Reklama
Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Shutterstock
Zdrowie

Odwieczny problem z trawką: szkodzi czy nie szkodzi? Wiele się ostatnio zmieniło

Współczesna marihuana nie jest tą samą używką co 10–20 lat temu. Jej działanie jest znacznie silniejsze, a wpływ na zdrowie – bardziej szkodliwy. Wraz ze wzrostem konsumpcji produktów z THC wzrosła również naukowa wiedza na ich temat.

Gdyby ten tekst powstawał przed dekadą, zacząłby się od omówienia dwóch wykresów. Pierwszy pochodzi z 2007 r. z czasopisma „The Lancet”, w którym eksperci analizowali używki, oceniając, z jakim ryzykiem uzależnienia się wiążą. Konopie zajmowały w tych klasyfikacjach pozycje relatywnie niskie. Drugi wykres zamieszczono w publikacji „Drugs and Society” z 2006 r. Zestawia różne substancje, pokazując indeks bezpieczeństwa, czyli stosunek dawki aktywnej do śmiertelnej. W czołówce są tu heroina, alkohol, kokaina i morfina, a marihuana znajduje się na szarym końcu – razem z LSD i psylocybiną.

Wniosek byłby więc następujący: lepiej wypić szklankę wody, niż zapalić jointa, ale konopie to mniejsze zło, którego można od czasu do czasu popróbować. Jednak w tej kwestii wiele się zmieniło. Po pierwsze, dzisiejsza marihuana to zupełnie inny produkt. Po drugie, zmienił się profil jej użytkowania. Po trzecie, współczesne badania są lepiej i skrupulatniej prowadzone niż te, które robiono w przeszłości.

Czytaj też (Polityka): Marihuana: niegroźne zioło, lek, używka? Sprzedaż w Polsce wystrzeliła, coś tu jest nie tak

Mniejsze zło

Według Światowej Organizacji Zdrowia alkohol odpowiada za 2,6 mln zgonów rocznie. Nie może się mierzyć z wyrobami tytoniowymi, które w tym samym czasie uśmiercają ponad 7 mln ludzi. Chociaż w odniesieniu do marihuany brakuje równie wiarygodnych danych (dlaczego – o tym za chwilę), należy się spodziewać, że jest znacznie mniej szkodliwa niż te dwie legalne używki. Co nie znaczy, że konopie wywołują efekty jedynie pozytywne. Wystarczy spojrzeć na ulotkę dowolnego leku, by się przekonać, że nie ma substancji, która ma tylko korzystne lub tylko szkodliwe działanie. Zapominają o tym nie tylko ci, którzy przez lata w absurdalny sposób oczerniali marihuanę, lecz również ci, którzy ją idealizują i traktują jak panaceum pozbawione skutków ubocznych.

Ten obustronny brak obiektywizmu utrudniał rzetelne badanie wpływu rekreacyjnej marihuany na zdrowie. Na proste projekty naukowe nakładano paraliżujące obostrzenia, a nawet gdy startowały, trudno było zgromadzić grupę regularnych i długoterminowych użytkowników, bo bali się ujawnienia i kryminalizacji. W rezultacie analiz było niewiele, a te, które powstały, bazowały zwykle na niewielkich próbach badawczych ocenianych krótkoterminowo i z użyciem mało wiarygodnych narzędzi. Na przykład – zamiast mierzyć u badanych konkretne parametry kliniczne, dawano im do wypełnienia ankiety, w których pytano, jak oceniają swoje zdrowie.

Luki w wiedzy dotyczącej wpływu marihuany na zdrowie są największe w odniesieniu do użytkowników rekreacyjnych także dlatego, że korzystają oni z surowców o nieznanych, nienormowanych stężeniach lub porcjują i dawkują produkty na oko.

Większy haj

Marihuana zawiera ponad sto różnych kanabinoidów, ale jej najważniejszą substancją czynną jest tetrahydrokannabinol (THC). Występuje w postaci wielu izomerów, ale jeśli chodzi o efekt psychoaktywny, największe znaczenie ma delta-9-THC. Wiąże się z receptorami w mózgu i wpływa na działanie ośrodkowego układu nerwowego, wywołując stan odurzenia. A ten jest tym intensywniejszy, im wyższa zawartość THC w surowcu. Wbrew obiegowej opinii efekt mocniejszy to nie to samo co efekt przyjemniejszy. Użytkownicy okazjonalni, którzy chcą tylko raz na jakiś czas zapalić jointa lub zwapować trochę suszu, nie mają lekko na współczesnym rynku (niemedycznej) marihuany.

Od jakiegoś czasu ilość THC w konopiach nieustannie rośnie. Z „World Drug Report”, wydawanego co roku przez ONZ, wynika, że 30 lat temu zawartość tej substancji w marihuanie wynosiła – w zależności od rynku i odmiany – od ok. 2 do 6 proc. W kolejnej dekadzie było to 11–16 proc. A obecnie europejska średnia dla suszu z nielegalnych źródeł (próbki policyjne) to ok. 17 proc. Autorzy raportu alarmują więc, że w ciągu zaledwie kilkunastu lat doszło do ok. 85-procentowego wzrostu „mocy” konopi stosowanych w celach rozrywkowych. A mowa tu tylko o suszu. W innych produktach, np. koncentratach (tzw. dabach czy shatterach), stężenie THC przekracza 30 proc. Nie mówiąc o niektórych żelkach czy ciastkach, w których jego zawartość może sięgać nawet 60 proc.

Z czego wynikają te zmiany? Po pierwsze, z konkurencji rynkowej – sprzedawcy mocniejszego produktu są częściej wybierani przez użytkowników. Po drugie, z genetycznej selekcji odmian konopi – ponieważ zapotrzebowanie na wysokie stężenia jest coraz większe, w dzisiejszych uprawach nie ma już roślin o niskiej zawartości THC. Po trzecie, z samego sposobu kultywacji, gdy starannie reguluje się ilość światła i dwutlenku węgla czy skład gleby.

W ostatnich latach wzrosła także liczba przyjmowanych dawek. Z pracy opublikowanej w 2024 r. na łamach „Addiction” wynika, że w latach 90. konsumentów alkoholu było 10 razy więcej niż użytkowników marihuany (badanych pytano, czy w ciągu ostatniego miesiąca choć raz przyjęli którąś z tych substancji). Ok. 2020 r. doszło do wyrównania, a w 2022 r. – do odwrócenia proporcji. I nie wynikało to ze spadku spożycia etanolu. Od ponad 20 lat spożycie obu substancji sukcesywnie rośnie, ale konsumentów marihuany przybywa znacznie szybciej.

Czytaj też (Polityka): Kraj ogólnego haju? Niemcy zalegalizowały marihuanę

Silniejszy efekt

Kiedy „obóz oczerniania” bił na alarm, że marihuana jest wstępem do twardych narkotyków, „stronnictwo idealizowania” do znudzenia powtarzało, że konopie nie mają działania uzależniającego. I rzeczywiście, wiele badań sprzed kilkunastu lat, bazujących na surowcach o niskim stężeniu THC i na niezbyt rzetelnej metodologii, wykazywało, że palenie jointów nie prowadzi do zależności fizycznej. Ten pogląd pokutuje do dziś, np. w polskiej Wikipedii.

Zawartość THC w konopiach nieustannie rośnie. W ciastkach czy żelkach z marihuaną może osiągać nawet 60 proc.ShutterstockZawartość THC w konopiach nieustannie rośnie. W ciastkach czy żelkach z marihuaną może osiągać nawet 60 proc.

Dawniej, aby rozpoznać u kogoś uzależnienie od marihuany, trzeba było potwierdzić konkretne objawy. Teraz jest podobnie, tyle że w publikacjach poświęconych kryteriom diagnostycznym (DSM-5) nie ma już mowy o „uzależnieniu” ani „zależności” od marihuany, lecz o „zaburzeniu używania konopi” (Cannabis Use Disorder, CUD). Aby rozpoznać u kogoś ten stan, osoba ta musi spełniać przynajmniej 2 z 11 warunków. Należą do nich np. stosowanie używki w ilościach większych, niż się zamierzało, lub przez dłuższy czas, kontynuacja używania mimo spowodowanych konopiami problemów społecznych albo interpersonalnych, rozwój tolerancji (potrzeba stosowania większych ilości, by uzyskać pożądany efekt lub osłabienie działania przy używaniu tej samej ilości) czy objawy odstawienia: drażliwość, niepokój, zaburzenia snu, depresyjny nastrój, objawy fizyczne.

Z metaanalizy opublikowanej w 2020 r. w „Addictive Behaviors” wynika, że CUD rozwija się u 18–26 proc. osób używających marihuany. A odsetek konsumentów, u których dochodzi do problematycznego wzorca korzystania z tej używki, cały czas wzrasta. W maju w „Substance Use & Misuse” ukazała się podobna praca. Przeanalizowano w niej, jak na przestrzeni ostatnich 16 lat zmieniały się diagnozy oraz terapia uzależnienia od marihuany. Zwrócono uwagę, że coraz więcej osób spełnia kryteria CUD (35-procentowy wzrost rozpoznań od 2011 do 2019 r.), ale też coraz mniej potrzebujących pomocy w zerwaniu z nałogiem rzeczywiście ją otrzymuje. Odsetek osób, które po diagnozie poddały się terapii, spadł z 19,3 proc. w 2003 r. do 13,3 proc. w 2019 r. Autorzy uważają, że najważniejszą przyczyną jest tu coraz częstszy brak gotowości do rezygnacji z marihuany.

Dlaczego coś, co kiedyś słynęło z wysokiego profilu bezpieczeństwa, wywołuje „zaburzenie używania” u coraz większej grupy użytkowników? Z niedawno opublikowanych prac wynika, że przyczyny są dwie: wysoka zawartość THC w produktach i duża częstotliwość ich stosowania. Pierwszy czynnik działa jak inicjator, a drugi podtrzymuje błędne koło.

Inny wzorzec

Czy narastający problem jest skutkiem legalizacji marihuany? Nie ma pewności, bo badania często dają rozbieżne wyniki. Z „World Drug Report” wynika, że w USA wzrost konsumpcji poprzedził wejście w życie aktów prawnych, które dopuściły użycie w poszczególnych stanach. Jednak autorzy pracy z „The Lancet Regional Health” oceniają, że legalizacja powoduje nie tylko wzrost użycia, lecz także coraz częstsze problemy zdrowotne. Powołują się tu przede wszystkim na przykład Niemiec, gdzie od 2024 r. można posiadać, uprawiać i palić susz.

Autorzy badań zamieszczonych w czerwcu w „American Journal of Preventive Medicine” zwracają uwagę, że zarówno legalizacja, jak i dostępność produktu na rynku wpływają na obniżenie subiektywnie postrzeganego ryzyka. Używka może mieć ten sam skład i działanie, ale kiedy jej stosowanie jest dopuszczone przez prawo, traktowana jest jako bezpieczniejsza. Czy jednak przekłada się to na bardziej szkodliwe wzorce używania?

Na to pytanie próbował odpowiedzieć szwajcarski projekt „Weed Care”. Wzięło w nim udział 370 osób regularnie nabywających marihuanę na czarnym rynku. Zostały losowo podzielone na dwie grupy. Pierwszej wręczono pilotażowe zezwolenia na kupowanie dowolnych ilości suszu z konopi w jednej z dziewięciu aptek. Druga mogła kontynuować nielegalne zakupy, ale miała raportować konsumpcję. Obie przechodziły regularne oceny zdrowia psychicznego.

Po dwóch latach zauważono, że otwarty legalny dostęp do marihuany nie pogorszył „wzorca jej użytkowania”. Okazało się nawet, że u osób, które stosowały naraz wiele różnych substancji psychoaktywnych (także nielegalnych), dostęp do marihuany z apteki sprawił, że rzadziej korzystały z innych używek w sposób zagrażający ich zdrowiu, życiu czy choćby samopoczuciu.

Straszenie szkodliwością marihuany jest silnie ugruntowaną taktyką wychowawczą w Polsce. Skupia się jednak zwykle na jednym aspekcie zdrowotnym. Tymczasem badania z ostatnich lat, a nawet miesięcy, pokazują, że regularni użytkownicy konopi powinni się martwić nie tylko o swój mózg. Badacze z University of California donoszą, że THC może znacząco pogarszać pracę układu krążenia, i to zarówno przyjmowane wziewnie (palenie, wapowanie), jak i doustnie (w formie jadalnych produktów). Przy regularnym używaniu produktów z konopi (co najmniej trzy razy w tygodniu) występuje spadek sprawności krążenia – nawet o 50 proc. w porównaniu z osobami, które nie mają doświadczenia z THC. U palących konopie zanotowano też objawy uszkodzenia naczyń krwionośnych – podobne jak u palaczy tytoniu o takim samym stażu.

Naukowcy z George Washington University przeanalizowali działanie marihuany na układ pokarmowy. Wykazali, że osoby, które regularnie ją stosują, są coraz bardziej narażone na tzw. zespół hiperemezy kannabinoidowej (CHS) – niepowściągliwe wymioty wywołane kannabinoidami. To stan objawiający się silnymi nudnościami, uporczywymi torsjami i dotkliwym bólem brzucha. Niegdyś występował bardzo rzadko, dziś coraz częściej staje się przyczyną hospitalizacji.

A przecież susz z konopi znany jest raczej z właściwości przeciwwymiotnych. To działanie kannabinoidów jest tak dobrze udokumentowane, że przepisuje się je niektórym pacjentom w czasie chemioterapii, łagodzą bowiem ich dolegliwości. Dlaczego więc u niektórych osób – i to coraz częściej – dochodzi do tzw. reakcji paradoksalnej? Przyczyną znowu może być zbyt wysokie stężenie THC i za duża sumaryczna dawka tej substancji. Autorzy badań podkreślają, że jedynym znanym sposobem zatrzymania objawów hiperemezy jest całkowite zaprzestanie użytkowania konopi. Pacjenci, którzy o tym nie wiedzą, mogą na swoje symptomy reagować odwrotnie, niż trzeba, i wpaść w błędne koło.

Czytaj też (Polityka): Medyczna marihuana: w pięć lat apteki sprzedały dwie tony. Bałagan w Polsce mamy ogromny

Poprawiona narracja

W ostatnich latach zmienił się nie tylko skład samej marihuany, lecz także profil jej użytkowników. Coraz więcej palą, wapują, spożywają osoby z najmłodszych (poniżej 20 lat) i najstarszych (powyżej 50–60 lat) grup wiekowych. A właśnie te dwie grupy są najbardziej wrażliwe na negatywne konsekwencje wysokich stężeń THC.

Pojawiają się doniesienia, że młody wiek znacząco zwiększa ryzyko CUD oraz problemów psychicznych, w tym stanów lękowych i psychozy. W tym roku odnotowano, że podobne zagrożenia zdrowotne występują u konsumentów powyżej 60. roku życia. A to właśnie oni mają skłonność do bagatelizowania marihuany jako potencjalnie szkodliwej używki. Przede wszystkim dlatego, że produkty, z którymi stykali się kilka dekad temu, miały znacznie słabsze działanie.

Autorzy niemal wszystkich przytoczonych tu badań apelują o te same rozwiązania problemów związanych z „nową” marihuaną. Po pierwsze, trzeba zacząć traktować konopie z naukową uczciwością. Gromadzić i weryfikować dane dotyczące zarówno korzyści, jak i zagrożeń związanych z jej stosowaniem. Po drugie, potrzebna jest zmiana narracji – informowanie o działaniu konkretnych dawek THC. Po trzecie, konieczne jest ograniczenie szkód, zwłaszcza we wrażliwych grupach wiekowych. Jeśli ktoś chce spróbować, niech to zrobi, ale wyposażony w odpowiednią wiedzę, by umieć oszacować stężenie, bezpieczną dawkę i częstotliwość. W przeciwnym razie sporo ryzykuje.

Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną