Zdobywca Meksyku Hernán Cortés. Zdobywca Meksyku Hernán Cortés. Wikimedia Commons
Człowiek

Przybyli, zobaczyli, zwyciężyli?

Pięćset lat temu Hiszpanie podbili Meksyk, na dobre zadomawiając się na kontynencie amerykańskim. Wokół przyczyn konkwisty, jej przebiegu oraz konsekwencji zdążyło od tej pory narosnąć wiele nieścisłości, półprawd i przekłamań, które powtarza się często bez zastanowienia.

Czy rzeczywiście Aztekowie widzieli w Cortésie boga? Czy Hiszpanie podbój Ameryki zawdzięczają broni palnej? Czy to możliwe, by garstka awanturników z marszu podbiła potężne indiańskie królestwa? Brytyjski badacz Matthew Restall wszystkie te poglądy kolejno rozbraja w multidyscyplinarnej i świetnie uargumentowanej książce „Siedem mitów podboju Ameryki”.

Dwunastego października 1492 r. (zgodnie z obowiązującym wówczas kalendarzem juliańskim) trzy statki pod wodzą Krzysztofa Kolumba dopłynęły do brzegów wyspy San Salvador w archipelagu Bahamów. Dziś dzień ten arbitralnie uznaje się za datę odkrycia Ameryki, choć nie zgodziłby się z tym ani sam Kolumb, który do końca życia był przekonany, że odkrył drogę do Indii, ani tym bardziej mieszkańcy tych ziem, którzy do tamtej chwili w żadnym razie nie czuli się nieodkryci. Co więcej, Kolumb, niedoceniony za życia, zyskał status jednej z najważniejszych postaci w dziejach świata dopiero około trzechsetnej rocznicy jego wyprawy, i to za sprawą Amerykanów. Pierwsze większe obchody jubileuszu tego wydarzenia odbyły się w 1792 r. w Bostonie, Baltimore i Nowym Jorku, po czym fama odkrywcy zaczęła się rozpowszechniać wśród mieszkańców całych Stanów Zjednoczonych oraz Europy. Wcześniej splendor skupiał na sobie przede wszystkim Hernán Cortés, który w 1521 r. podbił imperium Azteków.

Sprawni oportuniści

Cortésa i innych zdobywców Ameryki – spokrewnionego z nim Francisca Pizarra, a także nie tak powszechnie znanych Pedra de Alvarado, Pedra de Valdivię czy Francisca de Orellanę – zwykło się przedstawiać jako wybitne, nadzwyczajne postacie, niemal półbogów, którzy wznosili się ponad ograniczenia epoki i dokonywali czynów niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Tymczasem Matthew Restall, pozostawiając ocenę moralną poczynań konkwistadorów czytelnikom, udowadnia, że było wręcz przeciwnie – dowódcy wypraw, choć bez wątpienia odznaczający się osobistą odwagą, stanowili produkt tamtych czasów i w swym postępowaniu bazowali na sprawdzonych procedurach, wykształconych w okresie bezpośrednio po wyprawie Kolumba. Wyjątkowość postaci, o których pamięć przetrwała do naszych czasów, polega co najwyżej na tym, że w swym oportunizmie byli oni w stanie posunąć się dalej niż konkurenci.

Według kolejnego z mitów, które narosły wokół wypraw na kontynent amerykański, podboju dokonała niewielka grupka wiernych żołnierzy hiszpańskiego króla. Tymczasem skład ekspedycji przedstawiał się nader różnorodnie zarówno pod względem profesji, jak i pochodzenia, statusu społecznego czy wykształcenia uczestników. Trudno przy tym uznać, że konkwistadorzy „wykonywali jedynie rozkazy” – bardzo często działo się wręcz odwrotnie. Kiedy otrzymywane dyspozycje uprawniały ich do podejmowania jedynie wypraw eksploracyjnych, nie zaś do podboju czy zakładania stałych osiedli, dowódcy ekspedycji uciekali się do naginania rzeczywistości w przesyłanych relacjach, niekiedy stawiając władcę przed faktem dokonanym, kiedy indziej zaś roztaczając wizję niezmierzonych bogactw, które jakoby napotkali, a które tak naprawdę dopiero mieli nadzieję odkryć. Dochodziły do tego nieustające utarczki, intrygi i wojny podjazdowe między poszczególnymi konkwistadorami. Oczerniali się oni wzajemnie w listach do monarchy, rozgrywali przeciwko sobie miejscowych, a niekiedy wręcz toczyli ze sobą regularne wojny – tak jak na obszarze Peru, gdzie rywalizowali Francisco Pizarro i Diego de Almagro.

Barwna czereda zdobywców w nie tak pradawnych królestwach

Historyk udowadnia też, jak mylne jest przeświadczenie, że podbój Ameryki był wyłącznym dziełem postaci przedstawianych nam stereotypowo w dziełach popkultury – butnych hiszpańskich szlachciców, białych katolickich mężczyzn z Półwyspu Iberyjskiego. Rzecz jasna, tacy też brali udział w ekspedycjach i to właśnie ich najczęściej można spotkać na wystawianych w czasach kolonialnych pomnikach, jeśli nie zostały one jeszcze usunięte przez lokalną ludność. Zarazem jednak bardzo znaczącą, a do dzisiaj niedocenianą rolę w konkwiście odegrali choćby czarnoskórzy – zarówno niewolnicy, jak i ludzie wolni, którzy z czasem otrzymywali nadania ziemskie wraz z darmową miejscową siłą roboczą. Znane są też przypadki conquistadoras – kobiet, które towarzyszyły odkrywcom, nie ograniczając się bynajmniej do funkcji markietanek, a po śmierci dowódców same angażowały się w podbój. Najliczniejszą natomiast grupę uczestników ówczesnych wydarzeń, bez których pomocy Cortés, Pizarro i pozostali nie mogliby marzyć o dokonaniu tego, czego dokonali, stanowili miejscowi, których Hiszpanie ze zmiennym szczęściem starali się rozgrywać między sobą. Tak podczas podboju Meksyku, jak i w zmaganiach o Peru przybysze z Europy wykorzystywali zastane na miejscu konflikty, rachunki krzywd i resentymenty, dodatkowo je wzmagając.

W powszechnych wyobrażeniach o konkwiście często pomija się fakt, że imperia Azteków oraz Inków, zwykle mylnie przedstawiane jako pradawne królestwa czy pierwotne cywilizacje skazane na zagładę wraz z pojawieniem się Hiszpanów, w rzeczywistości stanowiły całkiem świeże twory. Stolicę Azteków w Tenochtitlán, znajdującą się na miejscu dzisiejszego miasta Meksyk, założono w 1325 r., natomiast początki imperium inkaskiego to okolice roku 1200. Prekolumbijskimi monarchiami regularnie wstrząsały wewnętrzne niepokoje oraz wojny z ludami ościennymi. Trzeba przy tym pamiętać, że w swych imponujących pod względem zasięgu terytorialnego państwach zarówno Aztekowie, jak i Inkowie stanowili na wielu obszarach mniejszość i utrzymywali w ryzach podbite społeczności, umiejętnie wykorzystując terror i intrygi. Miało to dwie bardzo istotne konsekwencje – po pierwsze, gdy na scenę wkroczyli Hiszpanie, miejscowa ludność, wyczerpana i obarczona trybutami narzucanymi jej przez panów z Tenochtitlán czy z Cuzco, ochoczo sprzymierzała się z konkwistadorami, którzy wszak nie zdążyli jej jeszcze niczym zaleźć za skórę. Po drugie, wraz z pokonaniem tych, którzy sprawowali władzę, a wręcz z ich fizyczną eliminacją – tak Montezuma, jak i Atahualpa zostali przez Hiszpanów brutalnie zgładzeni – konkwistadorzy przejmowali w schedzie quasi-kolonialny system feudalny. Z perspektywy chłopa uprawiającego kukurydzę w Kotlinie Meksykańskiej czy na peruwiańskim płaskowyżu paradoksalnie zmieniło się niewiele, dalej bowiem musiał dzielić się owocami swojej pracy z etnicznie mu obcą i siłą narzuconą władzą.

Nie tacy boscy

Może zastanawiać, dlaczego w obliczu hiszpańskiego najazdu społeczności prekolumbijskie nie były w stanie mimo wszystko zapomnieć o dzielących je niesnaskach i zjednoczyć się w imię walki ze wspólnym wrogiem, tak jak uczyniły to chociażby poszczególne greckie poleis, w reakcji na perskie zagrożenie tworząc Związek Hellenów. Nienawiść wobec krwawych rządów sprawowanych ze stolicy była tylko częściowym wytłumaczeniem. Choć może się to wydawać zaskakujące, przedstawiciele podbitych ludów nie uważali Azteków ani Inków za mniej obcych niż Hiszpanów, nie widzieli więc powodów, by sprzymierzać się z dotychczasowymi prześladowcami w imię jakiejś panamerykańskiej solidarności. Choć przybysze z Europy bez wątpienia się od nich różnili, to wbrew do dziś pokutującym twierdzeniom nie ma też dowodów na to, by mieszkańcy Ameryki dopatrywali się w nich postaci ponadludzkich czy też nowych wcieleń znanych sobie bóstw. Taka interpretacja, jak argumentuje Restall, wynikła z jednej strony z partykularnych interesów hiszpańskich kronikarzy, z drugiej natomiast z opacznego zrozumienia zachowania azteckich gospodarzy, których przesadną uprzejmość odczytano jako niemal religijną cześć, gdy tymczasem w azteckim systemie wartości służyła ona uwydatnieniu wysokiej pozycji samych panów Tenochtitlán – przyjmowano bowiem, że tylko najznamienitsi mogą sobie pozwolić na taką czołobitność, nie musząc podkreślać swej oczywistej hegemonii prostacką buńczucznością.

Zarazem błąd popełniłby ten, kto w mieszkańcach „odkrytej” przez Kolumba Ameryki widziałby biernych statystów, niemrawo reagujących na błyskawiczne działania niepodzielnie utrzymujących inicjatywę Hiszpanów. Władcy poszczególnych ludów i społeczności knuli, intrygowali i kalkulowali na równi z konkwistadorami. Zdarzały się przypadki, w których miejscowi kacykowie ze zmiennym powodzeniem rozgrywali Hiszpanów przeciwko sąsiadom dla własnych interesów, tak jakby przemyślenia Machiavellego, w chwili podboju Tenochtitlán niewydane jeszcze drukiem, były dla nich czymś oczywistym.

Przekłamania na łączach

Skoro więc Hiszpanie z ludnością miejscową nie tylko wojowali, ale także paktowali, negocjowali i wiedli intrygi, czymś naturalnym jest pytanie o istniejącą barierę językową. Jak zauważa Restall, wokół tej kwestii narosły dwa mity, na dodatek wzajemnie sprzeczne. W relacjach spisywanych na stare lata przez uczestników konkwisty, które często miały przede wszystkim na celu uwypuklenie własnych zasług, oczernienie rywali i utrwalenie najkorzystniejszej dla autora wersji wydarzeń, problem bariery językowej zdaje się nie istnieć – Cortés rozmawia z Montezumą w najlepsze, obydwie strony doskonale się rozumieją, również wymieniając informacje dotyczące zagadnień politycznych i teologicznych. Dochodzi tu jeszcze jedna kwestia, o kluczowym znaczeniu dla uznania „prawowitości” hiszpańskiego podboju, a mianowicie zagadnienie Requerimiento. Zaraz po nawiązaniu kontaktu z jakąś społecznością tubylczą Hiszpanie odczytywali jej Requerimiento, czyli formalny komunikat, który miał dawać miejscowym do zrozumienia, że z woli bożej, zatwierdzonej następnie przez papieża, monarchę oraz dowódców wyprawy, dana ziemia trafiała we władanie hiszpańskiego króla. Wezwanie nie wymagało od słuchaczy automatycznej konwersji na katolicyzm, obligowało jedynie do uznania zwierzchności przybyszów. Istnieje przekonująca argumentacja, że zwyczaj ten Hiszpanie przejęli od obecnych na Półwyspie Iberyjskim muzułmanów, którzy w podobny sposób mieli wzywać do podległości wobec islamu, kwestię samego nawrócenia pozostawiając na później. Jeżeli adresaci deklaracji nie reagowali, uznawano to za przyjęcie faktu do wiadomości, gdy zaś stawiali opór, można to było uznać za świadome przeciwstawienie się woli Najwyższego. Analogicznie interpretowano sytuację, gdy przedstawiciele rdzennej ludności bez należytego szacunku postępowali z przedstawianym im krzyżem albo Pismem Świętym – właśnie wzgardliwym rzuceniem Biblią o ziemię uzasadniali Hiszpanie wzięcie do niewoli Atahualpy. Nie sposób jednoznacznie ocenić, czy konkwistadorzy i towarzyszący im mnisi autentycznie wierzyli w moc Requerimiento, przekonani, że oto dochowali powinności, a reakcja miejscowej ludności stanowiła świadomą decyzję, czy też od początku uważali je za cyniczny wybieg, mający dać pretekst oraz usprawiedliwienie dla późniejszych walk i grabieży, toczonych jakoby w obronie tego, co im się wyrokiem boskim należało. Jednakże już w XVI w. hiszpańscy kronikarze, w tym zakonnicy, zwracali uwagę na niedorzeczność całego procederu, podkreślając, że mieszkańcy Ameryki nie mieli szans zrozumieć intencji i oczekiwań przybyszów.

Bardziej współcześni badacze, podważając relacje konkwistadorów o bezproblemowej, przejrzystej i „bezstratnej” komunikacji z napotykanymi społecznościami, popadali z kolei w drugą skrajność, argumentując, że wzajemne zrozumienie przez obydwie strony było niemożliwe, a Hiszpanie bezwzględnie wykorzystali tę ułomność miejscowych. Tymczasem zarówno w trakcie podboju Meksyku, jak i w kampanii prowadzącej do podporządkowania sobie Peru Hiszpanie korzystali z usług tłumaczy – byli to bądź uprowadzeni zawczasu przedstawiciele lokalnej ludności, których udało się nauczyć hiszpańskiego, bądź też mnisi czy inni europejscy uczestnicy wyprawy, którzy zadali sobie trud opanowania jakiegoś języka prekolumbijskiego. Taki sposób komunikacji może się wydawać siłą rzeczy rozwiązaniem zawodnym i niepewnym. Wystarczy zdać sobie sprawę z bezliku pojęć obecnych w jednym kręgu kulturowym, a nieposiadających odpowiedników po drugiej stronie oceanu. Zdumienie tylko zatem rośnie, gdy uzmysłowimy sobie, że w początkowych fazach podboju Meksyku łańcuch komunikacji zawierał kolejne ogniwo: oto bowiem Cortés lub jeden z jego kompanów słowa swe przekazywał Hiszpanowi, który niegdyś uratował się z katastrofy statku u brzegów Jukatanu, a następnie spędził kilka lat wśród Majów, opanowując w pewnym stopniu ich język. Rozbitek tłumaczył komunikat na majański, by z kolei Malinche, aztecka arystokratka i towarzyszka Cortésa władająca mową Majów, przełożyła go na nahuatl, to jest język Azteków… po czym tę samą drogę, tyle że w przeciwnym kierunku, pokonywała odpowiedź azteckich rozmówców. Musiało to rodzić mnóstwo nieporozumień, ale system jakimś cudem funkcjonował, a z czasem udało się go usprawnić, gdy Malinche nauczyła się hiszpańskiego.

Nie pismem i prochem, ale zarazkami

Wśród przyczyn powodzenia konkwisty nieodmiennie pojawia się mit wyższości Europejczyków, którzy dysponować mieli oczywistą przewagą nad rdzennymi ludami. Twierdzenie to, początkowo powtarzane z dumą, a później z nutką współczucia dla „biednych tubylców”, przetrwało do dziś praktycznie nienaruszone. Dowodów na ową wyższość zwykło przytaczać się mnóstwo: Hiszpanie posiadali broń palną, przywieźli ze sobą konie, zostali uznani za bogów, umieli wykorzystać element zaskoczenia, działali w przeświadczeniu, że realizują wolę Boga, a do tego byli wprawieni w wojaczce i pochodzili z kraju o wyższej kulturze militarnej. Wyraźną przewagę miała im też dawać znajomość pisma. Restall rozprawia się po kolei z wszystkimi powyższymi argumentami, przypominając, że broń palna była w owym czasie prymitywna, zawodna i mało rozpowszechniona, że koni przywieziono niewiele, a miejscowi bynajmniej nie uznali ich (ani też samych Hiszpanów) za istoty nadprzyrodzone, że zdolności bojowe i tradycja wojskowa z Europy nie miały bezpośredniego przełożenia na sposób toczenia walk na kontynencie amerykańskim, a argument dotyczący pisma jest podwójnie fałszywy. Oto bowiem Aztekowie jeszcze przed przybyciem Hiszpanów tworzyli własne traktaty, kroniki, buchalterię i poezję, a Inkowie posługiwali się unikalnym systemem pisma węzełkowego kipu. Natomiast znajomości alfabetu po stronie konkwistadorów nie należy przeceniać – ci, którzy potrafili czytać i pisać, wykorzystywali tę umiejętność głównie do intryg we własnym gronie i wzajemnego oczerniania się w listach do hiszpańskiego króla. A taki Francisco Pizarro najprawdopodobniej do końca życia był analfabetą. Kluczowe znaczenie dla powodzenia konkwisty miały dwa czynniki: wewnętrzne problemy imperiów zaatakowanych przez Hiszpanię (w chwili pojawienia się konkwistadorów państwo Inków stało w ogniu wojny domowej) oraz niewidzialny sprzymierzeniec Europejczyków, a mianowicie nieznane w Nowym Świecie drobnoustroje – przede wszystkim ospa, która spowodowała wśród ludności obu Ameryk przerażające spustoszenie jeszcze przed przybyciem tam Hiszpanów (wirusy, wobec których miejscowi nie mieli okazji wykształcić odporności, rozprzestrzeniały się szybciej niż hiszpańskie władztwo).

O ile datę rozpoczęcia podboju Ameryki można na kilka sposobów określić, odwołując się czy to do wyprawy Kolumba, czy też do mającej pierwotnie założenia eksploratorskie ekspedycji Cortésa z Kuby na meksykański ląd stały, o tyle wskazanie jej końca nastręcza pewnych problemów. Arbitralnie zwykło się wymieniać szereg dat sięgających lat 30. i 40. XVI w., gdy kolejno zakładano stolice późniejszych jednostek hiszpańskiej administracji. W rzeczywistości jednak opór „Indian” trwał o wiele dłużej, a na wielu obszarach władza hiszpańska miała charakter najwyżej nominalny. Zdarzało się, że zdobywcy tracili podporządkowane już tereny, a większość relacji o nawróceniu miejscowej ludności na chrześcijańską wiarę i lojalność względem króla opiera się na myśleniu życzeniowym. Wraz z nastaniem okresu kolonialnego prekolumbijskie obyczaje i tradycje bynajmniej nie wyparowały i do dzisiaj wyraźnie wpływają na rzeczywistość powstałych na tych obszarach niepodległych państw.

Wszystkie opisywane mity brytyjski badacz uważnie dekonstruuje, analizując przyczyny ich zaistnienia i długowieczności, obnażając mechanizmy dezinformacji, nadinterpretacji, oportunistycznego traktowania faktów historycznych, naginania prawdy do zawczasu poczynionych założeń, a także wskazując na przypadki, w których historycy i kronikarze dopuszczali się rażących omyłek nie za sprawą złej woli, lecz przez anachroniczną interpretację motywacji, zachowań i rozumowania uczestników interesujących ich wydarzeń. Na przykładzie konkwisty Restall ukazuje, jak żywotna i nieprzewidywalna potrafi być historia. Choć od opisywanych wydarzeń minęło 500 lat, to wciąż na jaw wychodzą nowe znaczenia, sprzeczności i możliwe interpretacje.

W czasach, gdy tak świadome, jak i mimowolne kontakty z przedstawicielami innych kręgów kulturowych należą do codzienności, pozycja przypominająca o mogących w takiej sytuacji zaistnieć nieporozumieniach wydaje się tym cenniejsza.

Jerzy Wołk-Łaniewski
iberysta, tłumacz, członek Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury

Wiedza i Życie 5/2020 (1025) z dnia 01.05.2020; Historia; s. 58

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną