Shutterstock
Struktura

Marian Stala: Dostarczyciel horyzontów ogólnych

Był dawcą syntez, z którymi można było polemizować. Im bardziej doinwestowywał krytycznie wielkości Miłosza czy Barańczaka, tym silniej motywował do działania kontestacyjnego, z którego kiełkowały języki równie silne etycznie i estetycznie niepodległe.

W tym roku prof. Marian Stala obchodzi jubileusz 70-lecia urodzin. Z tej okazji zaprzestał aktywnej pracy pedagogicznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Polonistyka polska tym samym straciła kogoś znacznie więcej niż wybitnego pedagoga. Stala był opoką krytyki literackiej, chociaż w ostatnich latach publikował nad wyraz rzadko, by nie powiedzieć o zamilknięciu. To milczenie było znaczące. Wydawało się rodzajem odpowiedzi na nadmiar rzeczywistości medialnej, która ostatecznie przesunęła książkę w obszar rynku, który błyskawicznie monetaryzuje i wchłania produkcję literacką – od literatury czysto użytkowej i przyjemnościowej po bardziej ambitne pozycje gatunkowe. Dziś rynkowy żywot książki nie przekracza miesiąca od daty premiery. Natomiast wszystko, co Stala pisał o literaturze, wychylone było w wieczność, w obszary bezczasowego trwania pewnych, bliskich mu idei etycznych i estetycznych.

Chyba najlepiej świadczą o tym dwie, okolicznościowe publikacje, poświęcone autorowi „Chwil pewności”. Andrzej Franaszek – najwybitniejszy uczeń Stali – przygotował wybór tekstów „Patrzący jasno. 25 szkiców o niezbędności czytania poezji”, który ukazał się nakładem Znaku, Wydawnictwo UJ – wielgachną księgę dedykowaną Stali, której rozmach najlepiej ujmuje tytuł „Poezja polska ostatnich dwustu lat: dla profesora Mariana Stali na jubileusz”. Gdyby pokusić się o szybki abstrakt tych dwóch książek i je otagować, wtedy sprawa wyglądałaby następująco: Mickiewicz, Młoda Polska, Leśmian, Miłosz, Wat, Szymborska, Herbert, troszkę Różewicz, Krynicki, Barańczak. Oczywiście nazwiska te nie wyczerpują zainteresowań Stali, niemniej są sygnałem ciągłości tradycji literackiej i radykalnym gestem przywiązania do hierarchii w świecie literatury, której Stala chyba zawsze był obrońcą.

***

Z dzisiejszej perspektywy potrzeba tej hierarchii wydaje się tyleż oczywista, co czysto ideowa. Natomiast w latach 90., na które przypada również moja młodość literacka, uosabiany przez Stalę porządek hierarchiczny był obiektem silnej kontestacji, którą krytyk opisywał, rozumiał i – co ciekawe – porządkował. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jak ogromną aktywnością wykazywał się wtedy Stala, pisząc ważne teksty dla „bruLionu” i „Tygodnika Powszechnego” o debiutantach tamtej epoki. Miał w sobie zawsze ciekawość zjawisk nowych i jeszcze nierozpoznanych. Nigdy natomiast nie fetyszyzował nowości i młodości literackiej, bez taryfy ulgowej opisywał nowe języki poezji, dostrzegał niebagatelne talenty Marcin Świetlickiego i Jacka Podsiadły, a jednocześnie stronił od fraternizacji z „młodymi”. To nie oni żyrowali wagę jego krytyki literackiej.

Tak się szczęśliwie złożyło, że lata 90. to czas wciąż sporej aktywności nestorów polskiej poezji, którzy nagle zaczęli sąsiadować z „młodą poezją”, a czasem nawet ją dostrzegali w zdawkowych – czasem złośliwych, czasem całkiem przyjaznych – komentarzach. Skądinąd Miłosz lubił Podsiadłę, a Szymborska kibicowała Świetlickiemu. Chyba tylko Herbert nie lubił nikogo z młodziaków. I było to uczucie odwzajemnione. Doskonale pamiętam, jak z wypiekami na twarzy czytałem teksty krytyczne Stali, który potrafił rozszczelniać kanon, któremu hołdował, by wpuścić do niego trochę świeżego, poetyckiego powietrza. Chyba każdy poeta w latach 90. bardzo chciał być dostrzeżony przez profesora. I chyba każdy trochę się go bał. No może poza Świetlickim, który odmalował w prozie całkiem zabawny i ciepły portret Stali, upominając się o poczucie humoru, które nie było obce tej krakowskiej wyroczni krytycznej. Bodajże jedyną etatową pracę Świetlicki w „Tygodniku Powszechnym” dzielił z Marianem Stalą, który odpowiadał za to, co z wierszy trafia na wielkie szpalty tygodnika.

Z końcem dekady lat 90. Marian Stala zaczął wyhamowywać. Błyskawicznie zmieniający się paradygmat obecności literatury w przestrzeni publicznej, miażdżące przyspieszenie technologicznej rewolucji, wreszcie stopniowa korozja pozycji uniwersytetu w życiu społecznym – wszystko to ewidentnie wpływało na przemieszczenie krytyki i nauki o literaturze na pozycje wyciszonej medialnie specjalizacji. Nauka o literaturze przestała być instrumentem rozpoznawania procesów społecznych i historycznych. Ograniczyła się do lokowania kolejnych, nowych pokoleń pisarskich, w mniej lub bardziej rozpoznanych rejestrach tradycji, rozpiętej między wielkimi nazwiskami, którym Marian Stala poświęcił w przeszłości książki, rozprawy krytyczne i setki artykułów. To nie profesor złapał „kapcia” krytycznego, tylko cała kultura literacka odjechała na nowych oponach w kierunku rynku.

Zaczęły tworzyć się nowe instytucje życia literackiego, skądinąd pożądane, wzorowane na zachodnim systemie wsparcia twórczości. Powstały poważne nagrody literackie, całkiem przyzwoicie dotowane. Magistraty dużych polskich miast, jak Gdynia, Wrocław, Warszawa czy Kraków bez kompleksów przyczyniły się do stworzenia kontentu, którego znakiem może być coś tak niepokupnego, jak poezja. Po prostu kwestą ambicji kulturalnych stało się brandowanie miast poprzez literaturę. Przynajmniej niektórych miast.

***

Ostatnie dwie dekady to delikatny sygnał, oczywiście wciąż słabo słyszalny, że – poza konsumpcją dóbr materialnych – faza późnego kapitalizmu winna również karmić się wysoką kulturą. Kwestią otwartą jest oczywiście wzbudzanie głodu tej kultury. I w tym aspekcie bardzo brakuje głosów takich jak niegdysiejsze teksty Stali. Rzecz jasna polska krytyka literacka ma swoich koryfeuszy i wybitności, których z racji znajomości osobistej, nie wypada mi tu wymieniać. Niemniej te wybitności znalazły się w fatalnej sytuacji społecznej, w której niestety ich sądy o rzeczywistości ważą inaczej, niż miało to miejsce w epoce analogowej – czyli w tym dziwnym międzyczasie lat 90. i początkiem nowego tysiąclecia, w którym, jak pamiętam, utyskiwano na pauperyzację roli krytyka.

Jakże to były obfite lata! Jakże status ten był wciąż wysoki w porównaniu z dzisiejszym zaoraniem pejzażu literackiego przez sezonowe powoływanie wielkości, za którymi nie nadąża wyszukiwarka internetowa. I chyba w tym miejscu i czasie pojawia się problematyczny status nauki o literaturze, która jak diabeł świeconej wody stroni od wielkich syntez. Fragmentaryzacja doświadczenia współczesnego świata niestety idealnie przekłada się na „bańkowe” i równie fragmentaryczne postrzeganie ciągłości tradycji literackiej. Rzecz jasne takie postrzeganie być może jest bliższe stanu faktycznego literatury i uczciwiej oddaje idiomatykę poszczególnych twórców tej literatury, niemniej gdzieś umknął horyzont ogólny, na którym wyraziściej mogą świecić współczesne literackie wybitności. Marian Stala był właśnie dostarczycielem takich horyzontów ogólnych.

Był dawcą syntez, z którymi można było polemizować. Im bardziej doinwestowywał krytycznie wielkości Miłosza czy Barańczaka, tym silniej motywował do działania kontestacyjnego, z którego – oczywiście po czasie – kiełkowały języki równie silne etycznie i estetycznie niepodległe. Bodajże ostatnim z metrykalnie młodszych od Świetlickiego i Podsiadły autorów, którym Stala poświecił odrębny szkic, był Roman Honet. Arcyciekawy poeta, laureat Nagrody Szymborskiej, jest przedstawicielem roczników 70. Młodszymi autorami profesor już się nie zajmował, co nie znaczy, że nie śledzi nowości. Wręcz przeciwnie. Przez pewien czas był jurorem wzmiankowanej nagrody i akurat jego obecność w składzie kapituły dała się rozpoznać w niektórych werdyktach.

Często próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie, czy znam Mariana Stalę. Tak, widziałem go parę razy, rozmawialiśmy może przez pięć minut. Nie licząc telefonów i korespondencji z ostatniego czasu, moja znajomość ma charakter tekstowy. Kiedy dziś czytam stare artykuły Stali z lat 80., odnoszę wrażenie, że nie zestarzały się ani o akapit. Analizy wierszy Mirona Białoszewskiego czy Miłosza, wciąż skrzą się konceptem, okazują się krytyką „blisko wiersza’”, ale też blisko autora. Jednym z ulubionych słów-kluczy stosowanych przez krytyka jest określenie „światoodczucie”. Mówi się często, że największym osiągnięciem poety jest wprowadzenie do mowy wspólnej jakiejś frazy, zdania czy metafory. Myślę, że właśnie „światoodczucie” okazuje się patentem Stali. Sam, szukając często jakiegoś słowa na określenie powinowactwa, które odczuwam z tekstem literackim czy poetyckim, sięgam właśnie do tego słowa.

Dystynktywną cechą tego światoodczucia jest najczęściej przywiązanie do etycznego minimum, czyli jak się nie ześwinić na przykład w czasach politycznej opresji. A co za tym idzie przywiązanie jednak do kwestii smaku, czyli estetyki. Nie, żebym jakoś dziś lubił wracać do Zbigniewa Herberta, który jednak mocno się pod koniec życia pogubił w tej akurat kwestii. Co nie oznacza, że tej kwestii nie należy dziś szczególnie aktualizować. Zwłaszcza że walec władzy rozjechał również środowisko literackie, polaryzując pewne wybory i postawy. Rozwiązywaniu tego nowego węzełka gordyjskiego może pomoc krotochwilna i przenikliwa książka sprzed dekady zbierająca niektóre felietony Stali pisane dla „Tygodnika Powszechnego” zatytułowana, a jakże, „Jarosław, Donald i inne chłopaki”. Ewidentnie Marian Stala swoim pisaniem pomógł mi w każdym sensie wyrosnąć z tych krótkich spodenek. Niestety po literackim wydorośleniu została li tylko samotność i klęska, która przede wszystkim jest domeną pisania, a której poświecił jeden z najpiękniejszych swoich szkiców, szczęśliwie przypomniany przez Andrzeja Franaszka w „Patrzącym jasno”.

***

Po decyzji odejścia na emeryturę została we mnie jeszcze głośniejsza cisza. Panie Profesorze, nie biorę za dobrą monetę Pana zapewnień, że wybór tekstów dokonany przez Andrzeja to ostatnia Pana książka. To po prostu nowy początek.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną