Świt wszystkiego: Nowa historia ludzkości
„Nie było zasad ani terminów. Pisaliśmy, kiedy przychodziła ochota, a z czasem okazało się, że zdarzało się to codziennie” – piszą David Graeber i David Wengrow w przedmowie być może najbardziej frapującej książki dziesięciolecia – The Dawn of Everything: A New History of Humanity. Zmarły niedawno antropolog oraz archeolog odwracają w niej większość powszechnych mniemań dotyczących tego, co działo się z ludzkością w czasach przed wynalezieniem pisma. Zgodnie z tymi przypuszczeniami „przez pierwsze 300 tysięcy lat po pojawieniu się Homo sapiens, w zasadzie nic się nie działo. Ludzie żyli w małych, egalitarnych grupach zbieracko-łowieckich, aż tu nagle, ok. 9000 r. p.n.e. wynalazek rolnictwa dał początek społecznościom osiadłym i opartym na nierówności, hierarchii i biurokracji”.
Autorzy liczącego ponad 700 stron, wszechobejmującego tomu, proponują radykalnie nowe spojrzenie na dzieje świata: „Co by było, gdybyśmy traktowali ludzi, od samego początku, jak stworzenia obdarzone wyobraźnią, inteligencją i skłonne do zabawy? Co by było, gdybyśmy zamiast opowiadać historię o tym, jak to nasz gatunek porzucił jakiś idylliczny stan równości społecznej, a zapytali o to, jak to się stało, że daliśmy się zakuć w konceptualne kajdany tak ciasne, że nie możemy sobie nawet wyobrazić możliwości wynalezienia się na nowo?”.
Szlachetny dzikus na wojnie wszystkich ze wszystkimi
Pobrzmiewają w tych słowach echa tez Claude’a Lévi-Straussa, antropologa francuskiego, który już w połowie ubiegłego wieku postulował, by przyznać ludom pierwotnym status intelektualny nie niższy niż ten, który sami sobie przyznajemy. Ale Greaeber i Wengrow podsuwają konkretne przykłady. Owszem, może nie całkiem konkretne i nie zawsze stuprocentowo precyzyjne, bo badania ludów przedpiśmiennych zawsze są poszlakowe, ale ich wolumen jest oszałamiający.
Zdaniem Greaebera i Wengrowa, myśląc o naszej historii daliśmy się złapać w pułapkę widzenia człowieka dwojako. Albo jako istoty domyślnie dobrotliwej, obdarzonej instynktem równości społecznej, która zdegenerowała się pod wpływem cywilizacji, albo jako istoty domyślnie parszywej, której niskie, egoistyczne instynkty są przez tę cywilizację moderowane. Innymi słowy – wpadliśmy w sidła trzymane z jednej strony przez Jeana-Jacquesa Rousseau (i jego szlachetnego dzikusa), a z drugiej przez Thomasa Hobbesa (z jego koncepcją wojny wszystkich ze wszystkimi). Na marginesie: autorzy „Świtu” przekonują, że chodzi nie tyle o samych filozofów, którzy nie widzieli gatunku ludzkiego w tak prostych kategoriach, a o to, jak ich teorie zostały zwulgaryzowane i w jakiej uproszczonej formie weszły do obiegu intelektualnego.
Przykłady, które Greaeber i Wengrow wyszukali w wynikach najnowszych badań naukowych obejmujących ludy przeróżnych regionów globu, świadczą o tym, że dawni ludzie obdarzeni byli zaskakująco wysoką samoświadomością polityczną. Dość swobodnie, jak się wydaje, potrafili przełączać się na przykład między różnymi trybami organizacji społecznej. Przez część roku wiedli tryb życia osiadły i skupiali się na uprawie roślin, a przez pozostałą część wchodzili w tryb bardziej rozproszony. W fazie nomadycznej wyłaniali przywódców, którym w fazie zlokalizowanej oddawali część władzy, układając społeczność zgodnie z zasadami pewnej hierarchii. Ślady takiej samoorganizacji widać było jeszcze niedawno u ludów Brazylii i Arktyki.
Okresowy atraktor spontanicznej samoorganizacji
Żeby była jasność – autorzy „Świtu wszystkiego” dalecy są od idealizowania praprzodków. Greaeber, znany także jako przywódca ruchu Occupy, bardzo się starał, by książka była narzędziem uprawiania nauki, nie polityki. Małe nie zawsze więc znaczy egalitarne i pokojowe, a duże – hierarchiczne i wojujące. Autorzy zwracają jedynie uwagę na to, że historia czy prehistoria to nie mikroświat badany przez fizykę – jej stany nie są skwantowane. Przedziwne, zaskakujące rzeczy dzieją się na ciągłych obszarach „pomiędzy”.
Pomiędzy dobrze zdefiniowanymi przestrzennymi stanami skupienia społecznego (jak miasto czy osada) jest całe spektrum innych, słabo znanych nauce stanów, do opisania których brakuje nam nawet odpowiednich słów. Podobnie jak z przestrzenią jest z czasem – quasi-miejski byt zwany Poverty Point, imponująca złożonością struktura położona na terenach dzisiejszej Louisiany, 1600 lat p.n.e. była centrum świata dla niezliczonych ówczesnych plemion. Ale nie stałym, a tylko okresowym atraktorem. Wiele jest podobnych przykładów.
Pomiędzy zbieractwem a tym, co zwiemy regularnym rolnictwem, też wiele ciekawego się działo, głównie za sprawą kobiet, głównej siły innowacyjnej pierwszych społeczności. Pomiędzy tym co „dzikie” a tym, co „udomowione” analogicznie. Opanowanie uprawy roślin i zwierząt nie prowadziło nieuchronnie do powstawania miast, a wraz z nimi – do przeróżnych form opresji i nierówności. Nawet skomplikowanym wyzwaniom, takim jak np. budowa systemów irygacyjnych, społeczności były w stanie podołać na drodze samoorganizacji – bez bata i centralnej kontroli.
Greaeber i Wengrow skupiają swoją uwagę na tych – pomijanych zwykle, a trwających nawet tysiące lat – okresach, kiedy rzekomo nic się nie działo. Działo się: to wtedy właśnie eksperymentowaliśmy. „Proces ten był dalece bardziej chaotyczny i dalece mniej ukierunkowany niż by się komukolwiek mogło zdawać”.
Kolonialna pogarda dla szacownych praprzodków
Autorzy spekulują też, czy aby nie było tak, że refleksja o nierównościach społecznych trafiła do Europy właśnie za sprawą ludów „pierwotnych”, z którymi misjonarze zaczęli w XVII w. wchodzić w bliższe, dyskursywne kontakty. Bo wydaje się, że wcześniej intelektualiści nie zaprzątali sobie nim głowy. Jezuici odkrywali w Nowym Świecie wodzów o kompetencjach intelektualnych i wrażliwości społecznej dalece wykraczającej poza europejskie zakresy. Olśniewając ich swoją przenikliwością i oryginalnością spojrzenia „dzikusy” obnażały absurdy władzy królewskiej, dyktatu rzeczy i pieniądza.
„Literatura misjonarska i podróżnicza cieszyła się w Europie wielką popularnością m.in. dlatego, że wystawiała czytelników na tego typu krytykę, a także podsuwała refleksję o możliwości zmiany” – piszą Greaeber i Wengrow. I sugerują, przekonywająco oraz szczegółowo, że „myśliciele Oświecenia promowali idee wolności jednostki oraz równouprawnienia politycznego m.in. dlatego, że inspirowali się źródłami i przykładami płynącymi ze strony rdzennych Amerykanów”. Z dyskusyjnym, jak widać po kilkuset latach, skutkiem.
Jak to się stało, pytają Greaeber i Wengrow, że mając tak wspaniałą, bogatą w udane eksperymenty społeczne przeszłość, utknęliśmy w systemie tak bardzo ułomnym i tak bardzo zapieczonym – nacechowanym tak ogromnymi nierównościami? Gdzieś po drodze, wraz ze wzrostem ziemskiej populacji, zapomnieliśmy o tym, jak bardzo kiedyś byliśmy pomysłowi. Straciliśmy szacunek dla naszych praprzodków – a może nigdy go nie mieliśmy, bo popatrywaliśmy na nich zawsze z kolonialną wyższością.
Karnawałowe powidoki pradawnych społecznych konfiguracji
Główna przyczyna dzisiejszego impasu jest taka, przekonują autorzy „Świtu”, że uparcie myślimy o historii jak o procesie uporządkowanym, o jednej dopuszczalnej sekwencji przeobrażeń, na którego końcu jest znana nam obecnie demokracja. Myślimy tak, jak każą nam myśleć Francis Fukuyama, Steven Pinker czy inni wyznawcy idei, że postęp jest jednokierunkowy, i że żyje się nam coraz lepiej, coraz lepiej, coraz lepiej.
Wyparliśmy nasze dawne talenty eksperymentatorów prawie doszczętnie, nawet z podświadomości. W średniowieczu, a nawet nieco później, jeszcze coś nam się kołatało po kolektywnych głowach. Ówczesne festyny i parady, podczas których odwracano świat do góry nogami, były jak powidoki wcześniejszych społecznych konfiguracji. Były jak sen, w którym powracały nieco tylko zniekształcone wspomnienia. „W karnawale kobiety mogły rządzić mężczyznami, dzieci mogły stanąć na czele rządu, służący mogli oczekiwać usług ze strony panów, przodkowie mogli zmartwychwstać, »królowie karnawału« mogli być koronowani i detronizowani, lub wszystkie formalne klasy społeczne mogły znikać i stapiać się w tę lub inną formę hulaszczego chaosu”.
Karnawał podtrzymywał przy życiu pradawną „iskrę politycznej samoświadomości”, piszą Greaeber i Wengrow. Żyje jeszcze ta iskra? Przeskoczy i wznieci jakiś pożar?
O książce rozmawiamy w najnowszym podkaście pulsara. W studiu gościmy Agnieszkę Krzemińską, archeolożkę, dziennikarkę naukową i pisarkę.