pół wieku temu było ich 5 tys., ale przenieśli się do Nowej Zelandii, gdzie osób używających języka niueńskiego jest dwa razy więcej niż na Niue.
Uciekanie czy zwalczanie
Być może to samo czeka Tuwalu. W listopadzie 2023 r. kraj ten podpisał z Australią umowę, zgodnie z którą przyjmie ona co roku 280 mieszkańców archipelagu, zapewniając im mieszkanie, pracę i możliwość kształcenia. Nazwano to „specjalnym szlakiem mobilności klimatycznej”. W zamian ma uzgadniać z Australią wszystkie kwestie dotyczące bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. W ten sposób Tuwalu, w którym emisja dwutlenku węgla wynosi mniej niż pół tony rocznie na osobę, oddało część suwerenności państwu, w którym emisja wynosi 15 ton na osobę.
Biorąc pod uwagę niewielką populację archipelagu, za parę dekad może tam pozostać garstka ludzi. Za to ci, którzy wyjadą, będą mogli w nowej ojczyźnie „podtrzymywać swoją integralność, kulturę, tradycję, dziedzictwo i język”. I nawet jeśli ich dawny kraj zniknie w oceanie, nadal będą jego obywatelami. Umowa stanowi bowiem, że Australia uznawać będzie „państwowość Tuwalu niezależnie od zmiany poziomu morza”. To powtórzenie frazy wpisanej do konstytucji tego kraju, zgodnie z którą Tuwalu istnieć będzie „wiecznie, nawet wtedy, gdy utraci terytorium”. Podobny zapis znalazł się w listopadowej deklaracji przyjętej przez Pacific Islands Forum – platformę współpracy politycznej państw Oceanii. Wzajemnie zapewniły siebie, że nawet jeśli któreś z nich zniknie, pozostałe będą respektowały jego państwowość.
Nie wszyscy jednak są pesymistami przekonanymi, że jedyne, co pozostało mieszkańcom koralowych archipelagów, to ucieczka wspomagana „dyplomacją paliatywną”. Atole można i należy próbować ratować – ocalić wspaniałe bogactwo starych kultur i języków. Któż bowiem jako pierwszy wyruszył odważnie na podbój oceanów? Fenicjanie? Wikingowie? Nie. Pionierami były ludy austronezyjskie, których przodkowie prawie 4 tys. lat temu wyemigrowali z Tajwanu, by zasiedlić Archipelag Malajski. Stąd przed 3,5 tys. lat podejmowali coraz bardziej odległe wyprawy, aby ostatecznie skolonizować olbrzymi obszar tropikalnych wód dwóch oceanów – od Madagaskaru po Hawaje i Wyspę Wielkanocną. Być może dotarli do Ameryki – byli doskonałymi żeglarzami. Budowali wielkie łodzie żaglowe zwane „waka”, które czasami łączyli po dwie – w ten sposób dali początek katamaranom, a czasami wyposażali w boczne pływaki, co upodabniało je do trimaranów. Sztukę budowania łodzi – a także nawigację oraz znajomość prądów morskich – doskonalili przez tysiące lat.
Na Pacyfiku stworzyli Austronezyjczycy jedyną w swoim rodzaju cywilizację oceaniczną. Płynąc na wschód, zasiedlali kolejne wyspy i archipelagi. Zabierali ze sobą zwierzęta hodowlane, nasiona roślin uprawnych, narzędzia do budowy domów i wszystko, co im było potrzebne. Z czasem podzielili się na wiele grup, z których każda wybrała własny kierunek ekspansji. I stopniowo zaczęła posługiwać się własnym językiem. Eksperci doliczyli się ponad 400 oceanicznych języków. Niektóre z nich są względnie popularne, jak fidżyjski, samoański czy tahitański – każdym z nich mówi ponad 100 tys. ludzi. Ale są też takie języki, jak na przykład yap, którym posługuje się kilka tysięcy mieszkańców wyspy o tej samej nazwie, leżącej w archipelagu Karolinów.
Czyżby całą tę wspaniałą, liczącą blisko 4 tys. lat, cywilizację oceaniczną czekała zagłada? „Obawiam się, że tak, jeżeli taka pesymistyczna narracja zwycięży i wszyscy dojdą do wniosku, że dla rdzennych mieszkańców Oceanii nie ma już ratunku, a jedyne, co im pozostało, to migracja. To jednak nieprawda, bo wiele osób wcale nie chce opuszczać ojczystych atoli i archipelagów” – pisał niedawno Jon Barnett, profesor geografii na University of Melbourne, w eseju „Nie przekreślajcie jeszcze pacyficznych wysp”. Podobnie jak on myśli wielu przywódców politycznych z pacyficznych krajów tego regionu. Zamiast uciekać, chcą walczyć.
Ratowanie czy żegnanie
Widać to na przykładzie Kiribati. Przez kilkanaście lat prezydentem był tam Anote Tong, jeden z pierwszych, którzy zwrócili uwagę świata na to, że emisje gazów cieplarnianych mogą doprowadzić do zatopienia nisko położonych krajów wyspiarskich. W 2014 r. jego rząd kupił w Fidżi 20 km kw. terenu, na który miałaby się przenieść większość mieszkańców Kiribati, gdyby ocean zaczął zabierać im domy. Nowy prezydent kraju Taneti Maamau ma jednak inną wizję, do której przekonał większość wyborców. Chce – jak mówi – „podnieść wyspy”. Plan zakłada usunięcie grobli poprowadzonych pomiędzy wyspami tworzącymi najgęściej zamieszkane atole. Zamiast nich zbudowano by mosty, dzięki czemu laguna we wnętrzu atolu byłaby zasilana osadami nanoszonymi przez ocean. Te osady byłyby wydobywane i wykorzystywane do nadbudowywania wysp.
Głównym doradcą nowego prezydenta Kiribati jest Paul Kench, profesor geomorfologii na Simon Fraser University w Vancouver w Kanadzie. W publikacjach naukowych dowodzi, że koralowe atole nie są wcale takie wrażliwe na wahania poziomu mórz, jak wcześniej sądzono. Przeciwnie, wiele z nich powstawało właśnie wtedy, gdy wody w tropikalnych oceanach przybywało. Czym bowiem jest atol? To zanurzający się powoli w oceanie wulkan, którego czubek zwykle ukrywa się płytko pod wodą. Wokół tego czubka powstają kolonie koralowców, które cierpliwie wznoszą swoje potężne rafy. Ich wierzchołki są jednak nieustannie niszczone przez fale sztormowe, które zerodowany materiał osadzają wewnątrz rafowego pierścienia. Tak właśnie wyrastają koralowe wysepki tworzące pierścień zamykający wewnętrzną lagunę.
Te paski lądu o szerokości mniej niż pół kilometra, a czasami zaledwie 100–200 m, wydają się wrażliwe, a takie nie są. Badania Kencha wskazują, że w XX w. pacyficzne atole w większości wykazały się olbrzymią odpornością. Owszem, poszczególne wyspy trochę zmieniały kształt pod wpływem fal sztormowych, ale generalnie radziły sobie nieźle, tak jak w poprzednich tysiącach lat. „Gdy poziom oceanu się podnosił, fale w naturalny sposób zaczynały podwyższać ląd” – relacjonował naukowiec. Na przykład powierzchnia Tuwalu zwiększyła się o 3 proc. w okresie 1971–2014, mimo że poziom oceanu podnosił się w tempie 4 mm na rok.
Znikanie czy adaptowanie
Nie znaczy to jednak, że nie trzeba się obawiać przyszłości – podkreśla Kench. Jeśli lądolody ulegną gwałtownie rosnącym temperaturom, a poziom oceanów zacznie rosnąć w tempie 8–10 mm na rok, wówczas coraz wyższe fale sztormowe zamiast zaopatrywać atole w nowy materiał, zaczną go zabierać. „Dlatego trzeba zawczasu przygotować wyspy na taki scenariusz” – mówił naukowiec w jednym z wywiadów. Warto też pamiętać, że ewentualne inwestycje infrastrukturalne potrwają przynajmniej dekadę.
Powodów ku temu jest zresztą więcej niż ewentualne zniknięcie w oceanie. Koralowe atole, nawet jeśli nie zatoną, szybko przestaną nadawać się do zamieszkania, jeżeli nie doczekają się działań adaptacyjnych na dużą skalę. Ludzi do ucieczki zmuszą: niedobory wody pitnej, zasolenie gruntów zabijające rośliny uprawne, coraz wyższe fale sztormowe i przypływy, zniszczenia powodowane przez cyklony tropikalne nabierające mocy w cieplejszym klimacie, a także przeludnienie na tych atolach, które wciąż będą nadawały się do zamieszkania.
Tyle że inwestycji nie będzie bez olbrzymich pieniędzy, których państwa Pacyfiku nie mają. Wiele z nich już teraz nie przetrwałoby bez pomocy zagranicznej. „Paradoks polega na tym, że narracja o nadchodzącej zagładzie zniechęca potencjalnych inwestorów prywatnych. Kto zechce budować na piasku, który za pół wieku zabierze morze?” – mówi Kench. Pojawiają się za to inwestorzy nieprywatni. Na przykład chęć wsparcia Kiribati zgłosiły ostatnio Chiny, zapewne nie bezinteresownie – na Pacyfiku trwa rywalizacja mocarstw o wpływy. Także wojskowe.
Małe kraje pacyficzne wciąż liczą, że świat rzuci im koło ratunkowe. Od wielu lat podczas kolejnych konferencji klimatycznych naciskały na utworzenie Funduszu Strat i Szkód, który zasilaliby historycznie najwięksi emitenci, a czerpały z niego kraje o niskich dochodach najbardziej poszkodowane w wyniku tych emisji. W tym roku w Dubaju ten fundusz ruszył, ale na razie wpłacono na niego zaledwie 700 mln dol. A eksperci oceniają, że w skali globu zmiany klimatu przynoszą rokrocznie straty rzędu setek miliardów dolarów.
Niektórzy chcą też szukać sprawiedliwości klimatycznej w sądach. Wiosną tego roku władze Vanuatu poprosiły Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze o wydanie opinii doradczej w sprawie odpowiedzialności krajów emitujących duże ilości gazów cieplarnianych za naruszenia praw człowieka, na przykład prawo do zdrowego środowiska naturalnego. Vanuatu, rozlokowane na górzystych wyspach pochodzenia wulkanicznego, potopu raczej się nie obawia, ale za to jest coraz częściej dewastowane przez silne cyklony tropikalne (w tym roku aż trzy).
Opinia trybunału haskiego ma zostać wydana w połowie przyszłego roku. Formalnie nie ma mocy wiążącej, ale stanowi wykładnię prawa, z którą można udać się do innych sądów międzynarodowych i domagać się rekompensaty za straty spowodowane przez ekstrema klimatyczne. Vanuatu rozważa taki krok, a inne kraje chcą się dołączyć. Dopóki jeszcze nie zatonęły.