Reklama
Alpejskie doliny nie są już takie same, odkąd masowo osiedlili się tam pasterze. Alpejskie doliny nie są już takie same, odkąd masowo osiedlili się tam pasterze. East News
Środowisko

Holocen czy może jednak antropocen? Człowiek od zawsze ingerował w przyrodę. Z rozmachem

Gdzie tylko pojawiał się człowiek, zmieniało się wszystko. Zamiast spierać się o początek antropocenu, najlepiej uznać, że żyjemy w tej epoce od tysięcy lat.

Przyrodnicze ramy tego, co określamy ludzką cywilizacją, wyznaczyła epoka nadzwyczaj stabilnego klimatu. Innego świata w zasadzie nie znamy. Zaczął się 11,6 tys. lat temu. Tak zdecydowali geolodzy. Opierali się na datowaniach rdzeni lodowych z Grenlandii i osadów odkładających się na dnie jezior. Data wyznacza początek szybkiego ocieplenia, które nastało po trwającym około tysiąca lat spadku temperatur. Uznano, że ten dołek należy zaliczyć jeszcze do plejstocenu, czyli epoki lodowcowej, a jego koniec będzie zarazem początkiem nowej epoki geologicznej. Lód grenlandzki i inne naturalne archiwa klimatyczne zgodnie bowiem wskazywały, że właśnie wówczas Ziemia przeszła we względnie krótkim czasie z jednego stanu równowagi cieplnej w drugi. Była jak wychłodzony dom, w którym ktoś po długiej przerwie odkręcił kaloryfer.

Moment startu tego „nowego wspaniałego świata” wpisano do tabeli czasu geologicznego dopiero w 2009 r. Jednak jego nazwę ustalono jeszcze w drugiej połowie XIX w., kiedy odkryto, że dawno temu Eurazję i Amerykę Północną zajęły olbrzymie lądolody. Sławny geolog Charles Lyell zaproponował, żeby okres inwazji lodu nazwać „plejstocenem”, ale wyróżnił też późniejszą fazę polodowcową, którą nazwał „najnowszą”, podczas której – jak pisał – „Ziemia została zamieszkana przez człowieka”. Gorąco debatowano wtedy nad przyczynami nagłego zniknięcia mamutów, nosorożców włochatych i innych wielkich ssaków. Wkrótce powiązano ich wymarcie ze zniknięciem lądolodów, lecz gdy się zorientowano, że ludzie żyli już w tamtych czasach, zaczęto się zastanawiać, czy to aby nie nasi przodkowie urządzili rzeź włochatym „bestiom”. Po raz pierwszy ktoś rzucił śmiałą hipotezę, że człowiek prehistoryczny, gdy tylko warunki zaczęły mu sprzyjać, szybko zabrał się do ingerowania w przyrodę.

Termin „epoka najnowsza” przyjął się, choć z pewną modyfikacją. W 1885 r. podczas kongresu w Berlinie zdecydowano, że nowa polodowcowa faza dziejów Ziemi zostanie nazwana holocenem, czyli epoką „całkowicie nową”. Wystartowała z przytupem – temperatura globalna poszybowała, zmuszając lodowce do rejterady. Ich miejsce zajmowała najpierw tundra, a potem lasy. Fale zimna powracały, ale nie zdołały odwrócić biegu zdarzeń. Po każdym takim kroku wstecz temperatury rosły jeszcze wyraźniej, czemu towarzyszył wzrost populacji ludzi, którzy już wtedy zaczęli zmieniać świat wokół siebie. My również wystartowaliśmy od razu, gdy tylko chłód się wycofał. W Anatolii już 11 tys. lat temu pierwsi rolnicy udomowili pszenicę, a niedługo potem zbudowali osady. Pionierów było niewielu, ale ziarno zostało zasiane – odtąd nasza ingerencja w ziemską przyrodę nasilała się z każdym tysiącleciem. Dowodów dostarczają coraz liczniejsze badania.

Czytaj też (Pulsar): Czy żyjemy w antropocenie? Naukowcy już mieli to ogłosić. I wtedy wybuchła bomba

Presja człowieka

Skamieniałości kojarzą nam się przeważnie z dinozaurami i innymi prehistorycznymi olbrzymami, ale zapis kopalny obejmuje również znacznie mniejsze znaleziska, takie jak pozostałości dawnych raf koralowych wraz z zachowanymi w nich fragmentami narządów lub tkanek należących do wymarłych mieszkańców tychże raf. Mogą to być np. drobne ząbkowane łuski pokrywające ciała rekinów albo otolity – milimetrowych rozmiarów struktury w narządach słuchowych ryb.

Takie właśnie delikatne, niepozorne skamieliny zostały odkryte przez paleontologów ze Smithsonian Tropical Research Institute w dwóch lokalizacjach nad Morzem Karaibskim – w Panamie i Republice Dominikańskiej. Najstarsze z tych znalezisk pochodziły sprzed 7 tys. lat. Badacze uznali, że natura podarowała im wspaniały prezent. Dzięki niemu mogli się dowiedzieć, jak wyglądało środowisko karaibskich raf koralowych w czasach, gdy presja człowieka była znacznie mniejsza niż dziś. I porównać je z ekosystemem współczesnych raf z tej samej okolicy.

Nie spodziewali się, że te dwa ekosystemy będzie dzieliła aż taka przepaść. W ciągu 7 tys. lat liczebność populacji rekinów, ustalona na podstawie obfitości ich łusek w zapisie kopalnym, zmniejszyła się o 75 proc., a rozmiary dużych drapieżnych ryb skurczyły się średnio o 22 proc. Równie zaskakujące było to, że mniejsze gatunki ryb, które są głównym pokarmem topowych drapieżców, podwoiły swoją liczebność, a także zwiększyły swoje rozmiary – mniej więcej o jedną szóstą.

Co takiego stało się z rekinami i innymi wielkimi drapieżcami Morza Karaibskiego? Jaki czynnik tak poważnie zaburzył jego ekosystem, uruchamiając kaskadę zmian w łańcuchu pokarmowym? Odpowiedź badaczy, udzielona w lipcu na łamach prestiżowego „PNAS”, brzmiała: działalność człowieka. „Mieszkańcy wybrzeży Morza Karaibskiego od dawna eksploatowali jego zasoby, przede wszystkim wyławiali z niego duże drapieżne ryby. Miały one dla nich największą wartość jako pożywienie. W wyniku tej selektywnej presji trwającej wiele tysięcy lat zaburzyli pierwotne relacje pomiędzy drapieżnikami a ich ofiarami. W pewnym sensie człowiek stał się ważnym elementem miejscowego ekosystemu” – napisali Aaron O’Dea, Erin Dillon i pozostali autorzy, podsumowując swoje analizy.

Widok na Park Narodowy Yellowstone.WikipediaWidok na Park Narodowy Yellowstone.

Kształt krajobrazu

Ci, którzy przez tysiące lat eksploatowali Morze Karaibskie, znacznie uszczuplając populacje głównych drapieżców, nie byli początkowo rolnikami. Zajmowali się łowiectwem i zbieractwem, a jeśli zamieszkiwali wybrzeża – właśnie rybołówstwem. Temu zajęciu pozostali wierni także później, gdy niektórzy z nich zaczęli uprawiać ziemię, zresztą na niewielką skalę. Wykopaliska archeologiczne potwierdzają, że ryby i owoce morza stanowiły często najważniejszy składnik diety nadbrzeżnych społeczności.

Tak było również w przypadku mieszkańców przybrzeżnych archipelagów ciągnących się na długości wielu tysięcy kilometrów wzdłuż wschodnich i południowych wybrzeży Ameryki Północnej. Ludzie zaczęli się na nich osiedlać już 5 tys. lat temu i tam pozostali, choć wydawałoby się, że długie, wąskie i płaskie pasemka lądu usypane z piasku przez fale morskie średnio nadają się do życia, jako że kapryśny ocean potrafi zniszczyć to, co sam stworzył. Tu jednak tak się nie stało.

Geolodzy i geomorfolodzy, którzy postanowili wyjaśnić tę zagadkę, szukali jakiegoś naturalnego procesu, który mógł ochronić wyspy przed zniszczeniem. Ich zaskoczenie było więc ogromne, gdy po wykonaniu wielu odwiertów i wykopaniu dołów odkrywkowych znaleźli w ziemi miliardy muszli ostryg, które stanowiły ważny składnik diety dawnych mieszkańców. „Ostrygi zjadano, a muszle wykorzystywano do podwyższania i wzmacniania wysp. Tak postępowano przez tysiąclecia. To, co miało być dziełem natury, okazało się w dużym stopniu dziełem człowieka” – napisał Jacob Holland-Lulewicz ze współpracownikami w lipcowej publikacji na łamach „Communications Earth & Environment”. Według badaczy większość, a być może wszystkie te wyspy barierowe, jak się je fachowo określa, na które człowiek wprowadził się wcześnie, dzięki niemu przetrwały do dziś w obecnym kształcie. „W wielu miejscach, które dziś wydają się dzikie i pierwotne, odnajdujemy ślady dawnej aktywności ludzi” – zauważyli na koniec autorzy.

Czytaj też (Polityka): Antropocen: wyzwanie dla polityki i demokracji

Z dymem pożarów

Pod tą konkluzją dwiema rękami podpisałby się Doug MacDonald, prowadzący badania w słynnym Parku Narodowym Yellowstone archeolog, który znalazł tu liczne ślady obecności ludzi w ciągu ostatnich 11 tys. lat i doszedł do wniosku, że o tym przepięknym i niepowtarzalnym miejscu można napisać wszystko, ale nie to, że był to teren dziewiczy. Społeczności łowiecko-zbierackie stanowiły bowiem integralną część tego krajobrazu od czasów mastodontów i mamutów. Przekształcały go według swoich potrzeb, zazwyczaj wzniecając pożary, podobnie jak to czynili rdzenni mieszkańcy Australii.

W niedawnej pracy na łamach „Science” grupa badaczy pod kierunkiem Micheli Mariani, ekspertki od dawnych krajobrazów i ekosystemów, wykazała, że Aborygeni przez tysiące lat na masową skalę oczyszczali lasy z warstwy podszytu za pomocą ognia. Usuwali krzewy, aby w razie spontanicznego pożaru, zainicjowanego uderzeniem pioruna, nie ułatwiły płomieniom wędrówki w górę i dotarcia do piętra koron. Tam bowiem żywioł mógł się łatwo rozprzestrzenić, przeskakując z wiatrem od drzewa do drzewa. Taki ogień, już poza kontrolą człowieka, mógł zniszczyć las, który dawał schronienie, dostarczał surowców i zapewniał pokarm.

Badacze stwierdzili, że przed przybyciem do Australii ludzi krzewy zajmowały 30 proc. terenów leśnych. Aborygeni zmniejszyli ich powierzchnię o połowę. Identycznie postępowano już 7–8 tys. lat temu w niektórych regionach Azji Południowej – to z kolei konkluzja z badań opublikowanych wiosną w „PLOS One” przez naukowców z międzynarodowej grupy roboczej LandCover6k.

Jak widać, już społeczności zbieracko-łowieckie ze sporym rozmachem modyfikowały środowisko, w którym żyły. Ta presja nasiliła się wskutek rozpowszechnienia rolnictwa, co nastąpiło przed ok. 5 tys. lat wraz z początkiem epoki brązu. W połowie lipca w „PNAS” ukazał się artykuł, którego autorzy – geomorfolog William Rapuc z Uniwersytetu Sabaudzkiego ze współpracownikami – doszli do wniosku, że masowe wkroczenie pasterstwa na teren Alp zwiększyło dziesięciokrotnie tempo erozji gleb i odmieniło koryta górskich rzek. Ludność pasterska nie pozostawiła po sobie zbyt wielu świadectw materialnych, za to odcisnęła trwałe i silne piętno na krajobrazie gór. „Dokładnie 3,8 tys. lat temu doszło do radykalnej zmiany w sposobie akumulacji osadów rzecznych. Naturalny wcześniej krajobraz znalazł się pod silną presją antropogeniczną” – doszli do wniosku Rapuc i pozostali autorzy.

Wspomnijmy też o tegorocznych badaniach pod kierunkiem naukowców z uniwersytetu w Heidelbergu. W rdzeniach wydobytych z dna Morza Egejskiego oraz z torfowiska Tenaghi Philippon w Tracji zidentyfikowali ołów sprzed 5,2 tys. lat pochodzący z bałkańskich kopalń srebra. Początkowo poziom zanieczyszczeń nie był duży i miał charakter lokalny, ale stopniowo się zwiększał, a ok. 150 r. p.n.e., gdy Grecja została ostatecznie podbita przez Rzymian, osiągnął skalę wcześniej niespotykaną. Naturalne archiwa, takie jak torfowiska i osady podmorskie, zarejestrowały nagły wzrost poziomu zanieczyszczeń oraz równie gwałtowne zmiany w szacie roślinnej polegające na masowym usuwaniu lasów na lądach wokół Morza Egejskiego i przejmowaniu pozyskanych terenów przez rolników. „Od tego przełomowego momentu środowisko całego regionu zostało poddane intensywnej, powszechnej i nieustającej presji antropogenicznej” – podsumowali swoje badania naukowcy. Ich wyniki opublikowali w „Communications Earth & Environment”.

Czytaj też (Polityka): Cena antropocenu. Przekroczyliśmy bezpieczną granicę

Sztuczna naturalność

Czy jednak te usuwane, tym razem już na masową skalę, śródziemnomorskie lasy były naturalne? Być może w części tak, jednak analiza przeprowadzona przez wspomnianą już grupę badawczą LandCover6k wykazuje, że już 6 tys. lat temu skład gatunkowy europejskich lasów różnił się znacząco od tego, co powinno w nich naturalnie rosnąć w ówczesnych warunkach klimatycznych. Badacze przypisali to wpływowi człowieka.

Trzy lata temu podobną analizę, tyle że dotyczącą całego globu i opartą na rekonstrukcji gęstości zaludnienia oraz użytkowania ziemi, wykonali Erle Ellis i Kees Goldewijk. Doszli do wniosku, że już 10 tys. lat temu trzy czwarte lasów na Ziemi było zamieszkanych, a swoją „naturalność” zawdzięczały po części społecznościom zbieracko-łowieckim. Do identycznego wniosku doszło ponad 250 archeologów uczestniczących w międzynarodowym projekcie ArchaeoGLOBE. Wszyscy ci badacze zgadzają się z tezą, którą swego czasu sformułował paleoklimatolog William Ruddiman, że epoka człowieka zaczęła się co najmniej 7–8 tys. lat temu, a nasi przodkowie z neolitu, epoki brązu i epoki żelaza ocieplili świat o ponad 1 st. C, zanim jeszcze zaczęła się epoka przemysłowa.

Ruddiman uważa, że cały holocen jest tworem w dużym stopniu nienaturalnym. I choć przyznaje, że ostatnie dwa stulecia znacznie odbiegają od normy i mogą się skończyć gigantycznym kryzysem, to żyjemy w świecie, który przekształcamy co najmniej od końca epoki lodowcowej. Może zatem wystarczyłoby zmienić nazwę tego świata z holocenu na antropocen?

Reklama