„List Einsteina”, który (nie)zmienił historii, zlicytowany za 3,9 mln dolarów
Określany jako jeden z najważniejszych i brzemiennych w skutki listów w dziejach jest z pewnością najbardziej wyrazistym przykładem bezpośredniej interwencji świata nauki w dziedzinę polityki. W historii jego powstania, nic nie jest jednak takie, jak się wydaje. Opatrzony datą 2 sierpnia 1939 r. i podpisany własnoręcznie przez Einsteina ani nie powstał tego właśnie dnia ani wybitny fizyk nie był tak naprawdę jego autorem.
Poszukiwania wspólników i zdumienie Alberta
Spiritus movens całego przedsięwzięcia był Leó Szilárd, obdarzony olimpijskim ego węgierski fizyk, który ze względu na swoje żydowskie pochodzenie wyemigrował z Niemiec po objęciu władzy przez Hitlera. Kiedy w 1938 r. dowiedział się, że niemieccy naukowcy dokonali przełomu, rozszczepiając jądro atomu, zdał sobie sprawę, że teoretyczna dotychczas możliwość wykorzystania tego odkrycia do celów wojskowych, stała się jak najbardziej realna. Szilárd chciał zaalarmować amerykański rząd, ale był tylko pozbawionym wpływów węgierskim uchodźcą w Ameryce i wiedział, że będzie potrzebował pomocy.
Najpierw zwrócił się więc do ludzi, których znał jeszcze z czasów młodości w Budapeszcie: fizyków Edwarda Tellera i Jenő (Eugene’a) Wignera. W tej grupce znalazł się też włoski fizyk Enrico Fermi. Czterech emigrantów – swoista węgiersko-włoska mafia – szukało dróg, które mogłyby doprowadzić ich do Gabinetu Owalnego w Białym Domu. Najpilniejszym zadaniem wydało się uniemożliwienie Niemcom pozyskanie uranu od Belgów, którzy wydobywali go w Kongu. I właśnie do tego potrzebny był im Einstein – najsłynniejszy wówczas naukowiec na świecie, twórca teorii względności i laureat nagrody Nobla, którego Szilárd i Wigner znali jeszcze z Berlina. Ten pierwszy uczony przypomniał sobie bowiem, że Einstein osobiście znał królową Belgii Elżbietę i utrzymywał z nią kontakt listowny. Uznali, że trzeba Alberta odnaleźć.
Niestety, żaden z nich nie znał dokładnego adresu słynnego kolegi. Wiedzieli tylko, że ma dom w sennej miejscowości Peconic na północnym cyplu Long Island. W niedzielę 16 lipca 1938 r. pojechali tam samochodem. Mieszkańcy tej zamożnej okolicy – pocztówkowego obrazu dostatniej Ameryki końca lat 30. – nie mogli wyobrazić sobie dziwniejszego widoku: dwóch zagubionych węgierskich fizyków w poszukiwaniu laureata nagrody Nobla. Szilárd i Wigner napotkali w końcu kilkuletniego chłopca i zapytali go, czy wie, gdzie mieszka Albert Einstein. Ten tylko wzruszył ramionami. Dopiero gdy Szilárd powiedział, że chodzi o starszego, sympatycznego profesora z burzą siwych włosów, chłopiec zaprowadził ich pod właściwy adres.
Kiedy usiedli razem w domu Einsteina, Szilárd wyjaśnił mu zawiłości reakcji nuklearnej. Rozmowa toczyła się po niemiecku – lingua franca środkowoeuropejskich uczonych w I połowie XX w. Einstein jako fizyk teoretyczny przyznał, że nie zdawał sobie sprawy z praktycznego zastosowania fizyki atomu. Uczeni zgodzili się, że jeśli noblista podpisze list, sprawa zostanie potraktowana z powagą, na jaką zasługuje. Wciąż jednak nie mieli sposobu na dotarcie do Białego Domu. Uznali, że póki nie znajdzie się odpowiedni pośrednik, napiszą list do ambasadora Belgii, a równocześnie powiadomią o wszystkim także amerykański Departament Stanu.
Kanapki u noblisty i sposób na Roosevelta
Znaczącą funkcję w puszczeniu w ruch wielkiej biurokratycznej machiny, która zrodziła Projekt Manhattan, a następnie bombę atomową, spełnił przypadek. To on bowiem połączył Szilárda i Wignera z innym emigrantem – Alexandrem Sachsem. Urodzony w maleńkim miasteczku Rosienie niedaleko Kowna Sachs tym się różnił od węgierskich fizyków, że miał wpływowych znajomych. Wyemigrował do Ameryki jako dziecko, pracował w największych bankach na Wall Street, a później w administracji prezydenta Roosevelta. Polityk cenił zdanie Sachsa na temat gospodarki tak wysoko, że ten pisał mu ekonomiczne przemówienia.
Skojarzony przez łańcuszek znajomych Szilárd spotkał się z Sachsem, a ten zgodził się odegrać rolę pośrednika. Wydarzenia zaczęły się toczyć w szybkim tempie. Podekscytowany Szilárd przygotował nową wersję listu, opierając się na wiadomości ułożonej podczas niedawnego spotkania z Einsteinem. Treść trzeba było jeszcze skonsultować z noblistą, więc Szilárd napisał list po niemiecku i czym prędzej wysłał go do Peconic. W osobnej wiadomości prosił Einsteina o naniesienie uwag na marginesie. Kilka dni później Einstein odpisał i poprosił, by Szilárd do niego przyjechał. 30 lipca spotkali się ponownie. Albert przyjął gościa w starym znoszonym swetrze i pantoflach. Jego żona Elsa podała kanapki i herbatę. Nanieśli niezbędne poprawki. Tego dnia powstała też kolejna, nieco bardziej rozbudowana wersja listu. Einstein podpisał oba i zwrócił Szilardowi.
Czytamy w nich m.in.: „W ciągu ostatnich czterech miesięcy stało się prawdopodobne, że […] uda się doprowadzić do jądrowej reakcji łańcuchowej w dużej masie uranu, w wyniku której powstaną olbrzymie ilości energii. To nowe zjawisko umożliwi konstruowanie bomb i nie jest wykluczone, że mogą w ten sposób powstać niezwykle potężne bomby nowego typu […]. W takiej sytuacji uzna Pan może za pożądane nawiązanie stałego kontaktu między Administracją i grupą fizyków, pracujących w Ameryce nad zagadnieniem reakcji łańcuchowej”. W dalszej części autorzy przestrzegają przed możliwością zagarnięcia rudy uranu z belgijskiego Konga przez hitlerowskie Niemcy.
W połowie sierpnia 1939 r. Szilárd przekazał list Sachsowi, który obiecał, że podczas najbliższego spotkania z Rooseveltem odczyta mu go. Owo „odczyta” ma tu kluczowe znaczenie. Sachs był bowiem przekonany, że listu o tej wadze nie może po prostu przekazać osobistemu sekretarzowi prezydenta ani nawet położyć na biurku w Gabinecie Owalnym. Zeznając przed senacką komisją w 1945 r., powiedział, że chciał spotkania w cztery oczy z prezydentem, tak aby „ten materiał wszedł mu w ucho, a nie został na oku jak miękki tusz”.
Sachs czekał na dogodną okazję, ale kiedy 1 września Niemcy najechały na Polskę, szanse na spotkanie z Rooseveltem dramatycznie zmalały. Poza garstką naukowców emigrantów nikt nie myślał o hipotetycznej bombie w sytuacji, kiedy bomby – bardzo realne – spadały na Warszawę. Dopiero 11 października Sachs wyprosił u osobistego sekretarza Roosevelta krótką audiencję. Wiedział, że nie ma wiele czasu, Roosevelt był wyraźnie zmęczony. Ściskając w ręku list, Sachs postanowił nie odczytywać go prezydentowi. Przedstawił swoją wersję wiadomości o możliwej bombie, parafrazując to, co napisali Szilárd i Einstein. Zakończył wystąpienie, sugerując powołanie do życia komitetu, który byłby łącznikiem między naukowcami i administracją. Zamyślony Roosevelt milczał przez chwilę, po czym zapytał: „Alex, chodzi ci o to, aby Niemcy nie wysadzili nas w powietrze?”. Sachs potwierdził. Prezydent polecił swemu sekretarzowi nadać sprawie bieg.
Właściwy adres i odrębne drogi
W tym miejscu można by napisać, że reszta jest historią. W dziejach powstania bomby atomowej nic nie jest jednak proste. Tak, list Einsteina/Szilárda wywołał lawinę. To dzięki niemu wewnątrz prezydenckiej administracji zaczął działać Komitet ds. Uranu, w skład którego weszli Szilárd, Wigner i Teller. Nie sposób jednak przeprowadzić jednej prostej linii między listem i bombą atomową. Powołanie wspomnianego Komitetu de facto niewiele zmieniło, ponieważ uznano, że budowa takiej broni potrwa lata, w dodatku będzie ona niepraktyczna, bo zbyt duża. W efekcie przez kolejne kilkanaście miesięcy prace praktycznie nie ruszyły do przodu. Dopiero po ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 r., ponad dwa lata po liście do Roosevelta, budżet prac nad bombą zwiększono do setek milionów dolarów i działaniom z nią związanym nadano priorytet.
Zlicytowany 10 września 2024 r. list jest jedną z dwóch tylko kopii wiadomości Einsteina/Szilárda do prezydenta USA. Druga, bardziej rozbudowana wersja, przekazana przez Sachsa podczas słynnego spotkania w Białym Domu, znajduje się dziś w zbiorach Biblioteki Roosevelta w Nowym Yorku. Krótszy list był własnością Szilárda. Po śmierci jego i jego żony, dokument trafił na aukcję w 1986 r. Za cenę 220 tys. dolarów kupił go wówczas Malcolm Forbes (wydawca magazynu „Forbes”). W 2002 r. list zlicytowano po raz drugi. W ciągu tych kilkunastu lat jego cena podskoczyła dziesięciokrotnie: Paul Allen, współzałożyciel Microsoftu, zapłacił za niego 2,1 mln dolarów. Allen zmarł w 2018 r., a list trafił na tegoroczną aukcję jako część jego kolekcji dzieł sztuki.
Czy list Einsteina naprawdę był zatem niezbędny do powstania bomby atomowej? Raczej nie. Jego sława w dużej mierze wynika ze znaczenia noblisty dla całej kultury popularnej. Jeśli zaś szukać jednego elementu, bez którego Projekt Manhattan w tamtym czasie nie byłby możliwy, to był nim przemysłowy potencjał Stanów Zjednoczonych. Ten sam list podpisany przez wszystkich żyjących noblistów, nie przyniósłby żadnego efektu, gdyby został wysłany do prezydenta jakiegokolwiek innego kraju. Kluczową zmienną były tu miliardy dolarów, które amerykański rząd mógł wyłożyć na projekt oraz niezrównane możliwości techniczne Ameryki.
Równie dobrze za „kamień, który poruszył lawinę” można by uznać stworzone w marcu 1940 r. memorandum Otto Frischa i Rudolfa Peierlsa, pracujących w Wielkiej Brytanii fizyków (uciekinierów z Niemiec). Ono przekonało brytyjski rząd, że – wbrew temu, co myślą Amerykanie – budowa bomby jest realna w ciągu dwóch lat, a sam ładunek może być niewielki. Memorandum Frischa-Peierlsa doprowadziło do powstania komitetu o kryptonimie MAUD, którego członkowie jako pierwsi podeszli do zadania budowy superbomby w sposób bardzo praktyczny. Ustalenia MAUD w sposób zasadniczy wpłynęły na myślenie Amerykanów o całej sprawie, a atak na Pearl Harbor zapewnił projektowi niezbędny impet.
Co zaś tyczy się samego Einsteina, to po zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki powiedział, że żałuje, iż podpisał list do Roosevelta. Prawdopodobnie niepotrzebnie się zadręczał – nawet bez jego udziału historia raczej potoczyłaby się w ten sam sposób.