Michał Łuczak / pulsar
Struktura

Michał Łuczak: Archiwista starego świata grawitacji

Ogarnęła nas potrzeba jasności. Świat został pozbawiony właściwego mu ciężaru. Zdjęcia Łuczaka ów ciężar mi przywracają, kotwiczą moje doświadczenie nieważkości w przystani pamięci.

Ponad dekadę temu ukazał się fenomenalny album fotograficzny Michała Łuczaka zatytułowany „Brutal”. Dokumentował smutne losy upadku dworca w Katowicach. Ten dworzec – cudowny przykład brutalizmu w architekturze – był schronieniem wielu, ale też budynkiem pełnym ludzkich boleści. Dziś nie ma właściwie śladu po tamtej rzeczywistości. W jej miejsce wzniesiono pomnik współczesnego aseptyzmu. Doskonale funkcjonalną galerię handlową, połączoną oczywiście z dworcem w sposób niemal organiczny.

Po przebudowie nigdy już nie odbyłem podroży pociągiem z Gliwic do Katowic. Zdałem sobie sprawę, że nie ma już celu takiej podróży. Stary dworzec był dla mnie miejscem spotkania z nagim życiem, odartym z fatałaszków pozorów. Współczesny „wygląd” ludzi – ich dbałość o wizerunkową elegancję – wydaje mi się momentami nieludzki. Rzeczy natomiast przybrały formę zdezynfekowanych narzędzi chirurgicznych. Brud i rozpad, podobnie jak starość i śmierć, zostały wyrzucone poza nawias społecznych norm, również poza nowoczesną architekturę i infrastrukturę transportową. Ogarnęła nas potrzeba jasności i panoptykalny pejzaż wielkich metropolii, w których szkło, beton i stal wyparły ciężkie konstrukcje brutalizmu. Wolimy konstrukcje lekkie, niezobowiązujące, przejrzyste, doskonale uzgadniające się z naszym poczuciem smaku i higieny. Świat w jakimś sensie został pozbawiony właściwego mu ciężaru, w którym dojrzewała moja wrażliwość. Zdjęcia Michała Łuczaka ów ciężar mi przywracają, kotwiczą moje doświadczenie nieważkości w przystani pamięci. Michałowi udało się udokumentować w swoich fotografiach stary świat grawitacji.

Wracam dziś często do tych zdjęć. Z Michałem nie widziałem się od dłuższego czasu. Z tego, co obserwuję, jest już parę książek fotograficznych do przodu. Należy do tej generacji artystów fotografii, którzy wydają się wciąż wyjątkowi. Rafał Milach i Michał wciąż potrafią opowiadać obrazami o świecie, którego podszerstek jest wyjątkowo ranliwy i delikatny, niepokojący i wieloznaczny.

Wiele lat temu próbowałem o zdjęciach z „Brutala” skreślić w swoim dzienniku parę uwag. Czytam je dziś z zaiste brutalnym poczuciem braku: świata i żyjącego tam kiedyś plemienia anonimowych, cierpiących ludzi. Próbuję sobie wyobrazić, co stało się z tymi ludźmi, gdzie podziewają się dzisiaj, jaki los zgotowało im wywłaszczenie z przestrzeni dworca? Dokąd ewentualnie pojechali? Czy sina dal przeszłości tej architektury objęła również te zbolałe żywoty? Zadaję sobie te pytania, siedząc w wygodnym fotelu, w ciepłym domu, w piątej dekadzie własnego życia, które oddaliło się od swojego doświadczenia szwendania się po dworcach.

Zawsze je lubiłem. Wydawały mi się poetyckie, inspirujące, aczkolwiek pamiętam przestrogę rodziców, żeby „nie wylądować na dworcu”. Cóż, mogę sobie wyobrazić, że kiedyś dworce będą miały lądowiska. Transport publiczny stanie się naczyniem połączonym. Trochę jak w filmie „Blade Runner 2049”. A póki co cieszę oko starym albumem Michała, choć przed oczami mam głównie ból i cierpienie, melancholię i pustkę. Być może właśnie tak działa prawdziwa sztuka oka, którą Michał opanował do perfekcji, bo on nie robi zdjęć, tylko tworzy obrazy.

„Nie chodzi już o to, żeby uczynić rzeczy widzialnymi dla zewnętrznego oka, lecz o to, by uczynić je przejrzystymi dla samych siebie”. Tak pisał Jean Baudrillard w „Pakcie jasności”, poddając analizie pojęcia obrazu i rzeczywistości, a także nierozerwalnie z nimi związaną pracę przemocy. Przemoc obrazu, dynamiczne numinosum, koroduje twardą, niemą zasadę rzeczywistości, pracując za pomocą różnych instrumentów, z których aparat fotograficzny wydaje się jednym z bardziej skutecznych. Rzeczywistość oporuje natomiast w sposób przewrotny: jawi się w określonej identyfikacji miejsca i czasu. Dworzec w Katowicach, na chwilę przed swoim zniknięciem – tak w skrócie można określić teatr działań, agon, w którym starł się obraz z rzeczywistością.

Czy te obrazy mają charakter przemocowy? A może raczej stanowią o sakralnym charakterze realnego, skazanego na zagładę, wycinka rzeczywistości? Numinotyczny gest fotografa polegałby więc na podniesieniu rzeczywistości do rangi metafory, która przemówi, a tego zdjęcia te unikają. Twarze, fragmenty architektury, przejścia, pasaże, plany szczególne i ogóle są na tyle werystyczne, rozpracowane przez własną określoność i konkretność, że ujmowanie ich w ramy metafory zniknięcia, zagłady, zniszczenia, zaniku wydaje się nadużyciem. Przemocą właśnie. Pozostaje więc ekspresja naoczności, współtworzenie sensów, znaczeń, światów równoległych w rzeczywistości „przejrzystej dla samej siebie” – jak pisał Baudrillard.

Co więc chciałbym powiedzieć w spotkaniu z tymi zdjęciami? Wszystkie bowiem wydają się idealnie dopowiedziane w swojej immanencji. Twarze, które na mnie patrzą, są twarzami z tego świata, posiadają swoją biografię, komunikują własną podmiotowość. Architektura okazuje się do bólu wypatrzona, a przez to spaczona pamięcią obcowania podróżnego. Światło defibryluje migotanie komór katowickiego dworca. Znajduję się ponownie w klimacie zawałowym, schyłkowym, preagonalnym, jakim to miejsce raczyło każdego, kto miał odwagę spojrzeć na nie okiem poety, a napotykani tam tubylcy, najczęściej swoją kondycją, potwierdzali stereotyp.

Zdjęcie Michała Łuczaka z albumu „Brutal”.Michał Łuczak/pulsarZdjęcie Michała Łuczaka z albumu „Brutal”.

„Wszystko jest intensywnie smutne” – pisał w jednym z wierszy Philip Larkin. Dworzec katowicki był smutny ekstensywnie, jego rdzeń był pusty, natomiast rozlazłość wielka. Tak przynajmniej mi się wydawało. Ten dworzec wyprowadzał ludzi w miasto niczym niechciany tranzyt. Niektórzy jednak go skolonizowali, oni również są obecni w tych obrazach. Wielu jedynie tam bywało. Ci spacerowicze także doczekali się swoich zdjęć. Na każdym mógłbym wyobrazić sobie siebie. Nic bowiem tak nie ułatwia empatii, jak przejrzystość, cisza przed burzą, która jest jeszcze możliwa.

Te zdjęcia komunikują przede wszystkim możliwość końca, tym samym utrzymują przy życiu etyczny wymiar sztuki fotograficznej. Ich modernistyczny sznyt stanowi rodzaj obietnicy: „nic na ciebie nie patrzy”. Patrzą na ciebie ludzie, którzy dali sobie prawo wyboru. Wybrali dworzec, a ich spojrzenie jest sprawdzianem egalitarnych przekonań większości, która tego dworca uniknęła lub tylko go używa. Mniej więcej to samo dzieje się w przypadku samej architektury. Jej wyzywająca alternatywność względem obowiązującego, acz wielce hipotetycznego, wzorca wygody, estetyki i funkcjonalności bezwzględnie obnaża zbyt górnolotne zachwyty turpisty i równie gwałtowne torsje miłośników skalniaków.

Ta architektura zawsze była czymś więcej niż tylko realizacją brutalizmu. Kompleks dworcowy obnażał elementarną prawdę: „to nie dzieje się naprawdę”. Dopiero kasacja obiektu, jego spektakularna anihilacja stała się warunkiem możliwości wiary w jego istnienie. Pustka i ruina ujawniła paradoks. Oto ziejący zimnym światłem panoptykon nie był wcale pozbawiony żywotnego rdzenia. Był to rdzeń á rebours. Paliwo stanowiła nasza – podróżnych, tubylców, mieszkańców, spacerowiczów – samotność. Te zdjęcia to podzwonne dla tej samotności. Przed spotkaniem z pracami Michała nie miałem o tym pojęcia.

Jedna z prac portretuje mężczyznę o przenikliwości spojrzenia, jaką można podziwiać na słynnych zdjęciach Samuela Becketta autorstwa Johna Minihana. Minihan sfotografował pisarza w eleganckiej kawiarni. Anonim ze zdjęcia Michała to Beckett pozbawiony ornamentyki kawiarnianej, wywłaszczony ze swojej mądrości i głębi, ustawiony pod ścianą w okolicznościach, których najlepszy opis w literaturze znalazłem w tekście Maurice Blanchota „Chwila mojej śmierci”. Ten człowiek to egzemplum pustego opakowania, powłoki, z której ewakuował się duch. Nie bez kozery stoi u wyjścia na peron, z jakiego ma odejść pociąg do Krakowa. Cała ironia tego zdjęcia zasadza się właśnie na radykalnej antymetafizyce, na pozycji fotografa, który staje tête-à-tête z pustym obrazem samego siebie. Autor zdjęcia w chwili uruchomienia spustu migawki zamienia się miejscem ze swoim bohaterem. Rezygnuje z kreacji, opuszcza bezpieczne pozycje podglądacza, traci uprzywilejowane, demiurgiczne, transcendentne alibi i rozpływa się w czystej immanencji „rzeczy przejrzystych dla samych siebie”.

Obrazy te to pokłosie współuczestniczenia w życiu organizowanym podług własnych zasad. Współuczestniczenie wyklucza korektę, inwazję, przemoc pedagogiki. Fotograf niczego nie chce zmieniać, wszystko natomiast próbuje zachować, z pełną świadomością oczywistej klęski w obliczu predestynacji. To, że dworze katowicki zniknie z pola widzenia, było dla mnie jasne od momentu pierwszych zapowiedzi przebudowy. To pole widzenia jest teraz poszerzone o brak. Ten brak to nadwyżka sensu widmowa jak sterta gruzu na jednym ze zdjęć. Przy czym nie ma tu mowy o efekcie sentymentalnym. Skoro bowiem znajdujemy się w uwewnętrznionym świecie obrazów, którymi jesteśmy i które ewokujemy za pomocą przeróżnych ekspresji (fotograficznych, malarskich, pisarskich), brak powinien być dla nas niepochwytny. A przynajmniej nieczytelny, zamazany jak obraz spowity kurzem po detonacji. Uobecnia się jednak. Gdzie? W losach ludzi, którzy pozbawieni zostali dworca, miejsca i czasu, rzeczywistości, w naszych dalszych losach.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną