Małgorzata Łukasiewicz. Małgorzata Łukasiewicz. Adrianna Bochenek / Agencja Wyborcza.pl
Struktura

Małgorzata Łukasiewicz: Rozbiera na cząstki i znowu składa w całość

Tłumaczenie literatury, a więc świata, wydaje mi się dziś szczególnie istotne, chyba nawet bardziej niż tłumaczenie zasad działania elektrowni jądrowej.

W okolicach listopadowych i grudniowych zapatrzeń w świat żywych i umarłych staram się myśleć o ludziach, którzy zaważyli na moim postrzeganiu rzeczywistości. Z każdym rokiem ubywa mi mistrzów żyjących, przybywa natomiast respektu dla tych, którzy wciąż są ze mną, na tym, a nie innym świecie, w tej, a nie innej Polsce, w tym, a nie innym języku.

Tak się szczęśliwie składa, że w ogromnej mierze moje postrzeganie rzeczywistości ukształtowali tłumacze i tłumaczki. Tłumaczenie literatury, a więc świata, wydaje mi się dziś szczególnie istotne, chyba nawet bardziej niż tłumaczenie zasad działania elektrowni jądrowej. Energia płynąca z przekładu literackiego udziela się bowiem na mocy tajemniczego talentu i sakramenckiego uporu, których to cech pozbawiona jest większa część rodzaju ludzkiego. Po prostu pewni ludzie wydają się pomazańcami wielkiego słownika świata i z gracją zamieszkują w wieży Babel jak u siebie w mrówkowcu. Ci ludzie są jak drogowskazy w chaosmosie. Wybierają pewne dzieła literatury światowej i dają im nowe życie w docelowym języku przekładu w taki sposób, że dzieła te wydają się napisane w moim języku rodzimym, a ich krystaliczne brzmienie porządkuje bełkot współczesności, podprowadzając mnie do czystego źródła mowy, która nagle okazuje się mieć głęboki sens.

***

Parę takich – lekturowych i chyba jednak życiowych – przygód przytrafiło mi się z przekładami, których dokonała Małgorzata Łukasiewicz. Jej przepastne dzieło translatorskie obezwładnia, dlatego wspomnę tylko o trzech autorach, których przełożyła: Theodor W. Adorno, W.G. Sebald i Ingeborg Bachmann. Każde z tych nazwisk wymiernie zmieniało moje myślenie tyleż o literaturze, co o świecie właśnie, wprowadzając do tego myślenia coraz więcej krytycyzmu i wzmagając przyrodzone mi poczucie niepewności w spotkaniu z otaczającą mnie rzeczywistością. Wracam do tych autorów często.

Im dalej w las przyszłości, tym chętniej sięgam właśnie po filozoficzną i literacką przeszłość, widząc w niej nieustannie aktualizujące się źródło sceptycyzmu, jaki jestem winien światu, który nie zawodzi w swoim wiecznie odnawialnym pandemonium, czego widomym znakiem jest powrót historii w Ukrainie. Jakże inaczej dzisiaj czyta się „Wojnę powietrzną i literaturę” Sebalda, mając pod powiekami obrazy rakietowego terroru sianego przez putinowską Rosję, za który kiedyś, w jakiejś – dziś fantasmagorycznej – przyszłości społeczeństwu rosyjskiemu przyjdzie odrobić pracę żałoby i pokuty, do której dziś jest całkowicie nieskłonne. Generalnie książki przekładane przez Małgorzatę Łukasiewicz mogę na wiele się zdać w przyszłości, o której nie pozwalamy sobie śnić w innych niż ciemne barwach. Dlatego tak bardzo ważna jest obecność wśród nas ludzi o unikatowym doświadczeniu przekładu rozumianego znacznie głębiej niż tylko jako translacyjną sprawność, językowe kompetencje i powołanie poligloty.

Małgorzata całkiem sporo o zakulisowym rozumieniu przekładu i literatury pisała w swoich książkach eseistycznych, z których jedna okazała się moją lekturą fundamentalną i bynajmniej nie z powodów jakichś translacyjnych ambicji. Chodzi mianowicie o „Pięć razy o przekładzie”. W eseju „Sztambuch tłumacza” Małgosia pochyla się w pewnym momencie nad naturą wieży Babel i – idąc w ślady Jacquesa Derridy – zmienia obiegowe i mityczne rozumienie owego pomieszania języków i pozycji, jaką w tym pomieszaniu zajmuje tłumacz. Pisze: „Brawurowo rozprawił się z tradycyjną interpretacją Derrida. Budowanie wieży odczytuje jako imperialny gwałt, próbę narzucenia jednolitego i uniwersalnego porządku, przed którą ratuje ludzi Boża interwencja – rozbija mianowicie jedność, a tym samym ocala partykularne idiomy. W tej wersji jednak rola tłumacza dalej przedstawia się podejrzanie – czyżby był agentem imperialnego uniformizmu? Rzecz jednak w tym, że owo pomieszanie u Derridy nie jest jednorazowym aktem, którego skutki można by potem stopniowo łagodzić i usuwać, lecz aktywną zasadą, która nieustannie bruździ, psuje językowe szyki, zakłóca przekaz. W tej sytuacji przekład jest zarazem konieczny i niemożliwy. Derrida pisze: »Przekład staje się prawem, zobowiązaniem i długiem, ale długiem, którego nie można już spłacić«. Usprawiedliwieniem przekładu jest właśnie atrybut niemożliwości – nieuchronna porażka każdego przekładu odsłania chroniczny stan zamętu i poróżnienia”.

Z tego cytatu wyprowadziłem wniosku zgoła szersze niż egzegeza fundamentalnej przypowieści o naszym splątaniu w gąszczu języków, którymi nie potrafimy się dogadać. Ten immanentny człowieczeństwu stan splątania, wielojęzyczności i uniwersalnej niemoty faktycznie stanowi o możliwości demokratyzacji życia, o uznaniu w życiu nade wszystko prawa do idiomatyki tyleż leksykalnej, co ściśle egzystencjalnej. Kiedy słyszę w przestrzeni debaty publicznej – zwłaszcza w Polsce, ale nie tylko, wystarczy spojrzeć na Iran, Węgry i inne totalizujące swój status reżimy – jakimi językami mówi się o wszelkich mniejszościach i ich prawach, myślę, że ten jeden raz w historii powszechnej Boża interwencja na coś się przydała.

Okazuje się bowiem, że współcześni budowniczowie niebotycznych wież ku czci własnych totalitaryzmów są całkowitymi analfabetami. Nie rozumieją języków mniejszości – tego bogactwa świata zjawiającego się w nieredukowalnych do ich wizji wieży fenomenach i idiomatykach. Demokracja ma się dziś kiepsko, gdyż w swojej najgłębszej istocie jest próbą przełamywania niemoty większości, jest cichym głosem poboczy i peryferii, jest wreszcie językiem włączającym, a nie wykluczającym poza społeczny nawias, w którym mieszczą się instytucje, urządzenia i rytuały życia społecznego. Oczywiście, gdyby Polska w swojej historii zaliczyła nieco dłuższy epizod oświeceniowy, niż miało to faktycznie miejsce, być może czytałbym dziś eseje Łukasiewicz tylko w perspektywie literaturoznawczej. Tymczasem Małgorzata dała mi podręcznik do obsługi rzeczywistości społecznej, pisany z wewnątrz doświadczenia literatury i przekładu. Tak jakby zaprojektowała swoje eseje na przekaz podprogowy: to, o czym piszę jest inne, dotyczy niekoniecznie zawiłości translacji.

W „Pięć razy o przekładzie” pada taka autodefinicja: „Z natury profesji tłumacz jest zwolennikiem close reading. Bada, jak to jest zrobione, jakie dźwignie i motory języka tu uruchomiono, aby uzyskać taki, a nie inny efekt. Odwala kawał roboty badacza interpretatora. Rozbiera na cząstki i znowu składa w całość. Czyta naraz w skali mikro – i makroskopowej – to jedno z notorycznych błędnych kół, w które obfituje hermeneutyka”. I chwilę dalej następuje dopowiedzenie: „Konfrontacja z innym językiem, na zasadzie punktu Archimedesowego, przenosi nas ze sfery oczywistości do sfery krytycznej refleksji nad językiem i literaturą”. Od siebie dodam tylko, że przeniesienie to dotyczy życia jako takiego.

***

Parę osobistych spotkań z Małgorzatą Łukasiewicz upewniło mnie w tych intuicjach. Ta filigranowa dama polskiej translacji jest dla mnie nieusuwalnym drogowskazem. Kiedy nie wiem, pod jaki adres kierować swoje zwątpienia w sensowne uporządkowanie świata, od razu biorę którąś z jej książek. Na dobrą sprawę te przekłady są faktycznie książkami Małgorzaty, to ona stygmatyzuje je z cienia, w każdej da się odnaleźć kontur tłumaczki. W swoim sztambuchu kiedyś zapisałem taki epizod: „Parę dni temu zadzwoniła do mnie Małgorzata Łukasiewicz, wybitna tłumaczka i wybitny człowiek. Rozmawialiśmy o Kafce. Małgosia zapytała, czy pamiętam krótki tekst Kafki, który w przekładzie Romana Karsta nazywa się »Most«. Odpowiedziałem, że oczywiście pamiętam, że to jedna z większych paraboli człowieczeństwa rozpiętego nad metafizyczną przepaścią. Po czym Małgosia zasygnalizowała, że Sława Lisiecka – tłumaczka wybitna i wybitny człowiek – po prostu oddała w przekładzie sprawiedliwość Kafce. Tekst ten w oryginale zatytułowany jest »Die Brücke«. Małgosia zapytała mnie, jakbym to oddał w polszczyźnie. Nic mi nie przyszło do głowy, a Sława Lisiecka po prostu przełożyła to jako »Kładka«. I myślę sobie, że ten nowy, miłosny sens jest mocniejszy niż metafizyczne resentymenty”.

Dziś myślę, że Małgorzata bywała dla mnie taką kładką, że jej nieskazitelna biografia działaczki opozycji antykomunistycznej, ale nade wszystko porażająca wręcz przystępność i uczciwość, pozwoliły mi myśleć o człowieku jednak w kategoriach dobra. Czasami odnoszę wrażenia, że Małgorzata jest trochę nie z tego świata, który w dzisiejszym, diablo wirtualnym wcieleniu, nie nosi już znamion zagadki do rozwiązania, a przecież „przekład jest jak rozwiązywanie szarad”. W tym sensie tłumacze i tłumaczki dodają światu zagadkowej głębi. A Łukasiewicz jest w tym mistrzem. Mistrzem Małgorzatą.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną