Napięcie między naukowcami nie musi mieć takich konsekwencji, jak biblijna historia Goliata. Potrzebne są rozwiązania systemowe, które dadzą znanym i mniej znanym dobrym uczonym równe szanse. Napięcie między naukowcami nie musi mieć takich konsekwencji, jak biblijna historia Goliata. Potrzebne są rozwiązania systemowe, które dadzą znanym i mniej znanym dobrym uczonym równe szanse. BE&W
Struktura

Golce i Goliaci, czyli jak hołubienie uczonych gigantów utrudnia rozwój nauki

Jedni cieszą się uznaniem i mają wpływy. Inni pracują niemal anonimowo. W świecie naukowym wciąż funkcjonuje podział na elitę i masę przeciętniaków. Czy odzwierciedla realne zasługi?

Nauka posuwa się do przodu dzięki mrówczej pracy niczym niewyróżniających się badaczy. Są skupieni na swoich niewielkich i mało ambitnych projektach. Ich praca jest niemal mechaniczna i wcale nie wymaga wybitnego intelektu. W pojedynkę znaczą niewiele, ale dzięki ustaleniom płynącym z ich przeciętnych, licznych badań powstają fundamenty pod naukowe przełomy. Oto sens hipotezy Ortegi, nazwanej tak od nazwiska José Ortegi y Gasseta – hiszpańskiego filozofa i eseisty, autora słynnej książki „Bunt mas” z 1929 r. Według niej dla rozwoju nauki podobne znaczenie mają wszyscy badacze. A skoro tak, to znaczenie „gwiazd” w nauce jest dalece przeceniane.

Nagrody dla wybranych

Tyle że wyniki klasycznego testu tej idei, opublikowane w magazynie „Science” przez amerykańskich badaczy Jonathana Cole’a i Stephena Cole’a już pięćdziesiąt lat temu, nie wypadły dla niej korzystnie. Autorzy sprawdzili, jakie wyniki badań – w dziedzinie fizyki – były przytaczane w artykułach naukowych (tzw. cytowania pozostają głównym wyznacznikiem znaczenia pracy naukowej, a także szeroko rozpowszechnioną miarą sukcesu w nauce). Analiza wykazała, że motorem postępu naukowego jest zaledwie garstka badaczy skupionych w kilku najbardziej prestiżowych i znanych ośrodkach. Praca innych naukowców właściwie nic nie wnosi i zostaje albo całkowicie zignorowana, albo szybko zapomniana. Konkluzja: większość naukowców jest bezużyteczna, więc można byłoby drastycznie zmniejszyć ich liczbę bez żadnej szkody dla nauki. A zaoszczędzone środki przeznaczyć dla „elity”.

Wokół artykułu Cole’a i Cole’a narosło wiele sporów. Czy cytowania to rzeczywiście najlepsza miara prestiżu? Może lepszą są nagrody za działalność naukową? Jednak niedawna analiza w zasadzie po-twierdziła wnioski sprzed pół wieku.

Yifang Ma i Brian Uzzi z Northwestern University przeanalizowali ponad 3 tys. najważniejszych nagród, które przez 100 lat były przyznawane naukowcom z całego świata. Wyniki opublikowane w 2018 r. w „Proceedings of the National Academy of Sciences” pokazały, że laury trafiają (i to wielokrotnie) do dość wąskiej – i coraz mniej licznej – grupy badaczy. W dodatku ściśle ze sobą powiązanych. Cieszą się nimi zwykle wychowankowie lub byli współpracownicy osób nagrodzonych wcześniej.

Ma i Uzzi odkryli ponadto, że jeśli mało znany znany naukowiec opublikuje wyniki badań z już nagrodzonym współautorem, to jego szanse na nagrodę maleją – prawdopodobnie dlatego, że uznanie za odkrycie spływa głównie na „gwiazdę”, najwyraźniej jako premia za sławę. Rodzi to pytanie, czy różnice pomiędzy elitą i przeciętniakami napędzają się same?

Odpowiedź jest raczej twierdząca. W 2021 r. w „Proceedings of the National Academy of Sciences” ukazał się artykuł duńskich badaczy Nielsena i Andersena, którzy przeanalizowali 26 mln artykułów naukowych napisanych w latach 2000–15 przez 4 mln autorów reprezentujących 118 dyscyplin naukowych. Wyniki sugerują, że „elita” (zdefiniowana tu jako 1 proc. najbardziej cytowanych naukowców) zgarnia coraz większy udział cytowań. I dostaje premię za współpracę.

Naukowcy oczywiście nie są sobie równi zdolnościami i intelektem. Nagrody i cytowania w jakiejś mierze odzwierciedlają jednak rzeczywiste różnice w zasługach. Można argumentować, że ostra konkurencja o uznanie i zasoby może stymulować rozwój i zachęcać do produkowania wybitnej nauki, która ostatecznie ma służyć całej ludzkości. Ale jakie są koszty tego współzawodnictwa?

Próbę odpowiedzi na to pytanie podjęli duńscy badacze, Kaare Aagaard, Alexander Kladakis i Mathias Nielsen, którzy w 2020 r. zebrali i podsumowali w „Quantitative Science Studies” wyniki 20 lat prowa-dzonych na całym świecie badań nad konkurencją o granty.

Finanse dla znanych

Można sobie wyobrazić dwa systemy finansowania nauki – piszą badacze. W jednym – zgodnym z duchem hipotezy Ortegi – rozdaje się dużo małych grantów wielu osobom, co zmniejsza konkurencję. W drugim granty przyznawane są tylko najwybitniejszym naukowcom. Który jest efektywniejszy?

Za koncentracją przemawia argument, że aby dokonać przełomowych odkryć, potrzebna jest masa krytyczna zasobów, sprzętu i ludzi. Z drugiej jednak strony rozproszenie prac badawczych pozwala nie przegapić czegoś istotnego w szybko zmieniającym się świecie. Finansowanie wielu różnych grup naukowców to więcej obiecujących problemów do zbadania i więcej eksperymentów. A zatem potencjalnie więcej odkryć.

Poza tym wydaje się, że aby osiągnąć „masę krytyczną”, nie potrzeba gór pieniędzy. Większość przeanalizowanych przez duńskich naukowców badań wskazuje, że rosnąca koncentracja środków w rękach „elity” przynosi coraz mniejsze korzyści. Powyżej pewnego progu (zależnego od tego, jak kosztowne są badania w danej dyscyplinie) badacze przestają efektywnie wykorzystywać przyznane środki. Jednak system konkurencji w nauce pcha ich do zdobywania funduszy większych, niż są w stanie spożytkować.

Wniosek jest taki, że zarówno za małe, jak i za duże granty są nieefektywne. Sztuka polega na znalezieniu złotego środka.

Zdecydowanie bardziej radykalną opinię o roli wybitnych badaczy przedstawili trzy lata temu w „American Economic Review” Pierre Azoulay, Christian Fons-Rosen i Joshua S. Graff Zivin. Najlepsze, co dla nauki mogą zrobić jej najbardziej znani przedstawiciele – stwierdzili – to umrzeć. Analiza publikacji dotyczących nauk biomedycznych wykazała bowiem, że po śmierci „gwiazdy” następuje spadek produktywności jej współautorów, za to wzrasta dynamika badań osób, które z gwiazdą nigdy nie współpracowały – i to właśnie ich badania mają największą szansę wyznaczenia nowych trendów w danej dziedzinie. Śmierć „gwiazdy” odmładza dyscyplinę i zmienia jej kierunek.

Nie chodzi tu wcale o to, że wybitni badacze szkodzą nauce – wprost przeciwnie – z definicji mają w niej ogromne osiągnięcia. Nie znaczy także, że perfidnie wykorzystują swoje wpływy do wykaszania konkurencji. Rzecz w tym, że gdy już uzyskują status gwiazdy, to dominują w swojej dyscyplinie odrobinę za długo. A innym po prostu trudno podważać ich poglądy, bo pozostają – jak to nazywają autorzy artykułu – w „cieniu Goliata”. Strach przed naukowcem-olbrzymem można redukować, np. ustanawiając limit środków finansowych, które może otrzymać jeden zespół naukowy, albo wspierając szczególnie szczodrze badania naukowców starających się o grant pierwszy raz. Można też zbudować system zachęt skłaniających zasłużonych seniorów do przechodzenia na emeryturę.

Jak silny jest wpływ statusu w nauce? Jürgen Huber z Uniwersytetu w Innsbrucku i jego współpracownicy przeprowadzili w tym roku prosty eksperyment. Pracę z ekonomii, napisaną wspólnie przez noblistę Vernona L. Smitha i rozpoczynającego swoją karierę Sabiou Inoua, wysłali do tysięcy naukowców z prośbą o ocenę, czy nadaje się ona do druku (to wymagany proces w przypadku artykułów naukowych, z tym że zwykle recenzentów jest najwyżej kilku). Kruczek polegał na tym, że część otrzymała wersję opatrzoną tylko nazwiskiem laureata Nobla, a część – jedynie mało rozpoznawalnego badacza. Spłynęły setki opinii. Kiedy jako autor wskazany był Smith, były głównie entuzjastyczne. W przypadku Sabiou Inouy aż 65 proc. recenzentów stwierdziło zaś, że praca jest za słaba, żeby ją opublikować (trzykrotnie więcej, niż w przypadku słynnego autora), a tylko 2 proc. skłonnych było ją zaakceptować bez żadnych poprawek (dziesięciokrotnie mniej, niż gdy widniało na niej nazwisko noblisty).

Cytowania dla sytuowanych

Państwa również można podzielić na naukową elitę i peryferie. Dowodzi tego opublikowany w tym roku „Nature Human Behaviour” artykuł Char­lesa Gomeza, Andrew Hermana i Paolo Parigiego. Badacze założyli, że jeżeli w dwóch publikacjach zostają użyte te same słowa, to zapewne dotyczą podobnych tematów i ich autorzy powinni się wzajemnie cytować. Tymczasem analizy wykazały, że tak nie jest. Ważny okazuje się również kraj, w którym pracują naukowcy.

Korzysta na tym tylko kilka państw, na czele z USA. Amerykańskie prace są cytowane rażąco częściej, niż wskazywałoby na to podobieństwo tekstów. Faworyzowane są także te z Wielkiej Brytanii, Niemiec i z Japonii. Szybko wzrasta też pozycja Chin, ale to raczej wyjątek od reguły, bo ogólna tendencja to stagnacja: kraje, które były nadmiarowo cytowane w przeszłości, wciąż na tym korzystają, a kraje, które były pomijane, nadal takie są. Tyle że drugie są ignorowane coraz bardziej, a pierwszym wiedzie się coraz lepiej.

Cytowania, nagrody i pieniądze na badania – wszystkie miary jakości – wskazują, że w ostatnich latach nierówności w nauce narastają. Jednym powodem może być szybki przyrost liczby naukowców, coraz węziej wyspecjalizowanych. Nie zwiększa się zaś np. liczba przeznaczonych dla nich nagród, a konieczna jest liczbowa ocena ich pracy. To prowadzi do efektu kuli śniegowej: początkowe powodzenia przynoszą rozpoznawalność, która napędza kolejne, a po porażkach, zwłaszcza na wczesnych etapach kariery, trudno się podnieść. Wyolbrzymienie każdego sukcesu i klęski zwiększa konkurencję pomiędzy badaczami.

Oczywiście współzawodnictwo samo w sobie nie jest złe. Jest wręcz niezbędne, stymulujące. Ale kiedy hierarchie wynikają z dziedziczenia prestiżu, rodzą patologie.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną