Wojciech Pacewicz / PAP
Struktura

Bohdan Zadura: Z przypadkowych zdarzeń wyprowadza ironiczne uogólnienia

Czytając go zastanawiałem się, jak on to robi, w jaki sposób osiąga efekty luzu, intelektualnej i egzystencjalnej wiarygodności. W jaki sposób potrafi obejść solenną melodię poezji polskiej.

Spośród wielu towarzyskich faux paux, które popełniłem w życiu, nie wstydzę się zwłaszcza jednego najścia. Mógł to być rok 1996 albo 1995, choć pamięć jest tu szczególnie zawodna. Przebywałem bowiem na dłuższym pobycie pod namiotem w Kazimierzu Dolnym i – jak to pod namiotem – dni swobodnie przechodziły w noce, jeden papieros w drugi, jedno piwo w następne, jedna lektura w kolejną. Któregoś dnia postanowiłem jednak z kolegą zrobić coś kreatywnego. Czytałem właśnie poemat „Cisza” autorstwa Bohdana Zadury, a przecież Bohdan mieszkał w Puławach. Ustaliliśmy, że odwiedzimy poetę w jego miejscu pracy, którym naonczas był lubelski kwartalnik „Akcent”.

Pojechaliśmy tedy czerwonym autobusem do Lublina, odnaleźliśmy redakcję i hardo poinformowaliśmy sekretariat, że oto jesteśmy. Sekretariat ucieszył się, że jesteśmy, niemniej zapytał, po co. Odpowiedzieliśmy, że chcemy poznać Bohdana Zadurę, bo lubimy jego wiersze. W tych wierszach był jakiś luz, zaproszenie do rozmowy, nonszalancja przyjaznego gestu typu „cześć, co słychać?” Jak pisał gdzie indziej Bohdan: „Nic. Dalej cię kocham”. Sekretariat zachował się wzorcowo, kazał nam spocząć, odsapnąć i czekać. Po chwili z pokoju redakcyjnego wyszedł Zadura. Zapomnieliśmy języka w gębie, co akurat było sytuacyjnie adekwatne. Wtedy, w połowie lat 90. Bohdan mówił niewiele, żeby nie powiedzieć, nic.

Przedstawiliśmy się, podobnie zrobił autor „Prześwietlonych zdjęć”. Chyba nic więcej wtedy nie powiedział. Zasugerował tylko, żeby spotkać się w Puławach na mały spacerek. Tak więc czerwonym autobusem nazajutrz jechaliśmy już do Puław. Mój kolega z lekką torbą – wtedy nie znano jeszcze tzw. nerek – ja ze stelażowym plecakiem typu Golgota. Z Puław bowiem wybierałem się dalej, na Mazury – wtedy jeszcze aktywnie żeglowałem. Bohdan odebrał nas na dworcu autobusowym i zaczęła się najdziwniejsza przechadzka po mieście, jaką odbyłem w życiu. Polegała mianowicie na zaliczaniu kolejnych, ważnych zabytków Puław, którym towarzyszył arcypowściągliwy komentarz Zadury.

To było kosmiczne doświadczenie. Oto chodziłem z jednym z najwybitniejszych poetów polskich po mieście, które znaczyło dla mnie o tyle, o ile było miejscem zamieszkania Bohdana. Poeta pokazał się podczas tego spaceru jako rasowy regionalista. Przy czym skąpo zachwalał Muzeum Czartoryskich. Informował, że takowe jest, po czym patrzył na naszą reakcję. Niknąłem ze zmęczenia w oczach. Stelaż wpił mi się w kręgosłup, ale starałem się robić wielkie oczy na widok, powiedzmy, Świątyni Sybilli. W końcu Bohdan się zmiłował i zaproponował posiłek. Zjedliśmy zupę. Pomidorową? A może jednak coś ostrzejszego, jakiś węgierski gulasz? To byłoby bardziej adekwatne. „Prześwietlone zdjęcia”, jeden z najmocniejszych tomów poetyckich przełomu lat 80. i 90., częściowo powstały na Węgrzech.

Zadura tłumaczył Węgrów, Ukraińców, Rosjan, ale nade wszystko Johna Ashbery’ego, naszego idola i prawodawcę idiomu poetyckiego, którym w latach 90. mówiła prawie cała Polska poetycka – tzn. ta młoda Polska – ku przerażeniu klasyków w rodzaju Adama Zagajewskiego. Zadura był jednym z dostarczycieli tego idiomu we własnych wierszach. Był rówieśnikiem poetów pokolenia Nowej Fali, a jednak, z jakichś całkowicie tajemnych względów, stał się naszym rówieśnikiem, jednoosobową, młodą Polską czasów transformacji, gościem, któremu zwyczajnie się wierzyło na słowo, bo tych słów używał w sposób inny niż to, do czego przywykłem w poezji. Po prostu Bohdan lubił organizować słowom zupełnie do siebie nieprzystającym schadzki i przyglądał się w wierszu, jak te schadzki bywają zaskakujące.

***

„Wiersz powinien się spełnić na wszystkich poziomach znaczeń”. To zdanie Zadury wziąłem sobie mocno do serca i niestety poległem przy pierwszej próbie zastosowania go we własnych wierszach. Nagle okazało się, że wiersz to mechanizm o złożoności szwajcarskiego zegarka, że wszelkie efekty emocjonalne osiąga się w nim za pomocą zmyślnych manipulacji syntaksą, a nie za pomocą słusznych idei, krwi, potu i łez, wylewanych nad próżnie brzmiącą konfesją. Czytając Zadurę, zastanawiałem się jednak, jak on to robi, w jaki sposób osiąga efekty owego luzu, intelektualnej i egzystencjalnej wiarygodności, w jaki wreszcie sposób potrafi obejść solenną melodię poezji polskiej, która sknociła niejedno ucho adepta liryki w szkole.

Czytałem wszystko, co publikował, żeby się tego dowiedzieć. Po czasie odkryłem jego eseistykę i krytykę literacką. Kiedyś Zadurę lokowano po stronie klasycyzmu, choć jego kolejne książki poetyckie coraz bardziej ciążyły ku zupełnie odmiennym paradygmatom lirycznym. Podobną ewolucję przeszedł Zadura-krytyk. Od akademizmu do dezynwoltury i egzegetycznego luzu. Takie książki jak „Daj mu tam, gdzie go nie ma” i „Między wierszami” są wspaniałymi przykładami eseistyki, która nie bierze się już za bary z całym światem śródziemnomorskiej kultury, a raczej z zupełnie lokalnych i przypadkowych zdarzeń wyprowadza uogólnienia o jawnie ironicznym charakterze.

Zadura w latach 90. stał się jednym z najbardziej przenikliwych demaskatorów polskiego życia społecznego. Probierzem jego walki z absurdami medialnej paplaniny, ogłaszającej metafizyczny i historyczny sukces wolnego polskiego narodu, pozostała nadal literatura, a zwłaszcza poezja. Zadura w ostatnich latach pokazał lwi pazur. Nie dość, że sam napisał sporo zjadliwych strof pod adresem „Boga”, „Polityki” i „Reklamy”, to jeszcze przyczynił się do nagłośnienia pisarzy, którzy za nic mieli zbiorowy obowiązek świadczenia o doniosłych przemianach, jakich doświadczyła zgnębiona komunizmem ojczyzna.

Życzliwość, z jaką Zadura witał młode pokolenie pisarzy i „sztama”, jaką z nim trzymał, tak bardzo różniła go od rówieśników z pokolenia ‘68, że stopniowo dochował się całej rzeszy poetyckich dzieci. Dzisiaj „pisanie Zadurą” uchodzi za normę, gdyż sam prawodawca wypracował język poezji, który daleki jest od bogoojczyźnianych zawodzeń liryki okresu, dajmy na to, stanu wojennego. Zaproponował dykcję przewrotną i paradoksalną, wszędzie widział jedynie egzystencjalne szarości, nigdy biele i czernie. Wydaje się, że właśnie zasada sprzeczności rządzi tak poezją i prozą, jak i krytyką Zadury do dziś. Kto bowiem potrafi w bieżącej krytyce literackiej łączyć nazwiska tak odmienne, jak choćby Darek Foks, książę Czartoryski, Andrzej Sosnowski i Jan Paweł II? Inną sprawą jest, że zestawienia i filozoficzne ekwilibrystyki Zadury padają na podatny grunt kulturowy.

W ostatnich latach na potęgę Bohdan tłumaczył literaturę ukraińską. To jemu zawdzięczamy znajomość wielu wspaniałości tej literatury, z Serhijem Żadanem na czele. Obserwowałem, co ewentualnie powie o wojnie w Ukrainie. I jak zawsze się nie zawiodłem. Otóż jego powściągliwość jest legendarna. Zamiast biadolić nad złem świata, po prostu podwoił wysiłki translatorskie.

***

Nasza kiedyś niezwykle intensywna znajomość siłą rzeczy w ostatnich latach przeszła na pozycje incydentalnych spotkań. Bohdan się nie zestarzał. To ja nie dałbym już rady wejść z stelażowym plecakiem gdziekolwiek. Już zawsze tamto spotkanie, sprzed wielu lat, pozostanie dla mnie faktycznie formacyjne, w jakimś sensie spowite mgłą niepamięci, ale niezwykle zarazem intensywne. Chyba rok później, znów biwakowaliśmy w Kazimierzu. Tym razem Bohdan zaprosił nas na obiad do siebie. Poznałem wtedy jego syna Marka – mojego rówieśnika – i żonę Dzidkę. Po obiedzie jaraliśmy na potęgę u niego w gabinecie, między setkami książek. Gadałem wtedy jak najęty, po prostu nie wytrzymałem presji tej bliskości, do której nas dopuścił. Na zakończenie poprosiłem go o dedykację w „Ciszy”.

Ostatnio sprzątałem swoje regały i otworzyłem tą wspaniałą książkę, przełomową w jego dorobku, napisaną w skali niedostępnej wielu, łączącą wiele tradycji – od klasycznych strof tytułowego, pisanego w eschatologicznej gorączce poematu po „ashberowskie” medytacje wierszem wolnym do bólu, ale nie od bólu – i ze wzruszeniem przeczytałem dedykację, którą pozwalam sobie tu przepisać, jakbym zupełnie nie wyciągnął z niej wniosków, jakby te lata znajomości były dopiero przed nami.

„Krzysztofowi, z życzeniami wszystkiego, co dobre (w tym i ciszy lepszej). Bohdan. Puławy, 4 sierpnia 1996 r.”. Kiedy Bogdan pisał te słowa, był mniej więcej w wieku, w którym jestem teraz. Wszystko, co dobre w literaturze, faktycznie spotkało mnie za jego sprawą. A to, co miało przynieść życie, niech faktycznie zostanie kwestią lepszej ciszy, którą ciągle zagłusza mi ten, jeden z wielu wielkich tekstów Zadury:

Sobota, kiedy umarł Andrzej Kijowski

Róża, niedopałek, maszynopis

jadłospisu z baru mlecznego – tyle widzę

siedząc na przystanku autobusowym.

To, o czym myślę, uznajmy za nieistotne

– nikogo nie podtrzymałoby na duchu.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną