Beata Zawrzel / Reporter
Struktura

Marta Podgórnik: Szerzycielka radykalnej deziluzji

Tak jakby chciała literaturze odmówić prawa do świadczenia życiu w jego nagiej prawdzie. Wykonuje krok w tył do biblioteki. Komplikuje swój wiersz, wikła go w wiele tematyk jednocześnie.

Pierwszy raz widziałem Martę Podgórnik bez mała trzydzieści lat temu. Spotkałem ją w katowickim Pałacu Młodzieży. Ten cokolwiek gargantuiczny budynek mieścił w sobie jakiegoś ducha socrealizmu. Polska była niby nowa, mocno rozkręcona w demokratyczno-pietruszkowym entuzjazmie, a pałac został oddany w ręce faktycznej młodzieży. Ktoś wpadł na pomysł organizacji konkursu literackiego dla dzieci i młodzieży, tak jakbyśmy my – wtedy dzieci i młodzież – nie mieli nic innego do roboty niż pisać.

Pisanie nie było wtedy podstawową funkcją egzystencjalną. A jednak znalazła się jakaś młodociana grupa, która płody swoich nastoletnich umysłów wysłała do tego pałacu. Jakże pięknie organizatorzy nazwali ów konkurs: „Kacze pióro”. To była meta na starcie. Brzydkie, dojrzewające, literackie kaczątka w różnych grupach wiekowych stawiły się jak jeden po odbiór swoich wyróżnień i nagród. Po swoją symboliczną gratyfikację: kacze pióra. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że w mojej grupie wiekowej zwyciężyła dziewczynka z grupy młodszaków. Komisja konkursowa nie zorientowała się, że laureatka jest całkowicie nieopierzona. A jednak pisała o poziom wyżej. Tak jakby urodziła się poetka gotową, małą stareńką polskiej poezji.

***

Marta jest czytana, ma swoje wierne grono oddanych czytaczy, którzy w jej twórczości widzą siebie w bardzo różnych postaciach. Nikt w polskiej poezji ostatnich dekad nie wyprodukował bowiem tylu lirycznych person, co autorka „Pięciu opakowań”. Ten tytuł wierszy zebranych dobrze oddaje charakter jej twórczości. Podgórnik potrafi opakowywać siebie w zawsze nowe wcielenia, jest mistrzynią powstawania z poetyckich popiołów, które sama produkuje.

W latach swojej młodości do perfekcji doprowadziła poetykę konfesyjną w warunkach ograniczonej odpowiedzialności życiowej. Żyła intensywnie i tą intensywnością dzieliła się z innymi. Nasiadówki u Podgórnik w latach 90. zmutowały w jakiś rodzaj „obiadów czwartkowych”. Sporo z luminarzy życia literackiego tamtych lat odwiedziło Gliwice, a ściślej osiedle Sztabu Powstańczego. Andrzej Sosnowski, Tadeusz Pióro, Miłosz Biedrzycki, Marcin Sendecki i wiele innych ważnych nazwisk współczesnej literatury pobywało na blokowisku Podgórnik. W tamtej, silnie maczystowskiej dekadzie, Podgórnik stanowiła prawie jednoosobową, zmaskulinizowaną centralę towarzyską. Była z nas wszystkich najmłodsza i miała najwięcej kasy. Prawdopodobnie była też najbardziej utalentowana.

Wyglądało na to, że pisanie przychodzi jej łatwo, że jest zdolna do permanentnej reakcji lirycznej na – jakby nie patrzeć – zmieniający się wtedy błyskawicznie świat. Jej poetycki detektor przechwytywał najdrobniejsze poruszenia w obszarze polszczyzny, a jednocześnie wydawała się w dziwny sposób staroświecka. Do dziś lubi się przyznawać do inspiracji tak odległych, jak Pawlikowska-Jasnorzewska. Skądinąd jest autorką ciekawego wyboru wierszy pani Marii. Swój okres sturm und drang Marta podsumowała właśnie tomem „Pięć opakowań”, o którym lata temu pisałem:

„Wielokrotnie wskazywano na jej twórczość jako przekonujące i autentyczne świadectwo przemian, jakie zachodzą w duchowości współczesnego człowieka. Wielokrotnie również sytuowano jej wiersze w pobliżu nurtu feministycznego w polskiej literaturze.

»Pięć opakowań« wydaje się raczej znakiem krytyki tego rodzaju pospiesznych lokacji jej twórczości. Czytelnik ma przed sobą księgę dokumentującą pewien wariant przygody intelektualnej – grę masek i konwencji, cyrk śmiechu i rozpaczy, wreszcie spektakl aksjologicznych fałszerstw, jakimi karmi nas współczesność. Ta na wskroś krytyczna postawa autorki wobec świata marionetek znajduje odzwierciedlenie w języku jej wierszy, który nieustannie podważa swoje własne moce tworzenia światów alternatywnych. Mamy więc do czynienia z metatekstem ujmującym każdą narrację w ontologiczny cudzysłów. Podgórnik nie pyta »co jest? «, skupia się raczej na kwestii »jak do tego doszło?« Być może dlatego często mylnie widziano w jej wierszach, posiłkujących się kodem medialno-sytuacyjnym, li tylko próby demaskacji mechanizmów regulujących wymiar środowiskowych rozgrywek poetyckich.

Bez niedopowiedzeń. Literatura piękna jest, oraz powolna.
Bierzcie i jedzcie z niej poprzez kolokwia, lekcje, projekcje
Uczciwych doznań, wśród innych odmian zdania: Jak się
masz ukochana w tych koszmarnych mrokach?

(„Gramatyka Księżycowa”, wiersz z tomu „Długi maj”, 2004)

Medium poetyckie jest więc jeszcze jedną protezą, mająca zastąpić nam, a właściwie wyplenić z nas, pragnienie transcendencji”.

Ten aspekt demitologizacji własnej pozycji poetyckiej jako demiurgicznego centrum oraz skłonność Marty do różnych figur ironii doprowadziło jej wiersze na skraj – co tu kryć – depresyjnego pandemonium. Poetka potrzebowała najwidoczniej sięgnąć dna rozpaczy, by odbić się ku poetyce, która uczyniła ją po prostu sławną. Kiedy wróciła na scenę ważną książką „Rezydencja surykatek”, od razu zgarnęła Nagrodę Literacką Gdynia. Miałem wrażenie, że to już jest inna Marta. Przebóstwiona w klasyczkę, choć zachowująca walor ciągłej młodości. Jej wiersze zyskały na klarowności, rozszerzały swoje pasmo nadawcze o miłoszową formę bardziej pojemną. A jednak w tej formie ciągle wyczuwałem „koszmarne mroki”, z jakimi wchodziła do literatury, oddając jej więcej, niż jest to potrzebne.

***

W tym sensie wciąż myślę o Podgórnik w kategoriach modernistycznych: ona ciągle, pomimo upływu czasu, jest zdolna swoje życie tejże literaturze zawierzać. To dziś bardzo rzadka postawa. W czasach maczystowskich mówiono, że „Podgórnik jest Wojaczkiem w spódnicy”. Jeżeli przyjmiemy dbałość o brzmienie, formę i piękno jej wierszy to faktycznie coś ją z mikołowskim samobójcą łączy. Gra się tu o stawki faktycznie wysokie. Kiedyś tak próbowałem to ująć: „Dla autorki »Dwa do jeden« uprawianie poezji jest aktywnością idealnie bezcelową, jeżeli za cel stawia sobie dochodzenie i spekulację metafizyczną. Konsekwencja, z jaką poetka obstaje przy penetrowaniu »koszmarnych mroków« (społecznych, miłosnych, literackich itp.), przybliża ją niemal do pisarstwa egzystencjalistów. Nie bez kozery dopracowała się specyficznego systemu moralnego, w jakim funkcjonują jej persony. Należy dodać, że jest to zakon surowej reguły – w tej twórczości albo wygrywa się własny styl, albo ginie na przepastnym śmietnisku historii literatury”.

Myślę, że dziś Marta już nie musi się obawiać tego śmietnika zapomnienia. Wygrała swój styl za cenę wieloletniego terminowania u mistrzyń i mistrzów polskiej poezji i jakby chybcikiem stała się poetyckim wzorem dla pokoleń wchodzących w świat literatury dziś. Z tego, co obserwuję, swoim doświadczeniem dzieli się na różnych kolokwiach, kursach i warsztatach. Jak widać leży jej na sercu los nowych, kaczych piór. Zastanawia mnie, jak Marta obdziela „koszmarnymi mrokami” młode, jeszcze niezepsute światem dusze, ale zakładam, że jest to wiedza podawana w dawkach homeopatycznych. Mało kto bowiem jest w stanie przyjąć do wiadomości diagnozy poetyckie Podgórnik. Jest w nich „świat jak twoja skóra szorstki słony gorzki / albo płaski jak papier, albo nie ma nic” („Dwóch adresatów”, wiersz z tomu „Paradiso”, 2000).

W tym geście Podgórnik zbliża się do tradycji postmodernistycznej, rozumianej jako gra literackich figur symulujących autentyzm. I w tej symulacji jest wyjątkowo niebezpieczną autorką. Szerzy bowiem radykalną deziluzję. Tak jakby chciała literaturze odmówić prawa do świadczenia życiu w jego nagiej prawdzie. Wydaje mi się, że zwłaszcza w nowej książce „Erwin i Fatum” mocno wybrzmiewa ów postmodernistyczny sznyt jej wierszy. Zwłaszcza dziś, kiedy obserwować można powrót do poetyckich zjawisk, które uchodzą za głosy autentyczne i skądinąd prostolinijne, Podgórnik wykonuje krok w tył do biblioteki. Ponownie komplikuje swój wiersz, wikła go w wiele tematyk jednocześnie. Głosy, które w tych tekstach wybrzmiewają, mogą należeć do wszystkich i do nikogo. Troszkę jak u Mickiewicza, Podgórnik bawi się w „miljon” brzmień, adresując swoje poetyckie rejterady w większe skupiska ludzkie, by nie rzec w większe skupiska dusz.

Te nowe wiersze dzieją się paradoksalnie na granicy transcendencji, którą tak przed laty znielubiła. Znaleźć można w nowej książce ślady fatalnego fatum, które uczyniło Podgórnik poetką. Było to najwidoczniej fatum, którego charakter był tyleż ściśle osobisty, co społeczny. Po trzech dekadach pisania, laureatka Nagrody Szymborskiej, zradza nienachalne troski o swój kraj pisząc:

Mój kraj jest tylko we mnie. Przytrzymała go i nie
Chcę, trzymam go za strzępek ubrań, za schyłek powietrza.
Za dwa pierwsze zdania.

Uwewnętrznieniu ulegają w tych wierszach więc problemy zdecydowanie wykraczające poza tradycyjne tematy poezji.

Mam nadzieję, że Marta pomieścić potrafi w języku również koszmarne, brunatne mroki współczesnej Polski. Nigdy bym się po niej nie spodziewał tak zaangażowanej postawy. Im bardziej Marta prowadzi stonowany tryb życia w stylu Emily Dickinson, tym bardziej wydaje się zatroskana o los świata, który trwa poza widokiem z jej okna. A kiedyś było dokładnie odwrotnie. W każdym wydaniu jednak Podgórnik staje na wysokości zadania poetyckiego: jak najusilniej nie ufać temu, co jest.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną