Danuta Wegiel / Fotonova
Struktura

Ewa Lipska: Przedłuża iluzję, na poboczach wstawia lustra złudzeń

Niepozorne zdanko Marcina Świetlickiego: „Jest później niż myślicie”. Można pod nie podpiąć większość współczesnych lęków. Ewa Lipska wydaje mi się ich koryfeuszką. Być może dlatego czuję do niej specyficzną, gorzką miętę.

Była najpierwszą idolką mojej literackiej młodości. W czasach licealnych czytywałem właściwie wszystko, co napisała na długo, zanim przyszedłem na świat. Nigdy nie była dla mnie autorką ze szkolnych wypisów. Czytając jej wiersze i prozy miałem głębokie przekonanie, że w nich ta literatura niekoniecznie czuje się u siebie. Jest bowiem nośnikiem treści nad wyraz niepedagogicznych. Owszem, niekwestionowane mistrzostwo formalne twórczości Ewy Lipskiej powinno być obiektem namysłu młodych ludzi, również w ramach szkolnej kazuistyki, która przynajmniej czasami może wzniecić realne zainteresowanie poezją. Również na prawach oporu przed uproszczającymi definicjami, które przyczyniają się do taksonomii historii literatury i tworzą te przeklęte szufladki.

***

Skądinąd Lipskiej dostała się szufladka całkiem przyjemna. Jest przecież kojarzona z postawą buntu tyleż politycznego, co estetycznego. Zbliża ją to do kolegi z młodości, Rafała Wojaczka, z którym była po prostu zakumplowana, o czym nie lubi opowiadać. Kiedyś namówiłem ją na zwierzenia i przyznała jedno: Rafał był bardzo dobrze wychowanym człowiekiem. Zawsze przywoził jej do Wydawnictwa Literackiego, w którym pracowała w latach 70., kwiaty i butelkę wina. I tak pracowali nad redakcją tomu Wojaczka. I chyba nadal jest tak – chociaż nie jestem pewny, jak teraz wyglądają podręczniki do literatury w liceum – że Wojaczek i Lipska umiejscawiani są na jednej osi symetrii jako dwójka pokoleniowych autsajderów.

Przekaz wierszy Lipskiej to nie jest komunikat specjalnie pocieszycielski, podobnie jak w przypadku Wojaczka. Złożoność jej wierszy polega m.in. na wyjątkowo subtelniej pracy w egzystencjalnym – mówiąc za prof. Cezarym Wodzińskim – światłocieniu. Nic w wierszach Lipskiej nie jest jasne. Poetka często zaliczana do pokolenia „Nowej Fali” jak mało kto dba o własne, deklaratywne braki. Te wiersze są robione z wątpliwości, lęków i chyba jednak trwogi. Obiektem idiosynkrazji Lipskiej jest przecież człowiek, jego poznawcze ograniczenia, skłonności do ideologicznych fiksacji, umiłowanie stadności i płochliwe odruchy wolnościowe.

Sama Lipska stawia się w środku własnego wiersza. Bywa czasem jego zakamuflowaną bohaterką. Jej liryczne „ja” nie eksponuje buntowniczej natury. Raczej wydobywa ją z obserwacji bliźnich, sprytnie manifestując własne, ironiczne skłonności. Jednak ironia wierszy Lipskiej nie jest skierowana przeciwko ludziom jako takim. Raczej ustawiona jest na rozmontowywanie konstruktów zbyt prosto tłumaczących otaczającą nas rzeczywistość. Było tak w czasach literackiej młodości autorki, w głębokiej komunie.

Jest tak i teraz, w ponowoczesnym delirium technologicznym, o czym chociażby świadczy znakomita trylogia poetycka, którą Lipska ostentacyjnie zapośredniczyła w dobrze nam znanych żargonach: „Czytnik linii papilarnych”, „Pamięć operacyjna” i „Miłość w trybie awaryjnym”. Zaiste to przerażające tytuły, wywłaszczające nasze, najbardziej intymne zakamarki życia z przynależnych im kiedyś, sekretnych walorów. Wszak ciało, pamięć i miłość to bodajże ostatnie szańce obronne, na których toczymy nierówną walkę z pornografią totalnej „pokazaności” wszystkiego. Codziennie otwierając komputer czytam, że ktoś „pokazał dziecko”, ktoś inny „coś zrobił z ciałem”, ktoś jeszcze inny „przypomniał sobie swoją trudną przeszłość”, by wreszcie dowiedzieć się, że „ma nową miłość”.

Celebrytoza nie jest zjawiskiem określonej bańki społecznej. Służy do obrazkowej hodowli wyobraźni społecznej. Stanowi reżyserię „społeczeństwa spektaklu”, o którym tyle złego dowiedzieliśmy się już dawno temu od Guya Deborda. Teraz w warunkach polskich możemy doświadczyć efektów tej reżyserii. Całkowita korozja realnych więzów społecznych i zastąpienie ich siecią społecznościową doprowadziło do procesu podmiany człowieczeństwa druku w człowieczeństwo obrazu. Lipska zdaje się wciąż autorką próbującą ten proces stygmatyzować, mając całkowitą świadomość, jak bardzo to utopijny gest. Poetycka trylogia, o której wspominam – jak mawia Ewa – ma być jej ostatnią wypowiedzią poetycką. Gdyby faktycznie Lipska przestała uprawiać lirykę, trylogia ta pozostania jednym z bardziej dojmujących świadectw zakończenia projektu późnej nowoczesności i domknięcia go również w obszarze poezji, która nie jest już w stanie budować metafor na gruncie dzisiejszego homo technologicus.

Lipska do technologii i nauki czyniła zresztą parę podejść lirycznych, jeszcze zanim obudziliśmy się w świetnie klikalnym piekle codziennych wiadomości. W jakimś sensie żegnała się z światem naukowej tradycji i co za tym idzie ze światem o określonych parametrach poznawczych i przyjaznej architekturze wielokrotnie, czyniąc z bohaterów swoich wierszy symbole miłych sercu ramotek, jak miało to miejsce w fantastycznej książce „Pomarańcza Newtona”.

Od momentu debiutu jej wiersze nacechowane były głównie wątpieniem w aksjomaty. Osią zainteresowań Lipskiej, co zbliżało ją do poezji Stanisława Barańczaka czy Juliana Kornhausera, był przede wszystkim „język w stanie podejrzenia”. Nie chodziło jednak Lipskiej o lingwistyczną grę znaczeniami. Skupiała się raczej na próbach filtrowania – za pomocą zwodniczej mowy – otchłannego doświadczenia fizycznego zagrożenia i śmierci rozumianej jako proces zaniku głębi relacji, jaka łączy nas z innymi. „Pomarańcza Newtona” to przejmujące świadectwo postępowania tego procesu. W wierszu „Po latach” autorka pisze:

„Po latach
spotkaliśmy się
w tej samej melodii
którą nucił twój zegarek
na nieobecnej ręce”.

Ta diagnoza utraty, wywłaszczenia z prymarnych potrzeb bycia we dwoje, ale również bycia w świecie, napędza kolejne wiersze tomu.

***

Lipska, jak mało która ze współczesnych poetek, potrafi adoptować dla potrzeb swoich wierszy wszelkie nowinki językowe. Jej poezja aż skrzy się od współczesnej, technologicznej ornamentyki. Tym mocniej autorka zaznacza obcość i alienację jednostki, wegetującej na wielkiej pustyni przedmiotów nieposiadających żadnego statusu metafizycznego. Swoiste odwrócenie grawitacyjnej perspektywy, w której to ludzie spadają na głowę przedmiotów, to podstawowa metaforyczna figura „Pomarańczy Newtona”. Według wizji Lipskiej to my jesteśmy tym naddatkiem znaczenia, bez którego współczesny iluzyjny świat „sobowtórów” potrafi się idealnie obejść. Jesteśmy niewygodną wartością dodaną, która nie wpływa na status quo zdehumanizowanej rzeczywistości. Ewa Lipska metodycznie wątpi w próby reaktywacji boskiego mitu ocalenia, skłaniając się ku przytomnej i chłodnej samowiedzy. W wierszu „Coraz dalej” zaznacza:

„Kości do gry.
Przedłużam iluzję.
Na poboczach wstawiam lustra złudzeń.
Miraże wiecznego pomysłu. /…/
Coraz dalej
jest coraz bliżej
mnie”.

W jakimś sensie pointa tego wiersza antycypuje jedno z bardziej przeraźliwych zdań, które o stanie współczesności sformułowała liryka. Mam na myśli niepozorne zdanko z wiersza Marcina Świetlickiego, które brzmi: „Jest później niż myślicie”. Można pod nie podpiąć większość współczesnych lęków. Poczynając od katastrofy klimatycznej, przez triumfalny pochód autorytaryzmu, po demontaż znanej nam postaci demokracji. Ewa Lipska, będąca dziś jedną z chętniej czytanych autorek polskich, wydaje mi się koryfeuszką tych niepokojów. Być może dlatego czuję do niej specyficzną, gorzką miętę.

***

Znamy się chyba z dwadzieścia parę lat. Pamiętam czasy, kiedy Ewa nosiła niebieskie szkła w okularach. Faktycznie nie wyobrażam sobie Lipskiej patrzącej na świat przez różowe okulary. Ma w sobie jakiś rodzaj zadry i wrodzoną nieufność do ludzkiej kondycji i jakby przy okazji tego zasadniczego sceptycyzmu powstała cała ta wielka literatura, którą napisała i z którą nigdy się nie obnosiła. Ostatnio widujemy się nieczęsto, ale zdarzają się okazje specjalne. Jakiś czas temu wpadła do moich rodzinnych Gliwic, żeby spotkać się z uczniami jednej ze szkół. Patrząc na nią, zastanawiałem się, że nie każdego klasyka stać na takie wizyty. Siedziała w szkolnej jadłodajni, była ewidentnie ciekawa, co mówią młodzi ludzie, jacy są, co też ich w świecie cieszy, a co przeraża. To, co od nich usłyszała, pozostanie jej sprawą, ale zdaje mi się, że akurat Lipska zawsze będzie dla młodych pokoleń głosem wiarygodnym. Być może sprawa polega na czuciu języka, na całkowitej otwartości poetki na to, co w tym języku idiomatyczne i nowe.

Bardzo dawno temu Lipska wymyśliła dla poezji polskiej nowoczesną metaforę dopełniaczową, której jest mistrzynią i wynalazcą. Ale też napisała wiersz „Tu pracuję”, z pamiętnym obrazem, po którym do dziś mam dreszcze:

„Mój czas. Moje ciało. Moje życie.
Wszystko do jednorazowego użycia
tak jak suknia z papieru albo serwetka.
Pewny jest jedynie cień w rogu pokoju.
Powiększająca się od lat
czarna taksówka”.

Każdy kiedyś do niej wsiądzie, również ci młodzi, do których uśmiechała się zza – chyba jednak błękitnych – szkieł swoich stylowych okularów. Na odchodnym rzuciła, że jedzie do Wiednia. Kiedyś była tam szefową Instytutu Polskiego. Ale tak naprawdę Ewa wyjedzie kiedyś na jakąś ciepłą wyspę, kupi nieduży domek, a listy do niej będzie się pisać na post restante jakiejś egzotycznej poczty. Na własnych warunkach wyjedzie tam, gdzie z pewnością nie zamawia się taksówek, żeby dostać się do – jakże wątpliwej – wieczności.