||| ||| Archiwum
Struktura

Piotr Śliwiński: Humanista na gigancie

Kiedy czytam jego najnowszą książkę odnoszę wrażenie, że ujmuje się za prawem do samotności istotnej. Ogromny paradoks współczesności polega wszak na budowaniu iluzorycznych wspólnot.

W połowie lat 90. ubiegłego wieku, w co dziś trudno uwierzyć, telewizja publiczna zajmowała się stosunkowo obszernie kulturą wysoką. Jak bardzo wysokie były to szczyty zainteresowania, niech świadczy fakt, że naonczas w ramówce programowej obecne były stałe programy naukowe, literackie i kulturalne. Niektóre z nich przeszły do legendy telewizyjnej. I bynajmniej nie mam na myśli „Pegaza”, który wychował również moje pokolenie, czy nieodżałowanego „Lalamido”, gdzie mogłem częstokroć pierwszy raz w życiu zobaczyć moich idoli literackich i muzycznych z Pomarańczowej Alternatywy. Mam na myśli nieco bardziej niszowe i emisyjnie „nieklikalne” magazyny w rodzaju „Telewizyjnych Widomości Literackich” i „Świata ze słów”. W tym drugim programie pierwszy raz zobaczyłem prof. Piotra Śliwińskiego.

Wtedy chyba jeszcze nie był profesorem poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Ujęty był w żabiej perspektywie, siedział chyba na placu zabaw, na jakiejś drabince. I co ciekawe, mówił o mnie. Nie bardzo rozumiałem, co mówił. Stopień ekscytacji wykluczał skupienie na słowach, które poświęcił mojej debiutanckiej książce. Z tego, co pamiętam, mówił z sympatią dla moich nastoletnich, lirycznych wynurzeń. Dzień po emisji zadzwonił do mnie kumpel i zapytał, czy widziałem w telewizji żabę, która dokonała pełnej egzegezy krytycznej wierszy, które na nią raczej nie zasługiwały.

Wystarczyło bez mała trzydzieści lat i Piotr stał się niezbywalnym, krytycznym punktem odniesienia dla polskiej poezji. Opublikował w tym czasie sporo książek o literaturze, podręczników akademickich, niezliczoną ilość artykułów. Te książki czytałem z wypiekami. Reagowały na bieżące wydarzenia wydawnicze, były filozoficznie unerwione, ale co najważniejsze, niczym prująca przez morze publicystycznego banału arka, kierunkowały uwagę czytelnika na zjawiska ambitne. Śliwiński brał na warsztat najbardziej zaawansowane języki poezji współczesnej, rozczytywał autorów ciemnych i trudnych. Rekrutował ich tyleż z tradycji, jak i współczesności. Zawsze jednak – jakby przy okazji konkretnych egzegez – potrafił dawać w języku krytyki literackiej przekonującą diagnozę czasu, miejsca i akcji tyleż poetyckiej co społecznej, światopoglądowej, estetycznej i co istotne etycznej.

O jednej z jego książek – „Świecie na brudno” – przed laty pisałem:

„Pomimo prowokującego tytułu i jawnie sylwicznej konstrukcji publikacja ta nosi znamiona sumy wiedzy wypracowanej przez krytykę literacką, pracującą przecież na materiale wyjątkowo niepochwytnym, przewrotnym i kapryśnym. W osobie Piotra Śliwińskiego poezja polska znalazła badacza, który gotów jest podjąć ryzyko diagnozy w oparciu o możliwie najszerszy kontekst społeczny, kulturowy, a przede wszystkim filozoficzny. Chociaż poznański krytyk praktykuje metodę „rekonstrukcji” zaplecza filozoficznego opisywanych przez siebie poszczególnych autorów, z jego książki wyłania się nader frapujący obraz ogólnej ewolucji światopoglądowej, a raczej zmiany paradygmatu literackiego światoodczucia, którego trybuną stała się współczesna poezja polska. Na poziomie – ryzykownego – uogólnienia można mówić o radykalnym przemieszczeniu pozycji, które liryka zajmowała w świadomości społecznej. Postromantyczne dziedzictwo mentalne święciło triumfy bodaj przez całe lata 80., stanowiło nieusuwalny gwarant stabilnej ciągłości polskiej poezji, której fantasmagoryczne signum uosabiał poeta – strażnik pamięci zbiorowej, Cerber strzegący bram, za którymi roztaczało się piekło etycznych ambiwalencji, wreszcie jednostka heroicznie przeciwstawiająca się kolejnym historycznym opresjom, zwłaszcza w warunkach propagandy komunizmu. Ten uproszczony obraz poety-dysydenta z krainy kłamstwa i serwilizmu uległ absolutnemu rozmontowaniu z chwilą odzyskania jakże względnej, demokratycznej wolności. Przełom społeczny roku 1989 zbiegł się z sugestywnym oczekiwaniem odświeżenia języka liryki, przy czym oczekiwanie to miało charakter wymiernej, poznawczej użyteczności”.

Dziś wypadłoby sprawdzić tak sformułowaną tezę. W sukurs przyszła mi najnowsza książka Piotra o równie prowokującym tytule „Niepozorność znaczeń”. Powracają w niej ważnie dla Śliwińskiego autorzy jak Marcin Świetlicki, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Andrzej Sosnowski, Krystyna Miłobędzka i paru innych. Kiedy notowałem przed laty swoje wrażenia z lektury, wszyscy oni pracowali na swoją kanoniczną dziś postać. Widywałem tych autorów w pracy nad swoim statusem, in statu nescendi obserwowałem ich wzloty na przełomie wieków. Dziś wszyscy oni, nadal wydawniczo aktywni, są nieusuwalną częścią długiej historii literatury. Przeszli do niej na prawach swoich niepodrabialnych idiomatyk, stylów i generalnej charakterności. Podobnie jak Piotr, który wypracował oryginalny język krytyki – w „Niepozorności znaczeń” – zaangażowany w próbę syntezy poezji lat 2000–2020.

Pisze:

„Nie chodzi ani o łatwe usprawiedliwienie niedostatków obrazu, ani tym bardziej o stwierdzenie, że dorobek poetycki tego okresu nie dostarcza obrazowi interesujących i wartościowych treści. Sprawa polega na czym innym. Odnoszę wrażenie, podobnie jak wielu, iż poezja dzisiejsza, a może cała literatura, sytuuje się na obszarze skażonym przez szeroko rozpostarty pesymizm, blisko granicy, za którą rozciąga się komunikacyjna próżnia; próżnia skupienia, trwałej uwagi, pojmowania tekstu jako sprawy życia czy świeckiego sacrum”.

I chwilę dalej:

„Nie jest (poezja, literatura) – jak kiedyś – walką o oddech w sytuacji prostego niedotlenienia, wywodzącego się z niedostatku znaczeń, lecz raczej doznaniem stanu pokrewnego hiperwentylacji, który charakteryzuje nadmiar oddechu, atak bodźców prowadzący do duszności i parestezji, czyli rozmaitych zaburzeń odczuwania”.

Jakże pięknie i celnie to metaforyczne ujęcie opisuje stan ducha – przepraszam za patos – współczesnego człowieka in genere.

Temu stanowi oczywiście odpowiada gros artefaktów poetyckich, dzieł sztuki współczesnej, różnego rodzaju performatywnych działań artystycznych – wszystkie one tworzone są w stanie podwyższonego ryzyka utraty zmysłów w spotkaniu z – jak pisał Świetlicki – światem, który „stoi przed nami potworem”. To jedno nie zmieniło się od czasu, kiedy pierwszy raz widziałem Piotra w telewizyjnym okienku: potwornienie świata, któremu nie próbuje zaradzać język literatury. Porady i panacea stały się domeną kultury obrazu, natomiast faktycznie ambitna literatura nadal jątrzy ranę rozdarcia między obrazem rzeczywistości a jej prawdami poszczególnymi, których jedynym wspólnym mianownikiem jest cierpienie.

Fantastyczny jest powrót lekturowy w „Niepozorności znaczeń” do mistrzów tego cierpienia z Aleksandrem Watem i Tadeuszem Różewiczem na czele.

W tekście „Kaligrafie widma” Piotr notuje coś takiego:

„Różewicz jest z pozoru najlepiej uzgodniony z własną biografią. Dożył późnej starości. A przecież nie ma poety, który cechowałby się większą nieufnością do wszystkiego, co jest, do samego życia. Ani nie chciał mu się poddać, podążać za jego światłami, jak Czesław Miłosz, ani przyznać, że jego rana stanowi mimo wszystko przesłankę do odczuwania jakiejś wspólnoty z tymi wszystkimi, którzy zostali zranieni, tak samo nieuleczalnie, z tego samego powodu, co on. Niedowiarek ocalenia, antagonista przeżycia”.

Biorę te słowa za dobrą monetę, za moralny drogowskaz. Nie wierz zwłaszcza tym, którzy dzielą z tobą cierpienie. To tylko – znowu idąc za Świetlickim – „złudzenie wspólnoty”. Skądinąd lubiany przez Piotra – inny mistrz cierpienia – nieco już zapomniany prozaik Stanisław Czycz wyraził tę intuicję jeszcze skrajniej, tytułując jedną ze swoich najlepszych książkę nie inaczej: „Nie wierz nikomu”. Wszystkie dane płynące z rzeczywistości i jej doświadczenia potwierdzają słuszność tak sformułowanego programu etycznego, a co za tym idzie prymatu estetyki solipsyzmu, zamknięcia się w „czterech ścianach swojego bólu”, któremu wstrząsające świadectwo dawał Wat.
Kiedy czytam najnowszą książkę Śliwińskiego, odnoszę wrażenie, że w partiach poświęconych najnowszym zjawiskom literackim, zwłaszcza tym, które stygmatyzuje kategoria zaangażowania i postulatywność zmiany polityczno-społecznej na wszystkich poziomach znaczeń, jest ona jednak pisana z pozycji obrony prawa do cierpienia w tych czterech ścianach bólu: egzystencjalnego, etycznego i estetycznego. Że ujmuje się jednak za prawem do samotności istotnej, którego literatura wydaje się ostateczną literą. Ogromny paradoks współczesności wszak polega na budowaniu iluzorycznych wspólnot. Już same nazwy wrzeszczą o tej samotności: mass media, media społecznościowe.

Z pewnością jedną z książek, które ważą w lekturze – tak Piotra jak i mojej – jest „Masa i władza” Eliasa Canettiego. Sięgając więc do zawartej w niej metafory „sfory”, czytam „Niepozorność znaczeń” jako ścieżkę ucieczki pojedynczego osobnika, jako gigant, na który udał się humanista, z dala coraz bardziej niepozorny w świecie współczesnym i coraz bardziej znaczący dla życia tych, którzy chcą iść z nadzieją w jego samotne ślady.

Zresztą o nadziei tak pisze na odchodnym:

„[…] nadzieja jest wartością ambiwalentną, której stanowczo nie należy mylić z konsolacyjnymi funkcjami kultury popularnej. Starałem się pokazać ją jako pewną pracę krytycznej świadomości i pracę nieskrępowanej wyobraźni. Wierzę, że będąc jednym z królewskich tematów literatury, należy też – i to byłoby o wiele ciekawsze – do najważniejszych budulców jej mistycznego ciała. Wreszcie, opierając się na doświadczeniach i fikcjach, jednoczy sztukę i naukę”.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną