Umrzeć naprawdę
Od zawsze zdarzało się, że ludzie uznani za zmarłych wcale nimi nie byli. Brzmi to jak fantazja, opowieść rodem z horroru, lecz jest to prawda. Pochowania żywcem obawiał się np. George Waszyngton, a Piotra Skargę złożono w trumnie, bo jego śpiączkę omyłkowo wzięto za zgon. Aby uchronić się przed pogrzebaniem za życia, ludzie imali się wielu dziwnych wynalazków – dzwoneczków, trumien z przewodami wentylacyjnymi czy nawet pochowania z własnym telefonem komórkowym, by zaalarmować kogoś na wypadek nagłego obudzenia się. Ci, którym na czas udzielono pomocy, mogli mówić o wielkim szczęściu. Inni w szale i beznadziei mogli tylko ryć paznokciami w drewniane wieko trumny...
Życie i niejeden pogrzeb
Śmierć dotyczy wszystkich żyjących organizmów i w ujęciu biologicznym to całkowite zakończenie procesów życiowych. Wyróżniamy dwa etapy śmierci. Pierwsza to kliniczna, w której ustaje czynność układów krążenia i oddechowego, lecz komórki, tkanki i narządy zachowują przez pewien czas zdolność działania. Druga to śmierć biologiczna, jednoznaczna z ustaniem czynności mózgu. Kiedy medycyna nie stała na tak wysokim poziomie jak obecnie, nie było specjalistów, patologów czy biegłych z zakresu medycyny sądowej, by odróżnić zmarłego od osoby, która zapadła np. w śpiączkę czy omdlała. Dziś zgon ma prawo stwierdzić wyłącznie praktykujący lekarz. Do wczesnych znamion śmierci należą plamy opadowe (wynik braku krążenia krwi), stężenie ciała, oziębienie i bladość pośmiertna oraz pośmiertne wysychanie. Natomiast zdiagnozowanie śmierci mózgu to dwuetapowa procedura przeprowadzana w szpitalu, w którą zaangażowana jest trzyosobowa komisja lekarska. W Polsce zwłoki chowa się na ogół po upływie 72 godz. od chwili zgonu, chociaż zdarzają się pochówki późniejsze – jak ten w Gdańsku, który odbył się po upływie 7 mies.
Możemy się oczywiście domyślać, co czuje osoba, która budzi się w ciasnej trumnie pod ziemią. Edgar Allan Poe w utworze „Przedwczesny pogrzeb” napisał: „Nie ma nieszczęścia, które by mogło w tak okropnej mierze pognębić do ostateczności ciało i duszę, jak przedwczesne złożenie do grobu. Nieznośny ucisk płuc, duszące wyziewy wilgotnej ziemi, wpijanie się rąk w pośmiertne całuny, nieubłagana cieśń szczupłego pomieszczenia, mrok wiekuistej nocy, cisza jak ogłuszające morze (...)”. Śmierć w grobie zastała np. filozofa Jana Dunsa, zwanego Scotusem. Świadczyło o tym konwulsyjnie powykręcane ciało i poodgryzane palce. Martwy przez dobę był także Francesco Petrarka. Ożył podobno na cztery godziny przed pochówkiem. Za to słynny skrzypek Niccolò Paganini i hrabia d’Ornano mieli szczęście – wybudzili się z letargu, zanim trafili do trumien. W XVII w. ludzie zaczęli do tego stopnia bać się pochówku za życia, że rozpowszechniła się wtedy tafefobia, czyli lęk przed pogrzebaniem żywcem. Cierpieli na nią m.in. Alfred Nobel, Fiodor Dostojewski i Fryderyk Chopin, który zażyczył sobie, by jego ciało i serce pochowano osobno. Elżbieta Orleańska (księżniczka orleańska, księżna lotaryńska) nakazała w swoim testamencie z 1696 r.: „Niech mnie wprzódy przed pochówkiem dwa razy zatną brzytwą w stopy”, a Hans Christian Andersen zostawiał przy łóżku długą listę zaleceń, jakie miano wypełnić w przypadku jego śmierci. W 1662 r. ktoś zażyczył sobie: „Ciało moje niech pogrzebią w 36 godz. po zgonie, ale nie wcześniej”. Z kolei w 1790 r. mieszkanka Saint-Germain-en-Laye zastrzegła sobie: „Chcę, aby moje zwłoki pozostały w moim łóżku w tym samym stanie, w jakim znajdują się w chwili śmierci, a to przez 48 godz., i aby po upływie tego czasu dwukrotnie ugodzono mnie lancetem w pięty”. Aby stwierdzić zgon, miano ciąć, przypalać żelazem, polewać wrzątkiem, nawet ucinać głowę. Jak pokazują liczne odkrycia dokonane na cmentarzach, były powody do tego typu zachowań.
Archeolodzy badający jeden z XVI-wiecznych angielskich cmentarzy oszacowali, że co 25. pochowana tam osoba mogła zostać pogrzebana żywcem. Podczas przenoszenia grobów na amerykańskim cmentarzu Fort Randall w 1896 r. nadzorujący ekshumację T.M. Montgomery zauważył, że ok. 2% szczątków nosi znamiona pochowania w stanie letargu. W 1905 r. William Tebb przeprowadził badanie, w którym stwierdził, że 149 osób rzeczywiście pochowano przedwcześnie, w 10 przypadkach przeprowadzono sekcję zwłok na wciąż żywych osobach i w 2 przypadkach rozpoczęto balsamowanie „nieumarłych”.
W naszym kraju strach przed pozorną śmiercią szczególnie się nasilił w Poznaniu, gdy w 1828 r. decyzją władz pruskich zlikwidowano cmentarz parafialny św. Leonarda na stokach Wzgórza Winiarskiego. Niektóre ekshumowane szczątki leżały z podkurczonymi nogami, nienaturalnie powyginane, odwrócone twarzą do ziemi, co uznano za dowód pogrzebania żywcem.
Właśnie w Poznaniu dom dla pozornie zmarłych ufundował hrabia Edward Raczyński z Rogalina. Przybytek nosił nazwę Przysionka Śmierci i został otwarty w 1848 r., trzy lata po samobójczej śmierci hrabiego. Miejsce to tak opisała archeolog Magdalena Konczewska: „Był on wyposażony w system ostrzegania złożony z przymocowanego do każdego z palców nieboszczyka naparstka połączonego nićmi z dzwonkiem. Na dźwięk dzwonka dozorca zobowiązany był do wezwania mieszkającego w pobliżu lekarza, który postępując zgodnie z instrukcją, miał reanimować pozornie zmarłego. W czasie krótkiego funkcjonowania domu nie odnotowano ani jednego przypadku powrotu do życia, zapewne z powodu braku chętnych do skorzystania z oferty. Ostatecznie budynek rozebrano w 1852 r.”. Podobne miejsca powstały m.in. w Weimarze, Berlinie i Monachium. Wielką propagatorką przysionków śmierci i uregulowania kwestii pochówków była śląska poetka i działaczka społeczna Friederike Kempner.
Wszystko to powodowało, że zaczęto konstruować specjalne trumny, aby pogrzebani pod ziemią mogli przeżyć i mogli dać sygnał na zewnątrz, że są żywi. Pierwszą trumnę bezpieczeństwa skonstruowano dla księcia Ferdynanda z Brunszwiku w 1792 r. Posiadała ona otwór umożliwiający dopływ powietrza i nie była zamykana. Niektóre wersje takich przybytków wyposażano w zapas wody i jedzenia oraz narzędzia potrzebne do wydostania się z grobu. Wynaleziono wiele takich systemów, np. bezpieczną trumnę z dzwonkiem alarmowym wg amerykańskiego patentu Franza Vestera z 1868 r. W 1892 r. Wojciech Kwiatkowski, ogrodnik z zawodu, opatentował wynalazek zwany trumną ratunkową, a w 1895 r. Kajetan hrabia Karnice-Karnicki wymyślił urządzenie, dzięki któremu pogrzebany żywcem mógł zasygnalizować z wnętrza grobu, że żyje. Rurka biegnąca z trumny do pojemnika na zewnątrz grobu zapewniała dopływ świeżego powietrza. Równocześnie wysuwana chorągiewka, dzwoneczek i światełko uzupełniały ten „zestaw ratunkowy”.
W wyniku panującej niemal histerii przed pochówkiem za życia w XVIII w. wydano wreszcie różne zarządzenia dotyczące kontroli pogrzebów. W 1792 r. zażądano, by fakt zgonu potwierdzały dwie osoby.
Niezwykłe przypadki ożywienia
Zdarzało się, że ktoś wyrwał się z objęć śmierci. W 2014 r. uznano za zmarłą 91-letnią mieszkankę Ostrowa Lubelskiego. Stwierdzono u niej brak tętna oraz oddechu. Nie odnotowano także akcji serca i reakcji źrenic na światło. Po dwóch godzinach od zdiagnozowania zgonu kobietę przewieziono do chłodni, gdzie po 11 godz. ku zdumieniu wszystkich ożyła. „Księga straszliwych pomyłek” (wyd. w 1979 r.) autorstwa Stephena Pile’a zawiera historię pewnego nowojorskiego anatomopatologa, który rozpoczynał sekcję zwłok. Nagle niedoszły denat poderwał się ze stołu sekcyjnego i chwycił doktora za gardło. Jak na ironię medyk zmarł od razu na zawał z przerażenia. Z kolei w 1969 r. w Liverpoolu znaleziono ciało młodej kobiety. Kiedy w kostnicy przygotowywano je do sekcji, nagle drgnęła powieka niedoszłej zmarłej. W 1965 r. Gianni Flasco z Palermo na krótko przed zamknięciem trumny płaczem zasygnalizował powrót do żywych.
A jak było z tego typu zdarzeniami w XVIII i XIX w.? Córka pewnego rzemieślnika została uznana za zmarłą, ale gdy transportowano ją na noszach do grobu, dała na szczęście znak życia. W Tuluzie jakiś pielgrzym zmarł w karczmie. Jego zwłoki trafiły więc do kościoła, gdzie oczekiwały na pogrzeb. Nad ranem w trumnie rozległy się hałasy, a modląca się w świątyni kobieta omal nie zemdlała. W 1866 r. kardynał Donnet, arcybiskup Bordeaux, wspomniał: „Ja sam (...) dwukrotnie nie dopuściłem do pogrzebania żywych osób. Jedna z nich żyła jeszcze przez 12 godz., a druga całkiem potem powróciła do życia... Później w Bordeaux uznano za zmarłą młodą osobę; kiedy do niej przybyłem, pielęgniarka już miała zasłonić jej twarz; owa młoda osoba została potem żoną i matką”. Takich historii – mniej lub bardziej wiarygodnych – jest całe mnóstwo. Dlaczego żywi ludzie zostali więc uznani za zmarłych?
Narkolepsja i syndrom Łazarza
Być może winne są schorzenia wywołujące objawy, które można uznać za zgon. Na przykład syndrom Łazarza (ang. Lazarus phenomenon), którego nazwa nawiązuje rzecz jasna do opisanego w ewangeliach zmartwychwstania Łazarza, bliskiego przyjaciela Jezusa. Zjawisko to udokumentowano po raz pierwszy w 1982 r., a polega na chwilowym powrocie akcji serca w wyniku zastosowania resuscytacji krążeniowo-oddechowej. W niewielu przypadkach zdarza się, że organizm zmarłego rzeczywiście zaczyna normalnie funkcjonować. Co ciekawe, nie ma reguły co do czasu zaistnienia szansy na powrót do życia – może to być kilka minut, ale też nawet kilka godzin. Odnotowano jednak niewiele takich przypadków na całym świecie. Jeden z nich wydarzył się w 2014 r. w Stanach Zjednoczonych – 78-letniego mężczyznę uznano za zmarłego, lecz w domu pogrzebowym okazało się, że potencjalny denat żyje.
Niewykluczone też, że osoby wyglądające na zmarłe cierpią na katalepsję – zesztywnienie mięśni połączone z długotrwałym zastyganiem ciała często w nienaturalnych pozycjach. Tym bardziej że ta choroba bywa połączona z narkolepsją – pacjenta ogarnia nadmierna senność w nieadekwatnych sytuacjach. To w połączeniu z zastyganiem ciała w dziwnej pozycji może być w pierwszej chwili odbierane za objaw zgonu.
Oprócz syndromu Łazarza występuje także odruch Łazarza. Polega on na tym, że nieprzytomny człowiek podnosi górne kończyny i krzyżuje je na klatce piersiowej niczym egipska mumia. Ten niecodzienny gest jest następstwem śmierci mózgu, a za jego powstanie odpowiada funkcjonujący jeszcze w tym momencie rdzeń kręgowy.
Wampiry, niesamowite historie i wudu
Motyw przedwczesnego pochówku i nagłego ożycia w grobie pojawia się też w mitach, księgach i opowieściach. Mowa o nim w Biblii oraz starosumeryjskim eposie o Gilgameszu. Kozacy na Siczy Zaporoskiej chowali żywcem morderców razem z ofiarami, a bolszewicy podczas wojny z Polską zakopywali polskich żołnierzy, zostawiając im tylko wystającą rękę – sprawdzali w ten sadystyczny sposób, jak długo przeżyją pod ziemią. Także egipskich faraonów chowano początkowo za życia, gdy byli za starzy i chorzy, by rządzić.
Odrębną kategorię stanowiły pochówki tych, co do których społeczność chciała mieć pewność, że nigdy z grobu nie powstaną – co stanowiło przykład tafefobii à rebours. Chodzi np. o wampiry czy zombi, ciągle (nomen omen) żywe w naszej zbiorowej świadomości. Pierwszym pochówkiem wampirycznym na terenie Polski był ten ze wsi Lalin z 1529 r. Wampirem mógł stać się zmarły, którego za życia przeklęto, zmarł śmiercią gwałtowną, ale też osoby z ciałem zniekształconym przez chorobę albo wrodzoną wadę genetyczną. Nieboszczykowi dla pewności absolutnej śmierci wpychano w usta główkę czosnku, kawałek żelaza, układano zwłoki twarzą do dołu, krępując ręce. W czaszkę wbijano gwóźdź, przybijano też wyciągnięte dłonie. Groby takie odkryto np. w Drawsku czy podczas prac archeologicznych w Sanoku. W ten sposób zabezpieczano się przed tym, by dana osoba nie powróciła z zaświatów.
***
Dziennikarz, autor tekstów związanych ze społeczeństwem i historią. Pasjonat historii XX w. i starożytności oraz historii religii.