Pasta do zębów truje?
Mój żołądek rozkoszuje się zjedzoną przed chwilą jajecznicą z chlebem, kawą i sokiem pomarańczowym. Śniadanie poddaje się procesowi przemiany materii i jest to wspaniała uroczystość, pełna gwałtownych reakcji chemicznych. Ale także w moich ustach sporo się dzieje. Przede wszystkim chleb i sok pomarańczowy zawierają coś, co wywołuje bardzo interesującą reakcję – jest to cukier. Poza tym sok pomarańczowy zawiera tyle samo cukru co cola, a chleb zawiera skrobię, czyli węglowodan będący polimerem cukru zwanego glukozą.
Stale jemy cukier – i to w różnorodnej formie. Nie (tylko) dlatego, że jesteśmy zachłannymi potworami, ale ponieważ nasze ciało zamienia cukier w energię. Przede wszystkim nasz mózg pracuje na cukrze, dlatego za jego przyczyną polubiliśmy czekoladę i żelowe gumisie. Szkoda tylko, że to dość mało korzystne. Cukier kochają też różne mikroorganizmy, które żyją na naszych zębach. Kiedy czytacie te słowa, w waszych ustach kręcą się tysiące różnych rodzajów bakterii. Wraz z każdym pocałunkiem za pośrednictwem śliny wymieniamy tysiące owych bakterii. Jeśli czujecie obrzydzenie, przykro mi, ale jako chemiczka cieszę się, że mogę obserwować świat w tak małej skali i rozmyślać o tym, czego nie można zobaczyć gołym okiem.
Bakterie żyją na płytce nazębnej. To cienka wodnista warstwa, która pokrywa nasze zęby. Płytka nazębna zwana jest też nieco mniej szarmancko osadem nazębnym. Producenci past do zębów i płynów do płukania ust lubią reklamować swoje produkty, używając określeń w stylu „zwalczają osad nazębny”. Nie chcę psuć im zabawy, ale całkowite pozbycie się osadu nazębnego nie jest możliwe. Można jedynie zmienić stan i warunki panujące w osadzie nazębnym, aby utrudnić życie bytującym tam bakteriom.
Jeśli my jemy cukier lub inne węglowodany, bakterie usuwają je, pochłaniając z prawdziwą przyjemnością i niejako w ramach świadczenia wzajemnego wpompowują w osad kwas. Wreszcie bakterie rozkładają cukier w ramach kompleksowego procesu chemicznego. Bo dokładnie tak samo jak u nas w organizmach bakterii następuje przemiana materii – na przykład cząsteczki cukru zamieniają się w molekuły kwasu – a wszystko to bezpośrednio na powierzchni naszych zębów.
Hydroksyapatyt
Szkliwo naszych zębów składa się w większości z minerału zwanego hydroksyapatytem. Ha! A więc to on, ten sam składnik, który zawiera część past do zębów jako coś, co zastępuje fluorki. Jednak czyszczenie nim zębów jest niezbyt skuteczne w walce z próchnicą. Jasne staje się to wtedy, kiedy zrozumiemy, czym właściwie jest próchnica: hydroksyapatyt w szkliwie naszych zębów nie lubi kwasów, bo go rozpuszczają. Co prawda bardzo powoli – z prędkością, z jaką robią się dziury w zębach – ale to i tak coś bardzo złego. Cukier, który jest zamieniany w kwas, to niejedyny problem; kwasy zawiera wiele produktów żywnościowych, np. sok pomarańczowy. A cukier plus kwas to dla zębów jeszcze większe zło. Także kawa jest kwaśna. Dlatego moja pasta do zębów zawiera fluorki, bo dzięki nim mogę zatrzymać rozpuszczanie mojego szkliwa nazębnego!
Fluorki to ujemnie naładowane jony, a więc aniony. W hydroksyapatycie, minerale zawartym w naszych zębach, również siedzą aniony – tzw. aniony wodorotlenkowe. Ale fluorek jest mały i dociera niemal wszędzie, także do szkliwa naszych zębów. W czasie mycia zębów wnika w szkliwo i wyrzuca stamtąd jony wodorotlenkowe. Brzmi groźnie, ale to korzystny proces. Dzięki niemu na powierzchni zębów powstaje cienka warstwa twardszego i bardziej trwałego minerału zwanego fluoroapatytem, któremu kwasy już niewiele mogą zaszkodzić. Zęby rekina składają się prawie w stu procentach z fluoroapatytu, dlatego są szczególnie twarde, a ugryzienia rekina – wyjątkowo bolesne.
A więc jak działa pasta do zębów z hydroksyapatytem? Mówiąc krótko: niezbyt dobrze. Minerał ten rozpuszcza szkliwo. Zamysł jest taki, że kiedy szkliwo nazębne się rozpuści, po prostu zastąpimy je nowym. Ale warstwa chroniąca przeciwko kwaśnej płytce nie może powstać tak łatwo. Próchnica się cieszy…
Czy fluorek jest trujący?
Większą ilością fluorku można się zatruć, a ostra, letalna (czyli śmiertelna) dawka dla dorosłego człowieka wynosi około kilku gramów. Nie przychodzi mi do głowy żaden realistyczny scenariusz, w którym poza laboratorium chemicznym ktokolwiek byłby narażony na zetknięcie się z taką ilością fluorku. Już w trakcie wyścigów w jedzeniu pasty do zębów każdy by chyba zwymiotował, zanim organizm przyjąłby śmiertelną dawkę fluorków. Można jednak przedawkować fluor przy podawaniu go przez dłuższy czas i w efekcie doprowadzić do zachorowania na fluorozę szkieletową, może też się on przyczynić do wystąpienia kruchości i łamliwości kości. W fabrykach produkujących stal oraz ceramikę robotnicy pracują z materiałami zawierającymi fluorek, który w najgorszym przypadku wdychają przez wiele lat. W niektórych rejonach o większym zanieczyszczeniu środowiska (badania dotyczą rejonów Chin i Mexico City) woda pitna może zawierać większe stężenie fluorku, który przedostaje się do organizmu przez dłuższy czas.
A co z myciem zębów pastą zawierającą fluorki? Dawka fluorku w paście do zębów jest starannie badana – jej koncentracja jest skuteczna, ale nie krytyczna. Na mojej tubce pasty czytam: „1450ppmF–”, a to znaczy, że każda jej siedemsetna część to jon fluorku. Więcej nie trzeba, bo kilka jonów fluorku na zewnętrznej powierzchni zębów to całkowicie wystarczająca ilość do ochrony przed próchnicą. Takie samo stężenie w wodzie pitnej byłoby za wysokie, ale tu zawsze trzeba brać pod uwagę kontekst. Mycie zębów to miejscowy proces i możliwa do oszacowania ilość pasty do zębów, której większość się wypluwa. Chyba że mamy do czynienia z dzieckiem, które lubi zjadać pastę. Na wszelki wypadek pasta dla dzieci zawiera mniej fluorku. Dzieci, zwłaszcza ząbkujące, są szczególnie podatne na fluorozę zębów. Jej objawem są plamki na szkliwie – w najlepszym wypadku – białe, ale mogą być też ciemniejsze, żółte i brązowe.
Podsumujmy więc: fluorek w stężeniu występującym w paście do zębów zapobiega próchnicy, w większych ilościach jednak niesie ze sobą niebezpieczeństwo fluorozy. Jest jeszcze druga sprawa. Na rozmaitych forach i grupach facebookowych internauci powielają naukowo bezzasadne bzdury: „Fluorki prowadzą do zwapnienia szyszynki!”, „Fluorki powodują zwapnienie mózgu!”, „Fluorki ogłupiają!”. Często wklejają też linki do badań, ale jeśli dokładnie się sprawdzi zawarte pod nimi materiały, okazuje się, że te obawy nie znajdują potwierdzenia. Owszem, badania stanowią gruntowną bazę argumentacyjną, ale kiedy zaczynają nimi szastać laicy, robi się niewesoło. Adresatami publikacji naukowych nie są bowiem przypadkowe osoby, niezwiązane z daną dziedziną, ale eksperci, którzy prowadzą szczegółową wymianę myśli na najwyższym fachowym poziomie. Jeśli badania nie są solidnie opracowane od strony naukowo-dziennikarskiej, istnieje poważne niebezpieczeństwo, że ci, którzy nie są ekspertami, albo źle je zrozumieją, albo wykorzystają w nieodpowiedni sposób.
Lęk przed zwapnieniem szyszynki z powodu używania pasty do zębów bazuje na bardzo pobieżnych badaniach. Główną winę za jego szerzenie ponoszą prawdopodobnie długofalowe badania przeprowadzone na kobietach ciężarnych w Mexico City. Wysokie stężenie fluorku w wodzie pitnej i środowisku naturalnym szło tam w parze z dużą liczbą innych zanieczyszczeń środowiska, m.in. z wysokim stężeniem ołowiu. U dzieci stwierdzono później lekko obniżone IQ, z silnym rozproszeniem statystycznym. Trzeba więc było przeprowadzić kolejne eksperymenty, zanim dało się sformułować solidne przypuszczenia. Przede wszystkim jednak z powodu generalnie silnego zanieczyszczenia środowiska wyników nie można było odnieść konkretnie do fluorku (nie mówiąc już o fluorku w paście do zębów). Mimo wszystko badania te pojawiły się w mediach opatrzone nagłówkami typu: „Fluorki ogłupiają dzieci w łonie matki”. Nie jest to dobry poziom dziennikarstwa naukowego.
Nie każdy jest w takim samym stopniu podatny na próchnicę. Ja z pewnością nie zrezygnuję z fluorków, bo zaraz miałabym dziurawe zęby. Może ludzie mają po prostu inną płytkę nazębną, której pomaga mycie zębów – bo jego działanie polega głównie na neutralizowaniu wartości współczynnika pH. Pasta do zębów obok fluorków zawiera mianowicie inne ważne składniki, na przykład surfaktanty, czyli mydło. Poza tym znajdują się w niej materiały ścierne, jak w mleczku do czyszczenia. Chcemy przecież pozbyć się wszystkich resztek jedzenia, prawda?
Jeśli bez fluorków nie macie próchnicy – róbcie swoje. Ale jeśli macie próchnicę, wyświadczcie samym sobie przysługę, używając normalnej pasty do zębów, która zawiera fluorki.
dr Mai Thi Nguyen-Kim
***
Fragment pochodzi z książki Mai Thi Nguyen-Kim „Śmierć przy myciu zębów. Chemia dla zabieganych”,przeł. Anna Makowiecka-Siudut, Prószyński i S-ka 2019.
***
Naturalne mydła
Coraz popularniejsze na rynku stają się mydła z czystego oleju kokosowego, czystej oliwy z oliwek albo czystego oleju z awokado. Przeżywamy prawdziwy renesans tradycyjnego przepisu na mydło: czyste tłuszcze, zmydlane za pomocą ługu sodowego (NaOH). Naturalne mydła to coś jak szare mydło, zastosowano w nich jedynie bardziej atrakcyjne tłuszcze zamiast łoju wieprzowego. Ich struktura chemiczna i chemiczne właściwości są bardzo podobne. Często naturalne mydła reklamowane są jako szczególnie łagodne i nadające się do pielęgnacji wrażliwej skóry. Jasne, kokos, oliwki czy awokado – to brzmi świetnie. Ale od strony chemii wygląda to zupełnie inaczej.
„Oryginalne” szare mydła, jak też „mydła naturalne”, odznaczają się jedną zasadniczą cechą: są bardzo skuteczne. Myją niezwykle dokładnie, ponieważ jeden z ich końców jest silnie hydrofilowy („kochający wodę”). Oznacza to, że mydła te są szczególnie agresywne. Oczywiście nie tak agresywne jak fluor, ale surfaktanty o dużej wydajności mogą podrażnić skórę albo ją wysuszyć. Dokładnie z tego powodu nie zaleca się codziennie brać prysznica, bo przez dokładne mycie naruszamy ochronny ekosystem flory naszej skóry, a to właśnie ona ją „pielęgnuje”. Poza tym łój jest wytwarzany przez skórę nie tylko po to, aby denerwowały nas powstające w wyniku tego pryszcze, lecz również by chronić ją przed wysuszeniem. Jeśli skóra staje się zbyt sucha, mogą się pojawić niewielkie bruzdy, a wówczas nie będzie ona spełniała optymalnie swojego zadania. Przez bruzdy do wnętrza naszego organizmu mogą się dostawać bakterie i inne zarazki chorobotwórcze.
Można pomyśleć, że to i tak lepsze niż „chemia”. Wśród fanów naturalnych mydeł szczególnie nielubiane są dwa związki powierzchniowo czynne: SLS (laurysiarczan sodu; sodium dodecyl sulfate, lauryl sodium sulfate, SDS) i mniej podrażniający SLES (etoksylowany laurysiarczan sodu; sodium laureth sulfate). Kto ich nie lubi, nie zazna szczęścia w drogerii, bo powszechnie występują w szamponach i wyrobach kosmetycznych. To syntetyczne surfaktanty – „chemiczne” – co dla niektórych jest powodem, by zastąpić je czystym mydłem na bazie oliwy. Ponieważ SLS to nieco łagodniejsze mydło od szarego, lepiej się nadaje do zastosowania w kosmetyce. SLES nie jest bardziej agresywny tylko dlatego, że powstał w laboratorium. Wręcz przeciwnie – właśnie laboratorium umożliwia produkcję najróżniejszych łagodnych wariantów surfaktantu, które nie są dostępne w efekcie zwykłego zmydlania i które można zastosować np. w szamponach dla dzieci.
Lubię mydła naturalne, bo są przyjazne dla środowiska, ale jeśli ktoś ma skórę suchą lub wrażliwą, nie powinien do mycia rąk używać szarego mydła. Żałuję, że wszystkie syntetyczne surfaktanty są wrzucane do jednego worka jako „chemiczne”. Nie przekonuje mnie też ogólny podział na mydła naturalne i chemiczne. Produkcja mydeł naturalnych to w moim pojęciu także chemia. Olej z awokado może być pochodzenia naturalnego (dziękuję chemii, że doceniła awokado), ale bez ługu sodowego nie będzie z tego mydła. Poza tym także w laboratorium można wyprodukować surfaktanty przyjazne dla środowiska. Jednak te bez „chemii” sprzedają się lepiej. Można by to nazwać chemizmem, ale w ten sposób dyskryminujemy chemię, przypisujemy jej ogólnie złe cechy, a to absolutnie niesprawiedliwe.
***
Sprytny marketing producentów kosmetyków
Słyszymy o wodzie micelarnej, szamponie micelarnym czy chusteczkach micelarnych. Owa nowatorska „technologia micelarna” to nic innego jak chwyt marketingowy, bo to oczywiste, że każdy produkt zawierający surfaktanty (zawiązki powierzchniowo czynne) zawiera także micele. Może ktoś powinien wprowadzić na rynek „micelarną pastę do zębów”. Już ją widzę: „Nowość! Bez fluorków! Z technologią micelarną!”.
Surfaktanty składają się z części hydrofilowej („kochający wodę”) i hydrofobowej („nienawidzący wody”). Jeśli surfaktanty wrzuci się do wody, dzieje się coś fascynującego: cząsteczki same z siebie formują się i tworzą geometryczne struktury. Skłania je do tego fakt, że hydrofobowe ogony nie chcą mieć do czynienia z wodą i dlatego ustawiają się tak, aby kontakt z nią był jak najbardziej ograniczony. Dlatego tworzą tzw. micele, a robią to w taki sposób, że wszystkie hydrofobowe ogony zwrócone są do wnętrza molekuły, zaś hydrofilowe głowy – w stronę wody. Micele mogą mieć kształt kuli, pałeczki czy robaka.
Surfaktanty są wspaniałymi pośrednikami między substancjami hydrofilowymi, takimi jak woda, a hydrofobowymi, jak łój, brud czy też bakterie. Jeśli myjemy się wodą z mydłem, hydrofobowe substancje na naszej skórze mogą wniknąć do wnętrza miceli i w końcu zostaną wypłukane wodą. Ta sama zasada działa w przypadku środków do prania i innych środków czystości – a także pasty do zębów.