Tajemnica eksplodujących zębów
Kilka lat temu siedziałem w bibliotece, przedzierając się przez dość nudny dziewiętnastowieczny artykuł o chorobie serca, gdy wtem na poprzedniej stronie studiowanego przeze mnie czasopisma dostrzegłem coś ciekawego. Pod obiecującym tytułem „Nagłe przemieszczenie się całych jelit w głąb worka mosznowego” znalazłem następujący ustęp:
John Marsh, lat 50, robotnik, został przywieziony do szpitala po tym, jak przejechał po nim wóz załadowany cegłami. Podczas oględzin stwierdzono u niego mosznę ogromnych rozmiarów, sięgającą ku dołowi do dwóch trzecich uda, mierzącą w obwodzie 17 cali (ok. 43 cm). Miała ona barwę czarną jak smoła, a struktura jej ściany wskutek rozdęcia była tak niezmiernie cienka, że groziła natychmiastowym pęknięciem przy najlżejszym dotknięciu.
W głowie zawirowały mi pytania. Dlaczego moszna pacjenta była tak ogromna? Co, u licha, mógł lekarz zrobić z takim urazem w 1829 r.? Jak długo nieszczęsny John Marsh przeżył? W równej mierze przerażony, co zafascynowany, nie mogłem się oderwać od lektury. Odpowiedzi okazały się tak samo intrygujące. Kiedy koła wozu przejechały po brzuchu pana Marsha, przygniotły go z taką siłą, że jelita chorego zostały przeciśnięte przez kanał pachwinowy, wąskie przejście pomiędzy jamą brzuszną a wnętrzem worka mosznowego. Ponieważ trzewia pacjenta walczyły obecnie o miejsce w mosznie z jego jądrami, w tym stanie rzeczy chirurg miał przed sobą proste zadanie — musiał je odprowadzić na swoje miejsce.
Po ułożeniu pacjenta w łóżku udało się bez większego trudu przywrócić trzewia do naturalnego położenia jedynie poprzez uniesienie bioder i obniżenie barków chorego oraz zastosowanie umiarkowanego i ostrożnego nacisku kompresami flanelowymi, zwilżonymi gorącym naparem z maku.
Kuracji dopełniły: rozgrzewające okłady z butelek napełnionych gorącą wodą, środki przeczyszczające, opium i pijawki (przystawiane do skóry worka mosznowego). Moje założenia co do perspektyw przeżycia pana Marsha okazały się nadmiernie pesymistyczne.
Dwunastego dnia od wystąpienia urazu stwierdzono, że pacjent powraca do całkowitego zdrowia i może przez kilka godzin siedzieć w łóżku, choć uprzednio zastosowano jako środek ostrożności pas przepuklinowy. Pod koniec trzeciego tygodnia został wypisany ze szpitala jako wyleczony.
Okazało się jednak, że nie całkiem wyleczony. Autor dodał bowiem w dopisku:
Pacjent musi dniem i nocą nosić obustronny pas przepuklinowy, w przeciwnym razie bardzo duża masa trzewi natychmiast opada w głąb worka mosznowego.
Wkrótce odkryłem, że prawie nie sposób przekartkować dawnego czasopisma medycznego, nie napotykając historii fascynująco wstrętnych, komicznych lub wręcz dziwacznych. Pomiędzy długimi nieciekawymi rozprawami o stanie londyńskich urządzeń sanitarnych znajdują się rozrzucone perełki tworzące same w sobie istne anegdoty: opowieści o pacjentach połykających noże, przeprowadzających na własnym ciele zabiegi chirurgiczne albo wymiotujących żywymi ślimakami. Niektóre są przejmujące lub wzruszające, nieliczne bywają ponure, ale wszystkie zawierają coś więcej niż tylko barwną opowieść. Bez względu na to, jak żenujące opisują schorzenie lub dziwaczną kurację, wszystkie omawiane przypadki coś nam mówią o przekonaniach żywionych w minionych epokach oraz o ówczesnym stanie wiedzy. Wprawdzie widać, że medycy zaskakująco długo pozostawali pod wpływem przesądów i tradycji ludowych, ale nie ulega wątpliwości, iż ludzie praktykujący medycynę bywali niekiedy zdolni do olbrzymiej finezji. Zacząłem więc kolekcjonować owe niewiarygodne opowieści z mało znanych zakamarków literatury medycznej: historie o cudacznych kuracjach, wprawiających w osłupienie zabiegach chirurgicznych oraz cudownych ozdrowieniach w obliczu niemal pewnej śmierci.
Niefortunne tarapaty
W każdym szpitalnym oddziale nagłych zachorowań regularnie zjawia się pacjent z jakimś żenującym problemem zdrowotnym, którego sprawcą jest on sam. Wypytywany o naturę schorzenia i sposób jego pojawienia się taki pacjent może zachowywać milczenie albo przedstawiać niezbyt wiarygodne wyjaśnienie. W 1953 r. do szpitala w Barnsley przyjęto pewnego mężczyznę uskarżającego się na silny ból brzucha, dręczący go – jak sam twierdził – prawie od 2 tyg. Chirurdzy stwierdzili u niego poważne rozdarcie ściany odbytu, ewidentnie spowodowane zaledwie kilka godzin wcześniej, które byli w stanie zaszyć. Pacjent, zapytany o to, w jaki sposób doznał tego urazu, twierdził, że stał „w pochylonej pozycji” zbyt blisko ognia sztucznego, który nieoczekiwanie został odpalony. Naciskany, żeby powiedział prawdę, chory przyznał, że pod wpływem frustracji w życiu osobistym „postanowił odpalić sobie petardę w d…”. Przypuszczam, że to jeden ze sposobów spełnienia takiego zamiaru.
Piśmiennictwo medyczne roi się od opisów bezmyślnych osób, protoplastów owego proktologicznego pirotechnika, wkładających dziwne przedmioty w miejsca, w których nie powinny się one znaleźć. Jednym z najwcześniejszych był przypadek mnicha, który próbował wywołać ulgę w nękającym go kolkowym bólu brzucha, wlewając sobie do jelita butelkę perfum. Inna relacja dotyczy sposobu, w jaki chirurg ocalił godność pewnego rolnika, który jakimś trafem skończył z kielichem zaklinowanym w odbycie. To jednak banalne osiągnięcia w porównaniu z brawurowymi wyczynami zamieszczonymi na kolejnych stronach. Tym, co imponuje w wielu opowieściach o tego rodzaju niefortunnych zdarzeniach, jest sama pomysłowość doprowadzająca do powstania wysoce godnej pożałowania sytuacji – tej zaś często dorównuje zmyślność, z jaką chirurg lub inny lekarz przystąpił do leczenia nieszczęsnego pacjenta.
W ciągu kilku ostatnich stuleci poziom medycyny zmienił się nie do poznania, ale niektóre rzeczy zawsze pozostaną takie same. Ludzka zdolność do płatania figli, angażowania się w ryzykowne przygody albo wręcz do idiotyzmu to najwyraźniej cecha, której postęp nie może wykorzenić.
Widelec w odbycie
W 1724 r. „Philosophical Transactions”, organ prasowy Royal Society, opublikował list nadesłany przez pana Roberta Payne’a, chirurga z Lowestoft w hrabstwie Suffolk. Tytuł artykułu brzmiał: „Relacja o widelcu wbitym w odbyt, który później usunięto przez pośladek”.
James Bishop z Great Yarmouth, uczący się na cieślę okrętowego, lat około dziewiętnastu, przez sześć lub siedem miesięcy odczuwał gwałtowne bóle w dolnej części brzucha. Nie zdawały się należeć do jakiegokolwiek rodzaju kolki. Pacjent niekiedy oddawał mocz z krwią, co przywiodło pana P. do przekonania, że może chodzić o kamień w pęcherzu. Medykamenty przynosiły bardzo małą ulgę. Wreszcie na lewym pośladku, w obrębie lub w pobliżu mięśnia pośladkowego wielkiego, pojawił się twardy guz, oddalony o dwa lub trzy cale od skraju odbytu, lekko uwypuklony ku górze. Wkrótce potem chory zaczął oddawać przez odbyt treść ropną codziennie przez jakiś czas.
Słowo „guz” zostało tu użyte w starym znaczeniu, niekoniecznie oznaczającym nieprawidłową zmianę rozrostową jakiejś tkanki, tylko opuchliznę dowolnego rodzaju. Opisany tu przykład, jak się okazało, dotyczył jakiejś torbieli, której ściana w końcu pękła. Chirurg podejrzewał przetokę odbytu, czyli patologiczny kanał łączący końcowy odcinek jelita z powierzchnią skóry. Jednak dalszy rozwój wypadków dowiódł, że lekarz się mylił:
Wkrótce potem w otworze w obrębie zmiany chorobowej, ponad pół cala pod skórą, ukazały się zęby widelca. Kiedy tylko ukazały się zęby, gwałtowne bóle ustały. Rozdzieliłem ciało pomiędzy zębami wedle mojej najlepszej oceny sytuacji, a potem wykonałem wokół zębów okrężne nacięcie i za pomocą mocnej pary kleszczyków wyciągnąłem zęby, rękojeść i całość [widelca], choć nie bez wielkich trudności. Koniec rękojeści po wyjęciu był zbrukany ekskrementami.
Naturalnie. Był to zaskakująco duży element zastawy stołowej:
Jego długość wynosiła sześć i pół cala (16,5 cm), był to duży widelec kieszonkowy; rękojeść miał wykonaną z kości słoniowej, zabarwioną na kolor bardzo ciemnego brązu; część żelazna jest bardzo czarna i gładka, lecz nie zardzewiała.
Młody mężczyzna nie chciał udzielić wyjaśnień, w jaki sposób wpadł w takie tarapaty, przynajmniej do chwili, w której zagrożono mu cofnięciem kieszonkowego.
Jego krewny, wielebny pan Gregory Clark, proboszcz z Blundeston, mieszkający w sąsiedztwie dżentelmen, który przysłał go do mnie, bym się nim zajął, od którego jest on [pacjent] w dużej mierze zależny, zagroził mu, że nie zechce więcej na niego spojrzeć, jeśli nie powie, jak to się stało; [pacjent] powiedział mu, że miał obstrukcję (zatwardzenie) i włożył sobie widelec w siedzenie, myśląc, iż tak sobie pomoże, lecz widelec niefortunnie wśliznął się tak daleko, że [pacjent] nie mógł go wydobyć.
Pan Payne dodał jeszcze postscriptum: [Pacjent] Twierdzi, że nie odczuwał żadnych problemów ani bólu przez miesiąc lub dłużej po tym, jak go sobie włożył. Ten fakt nie zmienia morału wynikającego z tej ostrzegawczej opowieści: jeśli masz zaparcie, lepiej nie wtykaj sobie widelca w siedzenie.
Penis w butelce
Większości lekarzy przyszło kiedyś leczyć pacjenta z urazami tak żenującymi, że nie mógł on lub nie chciał przedstawić wiarygodnego wyjaśnienia sposobu, w jaki do nich doszło. W książce „Urological Oddities” (Osobliwości urologiczne, 1948) amerykański lekarz Wirt Bradley Dakin przytacza wiele nieudolnych wymówek przedstawianych przez pacjentów z dziwnymi przedmiotami, które znalazły się w ich pęcherzach, od „Wyślizgnął mi się z ręki podczas mierzenia temperatury” (chodziło o termometr) aż do „Chciałem się przekonać, co się stanie” (tym razem był to zwój drutu o długości ok. 180 cm). Inni odmawiali podania wyjaśnienia, jak pewien „dostojny i wybitny obywatel”, który szukał pomocy lekarskiej po wprowadzeniu sobie do cewki moczowej… dżdżownicy.
Jednak niekiedy cudacznie brzmiące wytłumaczenie okazuje się całkowicie prawdziwe. Taki przypadek w 1849 r. opisał w swoim doniesieniu doktor Azariah Shipman, chirurg z Syracuse w stanie Nowy Jork. Kiedy go wezwano do młodego mężczyzny, któremu członek utkwił w szklanej butelce, prawdopodobnie się nie spodziewał, że ten scenariusz ma całkowicie niewinne wyjaśnienie.
Kilka miesięcy temu zostałem bardzo pilnie wezwany do młodego dżentelmena, który znalazł się w najbardziej groteskowej, choć bolesnej sytuacji. Podczas badania zobaczyłem butelkę mieszczącą około pinty (mniej więcej pół litra), o krótkiej szyjce i wąskim wlocie, mocno przytwierdzoną do ciała pacjenta za pośrednictwem jego penisa, przesuniętego przez szyjkę i wystającego do wnętrza butelki, obrzękniętego i purpurowego. Butelka z białego szkła ze szklanym korkiem, idealnie przezroczysta, miała otwór o średnicy zaledwie trzech czwartych cala (ok. 2 cm); znaczny obrzęk członka zupełnie uniemożliwiał jego wyciągnięcie. Pacjent był wielce przerażony i tak pilno mu było wyjąć członek z butelki, że nie chciał mi opowiedzieć, jak się znalazł w obecnej, tak oryginalnej sytuacji, tylko błagał mnie o natychmiastowe uwolnienie ze względu na silny ból oraz nieznośną udrękę psychiczną i przerażenie.
Myślę, że gdybym ja w takim stanie szukał pomocy medycznej, również miałbym nadzieję na leczenie w pierwszej kolejności, a udzielanie wyjaśnień w drugiej.
Nie widząc nadziei na uzyskanie wyjaśnienia w obecnej kłopotliwej sytuacji, po bezowocnej próbie wyciągnięcia członka palcami chwyciłem leżący na stole duży nóż i uderzyłem jego grzbietem w szyjkę butelki, roztrzaskując ją na drobne kawałeczki i w jednej chwili uwalniając członek ku radości przerażonego młodzieńca.
Końcowa część dopiero co uwolnionego członka była niezmiernie obrzęknięta, poczerniała i pokryta pęcherzami, jak gdyby oparzona w ogniu. A co się tyczy jego posiadacza:
Po zdjęciu butelki uskarżał się na pieczenie i ból członka; stan zapalny, obrzęk i przebarwienie utrzymywały się przez szereg dni, lecz pod wpływem skaryfikacji (łagodna postać zabiegu puszczania krwi poprzez powierzchowne zadrapania – przyp. aut.) i zimnych okładów ustąpiły, choć nie bez wielkich obaw ze strony pacjenta i rzeczywistych znacznych dolegliwości bólowych członka. Obecnie czytelnik prawdopodobnie pragnie się dowiedzieć, jak penis żywego mężczyzny znalazł się w tak nietypowym miejscu jak szyjka butelki.
Nie mam wątpliwości, że każdy, kto kiedykolwiek przeczytał ten opis przypadku w ciągu 169 lat od jego napisania, właśnie nad tym się zastanawiał.
Sam byłem tego niezmiernie ciekaw. Jednak przerażenie i poruszenie pacjenta oraz jego obawa przed całkowitą utratą członka wskutek oparzenia, obrzęku, stanu zapalnego lub w wyniku odcięcia go przeze mnie w celu wydostania go z butelki — to wszystko naraz spadło na niego i obezwładniło go strachem.
Z pewnością to jeden z możliwych powodów powściągliwości chorego w udzielaniu wyjaśnień.
A teraz wyjaśnienie. W pokoju pacjenta stała butelka, w której przechowywał on w nafcie pewną ilość potasu używanego do eksperymentów. Ponieważ chciał oddać mocz bez wychodzenia z pokoju, wyciągnął szklany korek i przyłożył penis do wylotu butelki. Po pierwszym strumieniu moczu rozległ się odgłos eksplozji, któremu towarzyszył rozbłysk ognia, a członek w mgnieniu oka z nieodpartą siłą został wciągnięty w głąb butelki, która trzymała go mocno jak w imadle. Zapalenie się potasu natychmiast wytworzyło próżnię, a miękkie i podatne tkanki członka praktycznie wypchnęły powietrze z butelki, która podziałała niczym ogromna bańka lekarska na tę tak oryginalną część systemu. Mała wielkość wlotu butelki spowodowała zaciśnięcie żył, podczas gdy tętnice nadal doprowadzały krew do żołędzi, napletka itd. Z tego powodu oraz wskutek rozrzedzenia powietrza w butelce te części ciała obrzękły i rozdęły się do ogromnych rozmiarów.
Nader poważna sytuacja. I wcale nie zabawna.
Nie wiadomo, ile potasu znajdowało się wówczas w butelce, ale prawdopodobnie zostało w niej zaledwie parę gramów odszczepionych od większych grudek, więc była to ilość tak mała, że uszła uwadze mężczyzny. Bardzo chciałem sprawdzić rzecz doświadczalnie (choć nie za pomocą takiego samego i n s t r u m e n t u, jakiego użył pacjent)…
Przynajmniej miło to usłyszeć.
…i w tym celu wziąłem kilka małych cząstek potasu, zmieszałem je mniej więcej z łyżeczką nafty i umieściłem mieszaninę w butelce o pojemności jednej pinty. Następnie wpuściłem do niej odrobinę moczu, włożywszy najpierw palec w otwór butelki, choć nie na tyle silnie, by go całkowicie zamknąć. W rezultacie rozległ się głośny wybuch przypominający kapiszon i palec został z siłą wciągnięty w głąb butelki i mocno w niej przytrzymany – to w jakimś stopniu zweryfikowało ów wysoce interesujący eksperyment filozoficzny, który tak przeraził mojego przyjaciela oraz pacjenta.
Brzmi to całkowicie wiarygodnie. Gdyby ktoś nie widział, co się dzieje, kiedy strumień moczu trafia w kawałek potasu, to reakcja w każdym calu przebiega tak dramatycznie, jak ją opisuje doktor Shipman. Ten metal jest bowiem wysoce reaktywny i nawet mały fragment po wrzuceniu go do wody gwałtownie wybuchnie. Szybko utlenia się on również w powietrzu, co stanowi przyczynę, dla której młody miłośnik chemii trzymał jego próbki w nafcie.
Oryginalność tego wypadku usprawiedliwia mnie, że poświęciłem aż tyle słów na jego opisanie, a jego groteskowy charakter zapewne wywoła uśmiech; jednak biednej ofierze tego zdarzenia nie było do śmiechu, gdyż przerażony młodzieniec wyobrażał sobie, że jeśli członek nie uległ jeszcze zniszczeniu, to rozbicie butelki w celu jego uwolnienia narazi na szwank jego całość, gdyż odłamki potną lub poszarpią jego części.
Kiedy osuszysz już łzy rozbawienia, może poświęcisz litościwą myśl biednemu chłopakowi.
Kobieta, która sikała przez nos
Doktor Salmon Augustus Arnold, mało znany lekarz ogólny z Providence w stanie Rhode Island, niewieloma rzeczami zapisał się w historii. Jednak nieśmiertelność zapewnił sobie jednym — kłopotliwym doniesieniem, które w 1825 r. przedłożył redakcji „New England Journal of Medicine and Surgery”. Brzmi ono niczym rabelaisowska wersja „Egzorcysty”, łącznie z przerażającymi zwrotami akcji i płynami ustrojowymi o niewytłumaczalnym pochodzeniu. Doktor Arnold uważał, że zidentyfikował nową dla nauki rzadką chorobę, którą nazwał paruria erratica; ten łaciński zwrot oznacza „wędrujące zaburzenie oddawania moczu”. To dziwna nazwa, ale osobliwie trafna.
Maria Burton, lat 27, obdarzona mocnym organizmem, generalnie cieszyła się dobrym zdrowiem aż do czerwca 1820 roku, kiedy to opóźniła się u niej catamenia, czemu towarzyszyło haemoptysis.
W tłumaczeniu na polski – opóźniła się jej miesiączka, ponadto pacjentka pluła krwią.
Zajmujący się nią medycy bez oficjalnie potwierdzonych kwalifikacji co drugi dzień puszczali jej obficie krew, a gdy jej organizm uległ wielkiemu osłabieniu, nieroztropnie podali jej środki wymiotne; w wyniku tego ostatniego działania nastąpiło wypadnięcie macicy i całkowita niemożność oddawania moczu. W tym stanie chora przetrwała prawie dwa i pół roku bez żadnej poprawy w przebiegu choroby, choć przez większość tego czasu pozostawała pod opieką poważanych lekarzy.
Wypadnięcie macicy następuje w wyniku osłabienia i rozciągnięcia mięśni i więzadeł, utrzymujących ten narząd na swoim miejscu w jamie brzusznej. W takim wypadku obsuwa się ona do światła pochwy. Częstym powikłaniem tego schorzenia jest wypadnięcie pęcherza moczowego, co najwyraźniej nastąpiło w tym przypadku. Trzeba było wówczas raz dziennie wprowadzać chorej do pęcherza cewnik, żeby ściągnąć mocz. W tym momencie sprawy zaczynają przybierać obrót nader… dziwaczny.
We wrześniu 1822 roku, wkrótce po tym, jak po raz pierwszy ją ujrzałem, mocz, którego nie ściągnięto jej cewnikiem przez siedemdziesiąt dwie godziny, znalazł sobie ujście prawym uchem, sącząc się kropla po kropli; trwało to przez kilka godzin, aż do opróżnienia się pęcherza. Następnego dnia o piątej po południu zaczęło się to znowu i trwało prawie tak samo długo jak poprzedniego dnia, lecz wydzieliła się większa ilość moczu. Wylano go na rozgrzaną szufelkę, a wtedy rozszedł się odór tak swoisty dla uryny, wskazujący na obecność mocznika.
„Test z rozgrzaną szufelką” z niewiadomych powodów nie wchodzi już w skład konwencjonalnej diagnostyki. Wydzielanie się moczu z uszu trwało, występując każdego dnia coraz częściej. Według doktora Arnolda
…ilość moczu stopniowo się zwiększała, a jego wydzielanie trwało coraz krócej, aż wreszcie pinta wydzielała się w ciągu piętnastu minut strumieniem grubości mniej więcej stosiny wroniego pióra. Następnie stało się mniej regularne, mocz wydzielał się co kilka godzin, ale rosła jego ilość, aż do osiemdziesięciu uncji (ponad 2 kg – przyp. red.) w ciągu dwudziestu czterech godzin.
To daje objętość czterech pint, czyli więcej, niż przeciętna osoba oddaje moczu w ciągu dnia. Następnie pojawiły się nowe objawy: chora zaczęła cierpieć na kurcze mięśni i „omdlenia”. Czasami śmiała się, śpiewała i mówiła nieskładnie, choć „często z niezwykłym rozsądkiem i humorem”; kiedy indziej pozostawała do dwunastu godzin w stanie katatonii. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.
W krótkim czasie chora utraciła wzrok w prawym oku, a w lewym był on często tak upośledzony, że nie rozróżniała żadnego przedmiotu po drugiej stronie pokoju, lecz ta ostatnia zdolność została obecnie całkowicie przywrócona. Słuch w prawym uchu jest tak bardzo upośledzony, że pacjentka nie odróżnia dźwięków i słyszy ciągły, bezładny szum, przypominający ryk odległego wodospadu.
Co dziwne, ów wyimaginowany wodospad wkrótce przekształcił się w rzeczywiste zjawisko:
Następnym ujściem, jakie znalazł sobie mocz, było lewe ucho; kilka chwil przed wydzielaniem dawał się słyszeć szum podobny do tego, jaki chora odbierała prawym uchem. Pacjentka nie słyszała wyraźnie przez dziesięć do piętnastu minut przed wydzielaniem się moczu i po tym, jak dobiegało ono końca. Wkrótce po wydzielaniu się moczu z lewego ucha uryna znalazła sobie kolejne ujście lewym okiem, które zaczęło sączyć rano, trwało to przez kilka godzin i wywołało stan zapalny o znacznym natężeniu.
To nie koniec.
Dziesiątego marca 1823 roku mocz zaczął się wydzielać w wielkich ilościach z żołądka, niezmieszany z treścią żołądkową. Dwudziestego pierwszego kwietnia prawa pierś pacjentki zrobiła się napięta i obrzmiała, czemu towarzyszyła znaczna bolesność; pierś wyraźnie zawierała płyn, którego kilka kropli wyciekło z brodawki. Mocz sporadycznie wydzielał się także z lewej piersi.
Na razie mamy mocz wydzielający się z uszu i oczu po obu stronach, z żołądka i z obu piersi. Zapewne nie zostało już więcej naturalnych otworów ciała? Ależ zostało.
Dziesiąty maja 1823 roku: brzuch w podbrzuszu i okolicy pępkowej gwałtownie i spazmatycznie skurczył się w twardą masę, chora poczuła ostry ból od pęcherza do pępka, wokół którego również występował silny, skręcający ból; następnie po kilku dniach dał się słyszeć donośny dźwięk, podobny do odgłosu wyciągania korka z butelki, a bezpośrednio po tym z pępka niczym z fontanny wytrysnął mocz.
Biedna kobieta doświadczała dość upiornych dźwięków, ale musisz przyznać, że fontanna moczu tryskająca jej z pępka musiała tworzyć niezły widok. To niewiarygodne, ale najważniejsze miało dopiero nadejść:
Natura znużyła się swoimi osobliwościami i dokonała ostatniego wysiłku, który dopełnił obraz kliniczny tego przypadku i ustanowił miejscem wydzielania moczu nos. Rozpoczęło się to rankiem 30 lipca 1823 roku od sączenia się kropla po kropli, następnie ilość co dzień rosła, aż wreszcie mocz popłynął znacznym strumieniem.
Czy ten płyn naprawdę był moczem? Doktor Arnold wysłał kilka próbek do profesora chemii, który je przeanalizował i potwierdził wysoką zawartość mocznika, organicznego produktu ubocznego, występującego w normalnym moczu. A oto następne oczywiste pytanie – czy było to zjawisko autentyczne, czy tamta kobieta jakoś je imitowała?
Dla oddalenia wszelkich wątpliwości ja i mój przyjaciel, doktor Webb, który na moją prośbę sporadycznie zajmował się chorą, pozostaliśmy z nią przez dwadzieścia cztery godziny, zmieniając się co cztery godziny; wydzielona w tym czasie ilość moczu była równie duża jak przez kilka dni przed tym okresem i po nim. Nigdy nie ulegało jakiejkolwiek wątpliwości, że te płyny, które – jak dowiedziono – były moczem, naprawdę wydzielały się z ucha oraz innych ujść, gdyż ten fakt został dzień po dniu udowodniony naoczną prezentacją.
Lekarz mógł napisać „sam to widziałem”, ale uznał, że niepotrzebnie pompatyczny zwrot „naoczną prezentacją” brzmi lepiej. A zatem co się stało z pacjentką? Ta historia ma swego rodzaju szczęśliwe zakończenie:
To olbrzymie zaburzenie czynności organizmu stale nasilało się przez prawie sześć miesięcy i według opinii wszystkich, którzy widzieli pacjentkę, mogła ona z dnia na dzień rozstać się z życiem. Po tym okresie choroba stopniowo wygasła i pacjentka, gdy mocz swobodnie się wydzielał, odczuła tak wielką ulgę, że mogła chodzić po pokoju, a latem 1824 roku często wyjeżdżała. Wydzielanie się moczu z prawego ucha, prawej piersi i pępka trwa codziennie, lecz nie jest tak wielkie ani tak częste jak rok temu; ilość wydalana z pęcherza jest taka jak zwykle; w niektórych miesiącach nie było wydzielania z żołądka, nosa i oka.
Nie jest to stan idealny – skłonność do samoistnego wydalania moczu uchem nie czyni nikogo najbardziej pożądanym gościem na przyjęciu. Doniesienie kończy się spisem, który doktor Arnold nazwał „dziennikiem wydzielania” – heroicznym siedemnastostronicowym dokumentem, w którym autor zapisał ilość moczu wydalaną przez pacjentkę każdego dnia w ciągu ponad dziewięciu miesięcy, a także naturalne otwory ciała, z których się mocz wydzielał. Jeśli myślisz, że cała historia brzmi jak zbyt naciągana, by mogła być prawdziwa, to prawdopodobnie masz rację. Istnieje jednak minimalna szansa, że Maria Burton cierpiała na niesamowitą kombinację schorzeń o dziwacznych objawach. Wiemy, że jej choroba rozpoczęła się od wypadnięcia macicy, które spowodowało niedrożność dróg moczowych. Jeśli organizm nie może się pozbyć zbędnych produktów zawartych w moczu, krew może ulec nasyceniu mocznikiem, a to schorzenie nosi nazwę mocznicy. Do typowych objawów należą: zmęczenie, zaburzenia psychiczne i drżenie mięśni, a wszystkie występowały w opisywanym przypadku. Jednak najbardziej uderzającym objawem mocznicy, widywanym tylko u chorych z niewydolnością nerek, jest szron mocznicowy, kiedy mocznik przenika przez skórę i ulega krystalizacji. Kiedy zaś rozpuszcza się w pocie, tworzy ciecz o zapachu i wyglądzie moczu. A jeśli chora cierpiała również z powodu obrzęku, kiedy w tkankach gromadzi się płyn, ten cuchnący pot mógł wydzielać się dość obficie.
A co z moczem, który wytrysnął „z pępka niczym z fontanny”? Zdumiewające, lecz i to zjawisko może mieć racjonalne wytłumaczenie. Pęcherz moczowy jest połączony z pępkiem strukturą zwaną moczownikiem, szczątkową pozostałością kanału odprowadzającego we wczesnych miesiącach ciąży mocz z pęcherza płodu. Ten przewód zwykle zanika przed porodem i pozostaje po nim tylko włókniste pasmo, lecz bardzo rzadko nadal istnieje w późniejszym stadium życia. Kiedy ten kanał jest bardzo wąski, może umknąć uwadze, ale jeśli rośnie ciśnienie w pęcherzu, mocz może przeciskać się przez otwór i wypływać na zewnątrz przez pępek.
A zatem sprawa zamknięta? Niezupełnie. Pacjentka z tak ciężką mocznicą miałaby szczęście, gdyby przeżyła sześć miesięcy, a co dopiero dwa lata. A to nie jest jedynym problemem. Wydzielanie się moczu z ucha albo – skoro już o tym mowa – przez nos jest nie tylko nieprawdopodobne, lecz niemożliwe z przyczyn fizjologicznych. Albo zatem Maria Burton była jedyną osobą w historii medycyny sikającą przez nos, albo bardzo dobrze potrafiła to imitować. Ja wiem, która z tych dwóch ewentualności jest bardziej prawdopodobna.
***
Więcej opowieści można znaleźć w książce Thomasa Morrisa „Tajemnica eksplodujących zębów oraz inne ciekawostki z historii medycyny”, przeł. Adam Tuz, Prószyński i S-ka, wydanej w kwietniu 2020 r.