Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
Struktura

Ireneusz Kania: Klucznik wieży Babel

Istnieje oczywiście słowo poliglota. Nie oddaje ono jednak daru, jaki ma Kania. Czym innym bowiem jest biegłość posługiwania się językami obcymi, a czym innym umiejętność odnalezienia w tych językach ich najwybitniejszych praktyków.

Gdybym chciał wypełnić wierszówkę tego tekstu, wystarczyłoby po prostu spisać książki, które z wielu języków przetłumaczył Ireneusz Kania. Jest jedynym w Polsce tłumaczem, który przekłada z całych rodzin, a nie z poszczególnych języków. Opanował obszar romański i azjatycki, dał przemówić w polszczyźnie herosom myśli filozoficznej starożytności i nowożytności, wybitnym pisarzom Francji, Rumunii, Portugalii, Hiszpanii, Anglii, Niemiec, XIV Dalajlamie i Jackowi Londonowi. Jest też świetnym eseistą, który z rzadka publikuje własne książki.

Na bezludną wyspę zabrałbym zamiast książek samego Ireneusza Kanię. I najpewniej wypytywałbym go o fundamentalnego dla mnie filozofa, Emila Ciorana. Kania w latach 90. intensywnie publikował kolejne dzieła rumuńskiego marudera w nieodżałowanej Oficynie Literackiej. Tytuły takie jak „O niedogodnościach narodzin” czy „Zły Demiurg” określiły po dziś dzień szczyty rozpaczy egzystencjalnej, jakiej potrafi sprostać stylista tej miary, co Cioran. I przekazać ją w języku tyleż furiatycznym, co nieskończenie poetyckim, a zarazem dotkliwie konkretnym.

Kania przekładał Ciorana i z okresu rumuńskiego, i z francuskiego. Odnoszę wrażenie, że brzmienie Ciorana jest faktycznie mistrzostwem przekładu Kani. Cała dekada lat 90. była dla mnie de facto oczekiwaniem na nowe książki Ciorana w przekładzie Kani. Oczywiście Cioran znalazł wspaniałych tłumaczy w osobach Marka Bieńczyka czy Anastazji Dwulit. Ale to właśnie Ireneusz Kania dał potężny impuls do wprowadzenia myśli Ciorana wprost w krwioobieg polskiej humanistyki, zasilając ją przy okazji śmiertelną dawką sceptycyzmu.

Nikt tak pięknie nie wątpił w człowieka, jak Emil Cioran. Dla dwudziestolatka, jakim kiedyś byłem, okazał się dawcą języka rozpaczy, w którym mieściło się całe doświadczenie chaosmosu, tak charakterystyczne dla dojrzewającego chłopaka z bloków, z ambicjami literackimi. Z Cioranem Kani rosłem i chyba z niego nie wyrosłem. Kiedy ukazały się gargantuiczne „Zeszyty”, pomyślałem, że Ireneusz Kania właśnie osiągnął nirwanę przekładu. Ta książka to był szach i mat dla kogoś, kto chciałby w literaturze wątpić bardziej. W jakimś sensie była to dla mnie książka przeklęta – tomiszcze, którego nie da się przekroczyć, zatruta krynica „wiedzy rozpadu”, w której można tylko utonąć. „Zeszyty” były usprawiedliwieniem wszystkich moich porażek, życiowych uników, abulii, w które popadłem po wielokrotnej lekturze. Zaczytałem „Zeszyty” na amen. Stoją na regale jak otwarta rana, w której jątrzy się depresyjna gangrena. Nigdy później – w spotkaniu z literaturą – nie czułem podobnego wstrętu do życia jako takiego, do marnej wegetacji wśród bliźnich, „spionizowanych szkieletów”, jak delikatnie rzecz ujął Cioran w ekstremalnym eseju „Paleontologia”.

Chcąc więc zachować względne zdrowie psychiczne, zaaplikowałem sobie detoks od Ciorana. Postanowiłem go czytać, a nie przeżywać. Przez pewien czas po prostu nie sięgałem po jego książki, chociaż kusiło mnie niepomiernie. Czułem się jak uśpiony nałogowiec, który tylko czeka na złoty strzał, przygotowując sobie rytualne wyrko, w którym odpłynie w lekturze ku wymarzonej nicości. I nadszedł ten dzień! Wszedłem do księgarni i na półeczce już stał mój zastrzyk: „Okno na Nic”. Autor: Emil Cioran. Przekład: Ireneusz Kania. Mój ukochany dublet geniuszy.

***

Najnowszej publikacja to opasły wolumin, wydobyty z cioranowskiego archiwum. To archiwalia nie tyle myśli, ile porzucanego języka rumuńskiego. Pisane już podczas pobytu w Paryżu „Okno na Nic” wyraźnie zapowiada przełomowy, pisany już po francusku „Zarys rozkładu”. Nosi jednak wszystkie znamiona „rumuńskiego” okresu pisania – jest to okno, które otwiera poetycka metafora kierunkowana w stronę sensotwórczej pozycji Boga, ulubieńca cioranowskiej ironii. Co może najciekawsze i nieco zaskakujące w „Oknie na Nic” to przepięknie przełożone przez Ireneusza Kanię ustępy poświęcone miłości. Nie ukrywam, że ten trop podjąłem od pierwszej strony lektury i już do końca nie potrafiłem go porzucić.

Jak wielką niespodzianką okazują się dla wieloletniego miłośnika Ciorana tego typu fragmenty: „Kto nie poznał owych chwil, wobec których wszystko, co było w przeszłości i co będzie w przyszłości, okazuje się degradujące, ten nie wie, czym jest miłość. Te doznania, kompromitujące cię wobec nieszczęścia”. Niejednoznaczność, z jaką Cioran przystępuje do ogrywania miłosnego tematu w swoich nieznoszących nadziei frazach, bierze czytelnika od razu w cugle wzruszenia. Bo bywa Cioran stylistą niezrównanym również wtedy, gdy próbuje uporać się z jakąś mikrocząstką wewnętrznej gotowości do przyjęcia miłości, jakiej nosicielkami są rzecz jasna „śmiertelniczki”.

Mając w pamięci kongenialny esej Ciorana „Paleontologia”, zdajemy sobie sprawę, że bliźni to dla niego jedynie spionizowane szkielety, niemniej w „Oknie na Nic” wyczuwalna jest pewna czułość, z jaką jest skłonny je traktować. Biograficzne zaplecze każe widzieć w „przedfrancuskim” Cioranie miłośnika wina i kobiet. Widzimy go spacerującego bez celu po paryskich brukach, podobnie jak czujemy pełnię pracy myśli, która za chwilę da światu jedną z najważniejszych świadectw swojej wielkości: „Zarys rozkładu”. Tymczasem „Okno na Nic” stanowi poligon doświadczalny, gdzie podniosły, poetycki język przeradza się w lapidarium, a zwada z Bogiem prowadzi do z ducha beckettowskiej redukcji słownika, który już w latach 50. stanowić będzie signum Ciorana jako następcy Chamforta.

W świetnej edycji Wydawnictwa Aletheia, fundamentalna dla mojej wieloletniej lektury Ciorana, okazała się str. 108. Sąsiadują na niej dwa aforyzmy, które wyznaczają wektory napięć, wzdłuż których rozciąga się widok z okna na jedno z najpiękniejszych „nic” naszego, absurdalnego życia. „Spośród wszystkich naszych zmysłowych doznań najtrudniej znieść wtargnięcie nadludzkiego szczęścia. Dostęp do raju w każdym momencie…” A w chwilę wcześniej Cioran wyrokuje: „Życie to Zmartwychwstanie w Piekle”. I gdzieś pomiędzy musimy zmieścić się z wszystkimi, naszymi zgryzotami, które gotuje nam los.

Wydaje mi się, że w roku 2023 Cioran brzmi nad wyraz aktualnie. Jestem również przekonany, że najnowsza publikacja to jedno z ważniejszych wydarzeń na rynku wydawniczym od lat. A to, co w przekładzie na język polski zrobił dla Ciorana Ireneusz Kania, wydaje się nie mieć już miary. Zostaje podziw, któremu wielokrotnie próbowałem dać wyraz, ale nie starczało mi animuszu. I nadszedł i ten dzień! Ośmielony obecnością Ryszarda Krynickiego, podszedłem do Ireneusza Kani. Zakładałem, że najpierw się przedstawię, tymczasem ten niższy ode mnie o głowę heros po prostu, wyprzedzająco pochwalił mój artykuł, który napisałem po śmierci Adama Zagajewskiego. Nie za bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Skąd ten człowiek bierze jeszcze czas, aby czytać gazety? Klucznik wieży Babel jest również zapalonym rowerzystą i biegaczem, człowiekiem surowej reguły pracy i danego słowa.

***

Po ukazaniu się w 1948 rokuZarysu rozkładu”, pierwszej książki napisanej przez Emila Ciorana po francusku, krytyk z „Le Monde” wysłał do autora list z następującym stwierdzeniem: „Pan nie jest świadom, że ta książka mogłaby wpaść w ręce młodzieży”. Nie wiem, czy Ireneusz Kani jest świadom, że jego praca i słowa, których udzielił wielojęzycznej kulturze literackiej świata w polszczyźnie, zmieniły całe pokolenie młodzieży, którą kiedyś byliśmy. Ci „my” to cała masa miłośników nie tylko Ciorana, ale nade wszystko talentu Kani, zdeponowanego w tych wszystkich książkach, które przełożył, a które stanowią o poważnym zapleczu intelektualnym, jakie miała literatura polska tworzona w latach 90.

Istnieje oczywiście słowo poliglota. Nie oddaje ono jednak faktycznego daru, jaki ma Kania. Czym innym bowiem jest biegłość posługiwania się językami obcymi w wieży Babel świata, a czym innym umiejętność odnalezienia w tych językach ich najwybitniejszych praktyków. Dwóch miałem Bogów języka francuskiego. Ciorana i rzecz jasna Henri Michaux. Ten drugi, kongenialnie przełożony przez Julię Hartwig, prawił: „Pluję na moje życie, nie solidaryzuję się z nim. Kto nie jest lepszy od swojego życia?” – pyta Michaux i waga tego pytania ciąży właściwie nad całym „Sensem z workiem”.

Większość tekstów Michaux stawia skazującą diagnozę egzystencji, całkowicie podporządkowanej „regule alienacji”. Dla autora tych „raportów ze wstrętu i wyobcowania” każde działanie w świecie stanowi faktyczny początek poważnego kryzysu świadomości własnego położenia. „Oddychać to już tyle, co dać przyzwolenie” – zauważa. I na tym poprzestaje. Nie znajdziemy u Michaux śladów budowania poetyckiej teodycei. Ten rodzaj inteligencji i koszmaru nie szuka żadnych zbawień poza własną inwencją. Dla Michaux rzeczywisty stan choroby i agonii, w jakim pozostaje bohater tych krótkich próz, jest obietnicą wyzwolenia i ucieczki w gnostycką „nicość”. Z kolei Cioran dał pełną mapę tej nicości. Dlatego myślę, że może Ireneusz Kania na wzmiankowane zaproszenie na bezludną wyspę, wziąłby ze sobą właśnie „Seans z workiem” Michaux.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną