Pulsar - portal popularnonaukowy Pulsar - portal popularnonaukowy Mirosław Gryń / pulsar
Człowiek

Alfred Russel Wallace wychodzi z cienia

W tym roku obchodzimy dwusetną rocznicę urodzin jednego z najwybitniejszych przyrodników wszech czasów, ojca współczesnego ewolucjonizmu. I nie, nie chodzi o Karola Darwina, ale jego alter ego – Alfreda Russela Wallace’a.

Zawsze pozostawał w cieniu swego przyjaciela, choć doprawdy w niczym mu nie ustępował, a w wielu sprawach nawet go przewyższał. Ba, nawet gdyby nigdy nie opublikował ani słowa na temat ewolucji i doboru naturalnego, i tak zapisałby się trwale w historii nauki za swój wielki wkład do zoogeografii, za pionierskie opracowania najbardziej niedostępnych zakątków Ziemi, za prace dotyczące osobliwości życia wyspowego. „Linia Wallace’a” jest terminem wciąż stosowanym w zoogeografii, podobnie jak pojęcie „Wallacea”, odnoszące się do fauny wysp między Azją i Australią. I był też Wallace, z czego do niedawna nie zdawano sobie sprawy, niemal doskonałym prekursorem egzobiologii i zasady antropicznej.

Skąd więc to przekonanie o Wallasie jako „cieniu Darwina”? Po pierwsze, obaj niemal w tym samym czasie doszli do tych samych wniosków na temat mechanizmu ewolucji – doboru naturalnego. Po drugie, zrobili to pod wpływem tego samego impulsu – lektury książki Malthusa „Esej o zaludnieniu”, która ewolucją w ogóle się nie zajmowała, ale wskazywała na ewidentny fakt: ludzi rodzi się więcej, niż może się wyżywić, więc by utrzymać populację na stałym poziomie, w każdym pokoleniu przeżywać i wydawać na świat potomstwo może tylko część nowonarodzonych. Potrzeba było geniuszu obu przyrodników, by socjodemograficzne rozważania o „nadprodukcji potomstwa” przenieść na grunt biologii i wykazać, że to tam właśnie ukazują one cały swój rewolucyjny potencjał.

Tak, pod względem doboru naturalnego nie różniło ich prawie nic – Darwin otrzymawszy w 1858 r. list od Wallace’a z jego przemyśleniami na temat możliwej ewolucji gatunków i mechanizmu ich powstawania napisał zdumiony, że to co przeczytał brzmi jak najlepsze streszczenie jego przygotowywanej książki „Natural Selection”, a poszczególne sformułowania wyglądają jak tytuły kolejnych jej rozdziałów. Równoległość myślenia ojców ewolucji jest tak wielka, że przykład ten często przytaczany jest dla dowiedzenia tezy, że przełomowe idee przychodzą wtedy, gdy nastaje ich czas. Koncepcja ewolucji drogą doboru naturalnego wisiała poniekąd w powietrzu i gdyby nawet nie było Darwina, i tak ujrzałaby światło dzienne, w zasadzie w tym samym czasie.

Wallace dowodził, że dobór naturalny to jedyny mechanizm ewolucyjny i wszelkie odstępstwa od niego są szkodliwe.

Mówiąc językiem ewolucyjnym, Darwin i Wallace to przykład konwergencji – zjawiska, gdy w różnych liniach organizmów powstają bardzo podobne formy. Ale ta konwergencja Darwina i Wallace’a kryje w sobie coś znacznie ciekawszego niż tylko zadumę nad powtarzalnością pewnych rozwiązań, czy to anatomicznych, jak w biologii, czy intelektualnych, jak w przypadku myśli tych dwóch niezwykłych Anglików.

Weźmy najbardziej może znany przykład biologicznej konwergencji, mezozoicznych ichtiozaurów i współczesnych delfinów. Te pierwsze to gady i żyły dziesiątki milionów lat temu, te drugie to ssaki i żyją współcześnie. Ale „na oko” wyglądają niemal identycznie i przeszły niemal identyczną, rewolucyjną w istocie przemianę – od czworonożnych, lądowych zwierząt, do stworzeń zewnętrznie podobnych do ryb o płetwach zamiast kończyn, i całe życie spędzających w toni wodnej. Za tą powierzchowną identycznością i zbieżnością rozwiązań, leży jednak zupełnie odmienne „wnętrze” i czytelne ślady ich odmiennych historii. I tak, ichtiozaury miały wielkie oczy i w życiu posługiwały się głównie wzrokiem, delfiny mają oczy małe, a w świecie orientują się głównie echolokacją, zmysłem wśród gadów nieznanym. Ichtiozaury miały też małe mózgi, pozbawione nowej kory, delfiny cechują się mózgami ogromnymi, a ich neocortex jest olbrzymi i pofałdowany, pod tym względem porównywalny nawet z ludźmi. Z Darwinem i Wallacem jest podobnie – „na wierzchu” niemal identyczni, „w środku” jednak całkiem odmienni. I o tych właśnie odmiennościach, równie ciekawych jak podobieństwa, jest ten jubileuszowy tekst. A te różnice musiały być głębokie i istotne, skoro doprowadziły w końcu Darwina do wyrażonej w liście do Wallace’a skargi o „mordowaniu ich wspólnego dziecka” (doboru naturalnego). Jak więc do tego doszło i co z tego wynikło?

Dochodzenie do Absolutu

Różniła ich pozycja społeczna, poglądy polityczne, ale przede wszystkim stosunek do religii. To na tym ostatnim polu pojawiła się z początku między nimi dość niewielka kontrowersja, która z czasem przerodziła się w prawdziwą przepaść. Paradoksalnie, to dzięki niej Wallace odniósł swój największy może sukces – poza koncepcją doboru naturalnego – na polu nauki. Został prekursorem egzobiologii i zasady antropicznej, a więc dziedzin, które Darwina w ogóle nie interesowały.

Pod względem społecznym Darwin należał niewątpliwie do elity, zarówno intelektualnej (jego dziadek Erazm był jedną z najwybitniejszych postaci w Edynburgu), jak i finansowej – poprzez wielorakie związki Darwinów z Wedgewoodami (tymi od porcelany – żona Darwina, Emma z domu Wedgewood, była nie tylko dziedziczką tej porcelanowej fortuny, ale także kuzynką Karola). Wallace pochodził z ubogiej rodziny i ani jego przodkowie, ani potomkowie nie zasłużyli sobie na poczesne miejsce w angielskich i światowych encyklopediach.

Pochodną tych różnic społecznych były też odmienne zaopatrywania polityczne – Darwin był konserwatywnym liberałem, Wallace przedstawiał się jako socjalista, zwolennik równouprawnienia kobiet, rzecznik nacjonalizacji ziemi. Był za równością wszystkich, niezależnie od pochodzenia, również dlatego, że wówczas dobór naturalny mógłby lepiej ujawnić swą rolę.

Ale najciekawsze różnice dzieliły obu ojców ewolucjonizmu w ich podejściu do religii. Darwin, gdy wyruszał w podróż dookoła świata na pokładzie „Beagle”, był jeszcze kreacjonistą, świeżo po ukończeniu studiów teologicznych w Cambridge i wciąż jeszcze szykował się do objęcia stanowiska proboszcza w jednej z angielskich parafii. Warto tu wspomnieć, że wedle teologii kościoła anglikańskiego dzieła i charakter Stwórcy badać można bądź to studiując święte księgi, poprzez które Bóg przemawiać miał do swych wiernych, bądź też poprzez bezpośrednie badanie owoców stworzenia, a więc roślin, zwierząt, skał, skamieniałości i całej historii Ziemi. Nie przypadkiem największe wrażenie pośród wszystkich lektur młodego Karola Darwina wywarła książka „Teologia Natury” wielebnego Williama Paleya, którą uważał za najważniejsze dzieło XIX-wiecznej biologii. Paley to ten od zegarka i zegarmistrza (tak jak zegarek musi być dziełem zegarmistrza, tak żywe organizmy miały musiały mieć swego stwórcę), któremu poświęcił Richard Dawkins swoją książkę „Ślepy zegarmistrz”. Otóż naukowa droga Darwina była poniekąd stopniowym, ale nieuchronnym odchodzeniem od ukształtowanych poprzez studia w Cambridge przekonań religijnych. Kolejne odkrycia naukowe stopniowo odsuwały go od teologii natury i zbliżały do ewolucjonizmu, od metafory boskiego zegarmistrza do metafor walki o byt i doboru naturalnego.

W przypadku Wallace’a było dokładnie odwrotnie: gdy wyruszał w swą podróż do dżungli amazońskiej, był już ewolucjonistą – wierzył w naturalne pochodzenie gatunków. Zainspirowany lekturą świeżo wówczas wydanej w Anglii książki Roberta Chambersa „Okruchy stworzenia”, która głosiła naturalne pochodzenie i transmutację gatunków, a termin „stworzenie” odnosiła tylko do momentu narodzin całego świata. Za to pod względem religijnym Wallace był wówczas całkowicie obojętny – w ciągu swego długiego życia odkrył później (na Malajach) upragniony mechanizm powstawania gatunków, ale i dotarł – powoli, lecz konsekwentnie – do Absolutu. I wszystko to za sprawą swych naukowych odkryć i przemyśleń, tych samych, które Darwina od wiary w Boga odciągnęły.

Przeskakiwanie darwinizmu

Największym źródłem niezgody między obu ojcami ewolucji okazał się ich stosunek do najdziwniejszego tworu ewolucji – człowieka. Problemem była psychika, niepodobna do niczego, co w świecie ożywionym obserwujemy, ale i pewne cechy ściśle biologiczne, które nas od reszty zwierząt odróżniają, w szczególności dwunożność i wyprostowana postawa oraz naga skóra, cecha w przypadku stałocieplnych ssaków zaskakująca. Jak ich powstanie wyjaśnić na gruncie doboru naturalnego? Odpowiedź Darwina była typowa dla jego powściągliwości – w „O powstawaniu gatunków” jest na ten temat jedno zdanie (!), w dodatku nietłumaczące niczego: „nowe odkrycia pozwolą w przyszłości rzucić światło na ten problem”. A kiedy wreszcie, po wielu latach, uznał, że musi się z tym zmierzyć, napisał książkę przedziwną („O pochodzeniu człowieka i doborze płciowym”), w której 2/3 poświęcił nie człowiekowi, ale wprowadzonemu przez siebie nowemu mechanizmowi ewolucji, który nazwał doborem płciowym. To on miał tłumaczyć powstanie tak dziwnych, bo utrudniających życie cech, jak jaskrawe ubarwienie samców wielu gatunków zwierząt, ogromny i wyglądający jak dzieło sztuki ogon pawia czy wspaniałe, ale nie ułatwiające egzystencji poroże jeleni czy antylop. To samo miało tłumaczyć również niektóre absurdy naszej biologii. A co do psychiki, to Darwin konsekwentnie wskazywał, że mimo ogromnych dziś różnic między człowiekiem a zwierzętami, musiały one powstać drogą powolnych i kierunkowych modyfikacji, bo wszystkie nasze psychiczne innowacje mają w świecie zwierzęcym swe odpowiedniki i występują w zaczątkowej formie. Wśród ludzi zresztą stopień kulturowego zaawansowania jest bardzo różny, a rozziew między najprymitywniejszymi „rasami” (tę uwagę odnosił do Indian z Ziemi Ognistej), a na przykład gorylami jest mniejszy niż między nimi a ludźmi najbardziej cywilizowanymi (czyli Anglikami). A wreszcie – dziś nie znamy większości tych stadiów pośrednich, które musiały żyć w przeszłości, bo wszystkie one wymarły i stąd ta przepaść między ludźmi a zwierzętami wydaje się tak trudna do zrozumienia.

Ziemia – pisał Wallace – jest wyselekcjonowanym miejscem do życia. Inne planety są pod tym względem słabo wyposażone.

Wallace nie podzielał żadnego z tych argumentów. Nie bał się pisać o człowieku i już w 1864 r. opublikował ważny artykuł („Origin of human races and the antiquity of man deduced from natural selection”), w którym dowodził, że cechy biologiczne naszego gatunku musiały powstać pod wpływem doboru naturalnego, bo jest to jedyny mechanizm ewolucyjny i wszelkie odstępstwa od niego są szkodliwe. Dobór płciowy uważał za niepotrzebne „odciążenie” doboru naturalnego od funkcji, które z powodzeniem może on wypełniać. Szczególnie mocno oponował przeciw forsowanej przez Darwina koncepcji „wyboru samicy”, wskazując, że nie ma powodu, by zakładać, że promować ona będzie osobniki nieprzystosowane z normalnego, funkcjonalnego punktu widzenia. A zresztą, nawet gdyby założyć, że istotnie mogą samice wybierać „niewłaściwych” samców, to i tak byłyby one eliminowane przez zwykły dobór naturalny i w efekcie pozostałyby tylko te decydujące się na partnerów „właściwych”. Wallace poniekąd był darwinistą doskonałym.

Poszukiwania w kurzu

Rychło jednak pojawiły się pierwsze wątpliwości. Czy równie potrzebna do przeżycia była człowiekowi zdolność śpiewu, abstrakcyjnego liczenia, sztuki? Jakie korzyści wyciągał człowiek ze swych wyższych uczuć moralnych, ze swych pasji, wierzeń, poczucia piękna, zdolności do poświęceń, z uprawiania czystej nauki, filozofii i sztuki? Dobór naturalny faworyzuje wszak egoizm, może spryt, lecz nigdy bezinteresowność i poświęcenie. Być może altruizm przydaje się w naszym cywilizowanym świecie – lecz czemu w takim razie mózg dzikich mieszkańców Amazonii i Nowej Gwinei nie różni się niczym od mózgów Europejczyków? „Czy dobór naturalny może obdarzyć osobnika narządem w tak oczywisty sposób wykraczającym poza jego bezpośrednie potrzeby?” – pytał Wallace.

Kiedy jego artykuł o człowieku doczekał się w sześć lat później reedycji, na końcu tej pracy dodał zdanie, w którym – po raz pierwszy – pojawiło się pojęcie Wyższej Inteligencji, odpowiedzialnej za powstanie ludzkiego mózgu i psychiki. Tak teleologia wtargnęła do jego ściśle materialistycznego świata.

Choć nigdy nie przestał mówić o nieograniczonych możliwościach doboru naturalnego, w jego ewolucyjnej twórczości pojawiać się zaczęły nowe tony. Obok świata „stwarzanego od dołu” zaczął dopuszczać możliwość istnienia obszarów „stwarzanych od góry”. Zaczął mówić o narządach, zdolnościach i cechach niewynikających z walki o byt, lecz zawdzięczających swe istnienie czynnikowi wyższego rzędu, by dojść wreszcie do niemal mistycznej wizji Ziemi i życia, w której każdy aspekt środowiska abiotycznego wydaje się „przystosowany” do życia i przyjazny.

Będąc już przygotowanym do przyjęcia czynników teleologicznych jako uzupełnienia doboru naturalnego, Wallace natknął się, dość przypadkowo, na fakt, który zdawał się potwierdzać te jego nowe przekonania. Okazało się bowiem, że nie tylko organizmy przystosowane są do swych środowisk, ale że i środowiska abiotyczne są w jakiejś mierze „przystosowane” do potrzeb życia. A tego już w żaden sposób doborem naturalnym nie da się wyjaśnić. Wszystko zaczęło się we wrześniu 1896 r., kiedy to Wallace poproszony został o wygłoszenie odczytu na temat naukowych dokonań kończącego się stulecia na jednym z przyjęć w prywatnym domu w Szwajcarii.

Jak zwykle – postanowił przygotować się starannie i zebrał tak wielką ilość faktów i przemyśleń, że cały temat rozrósł się szybko i znalazł ujście w nowej, pokaźnych rozmiarów książce („The Wonderful Century”, 1898), która przyniosła mu nieoczekiwanie duży sukces wydawniczy i na nowo postawiła go w centrum zainteresowania naukowej Europy.

Opisywał w niej szczegółowo technologiczne ulepszenia stulecia (rower, maszyna do szycia, maszyna do pisania itp.), a także nowe odkrycia (maszyna parowa, światło elektryczne), postępy w dziedzinie medycyny i przemysłu spożywczego, by przejść wreszcie do czysto naukowych problemów, takich jak teoria lodowcowa, prawo zachowania energii, teoria atomowa Daltona, tablica okresowa Mendelejewa, geologia Lyella, ewolucjonizm Darwina (jak zwykle swój własny udział pomniejszał), teoria komórkowa, embriologia i zasada rekapitulacji Haeckla, astronomia.

Jednak nie te wielkie i uznane odkrycia wpłynęły na niego szczególnie inspirująco. Katalizatorem jego myśli stał się z pozoru banalnie wyglądający problem kurzu w atmosferze, któremu nieoczekiwanie poświęcił cały, i to obszerny, fragment swej książki.

W roku 1868 irlandzki fizyk John Tyndall przeprowadził słynne w owym czasie doświadczenia nad rozchodzeniem się światła w naczyniach wypełnionych powietrzem o różnym stopniu zanieczyszczenia. Gdy światło przechodziło przez naczynie napełnione zwykłym powietrzem atmosferycznym, wówczas całe było oświetlone. Gdy jednak powietrze przepuszczono uprzednio przez filtr z rozżarzonej platyny – pozostawało zupełnie czarne, bo promienie światła nie miały na czym się rozpraszać.

Ziemska atmosfera wypełniona jest różnego rodzaju pyłami – z pustyń, wulkanów, zarodników grzybów, bakterii – i dzięki temu powierzchnia naszej planety i niebo nad nią są rozświetlone. Planety bez atmosfer pozostają w ciągłym mroku. Wallace uznał, że warto przyjrzeć się temu zagadnieniu bliżej. Sprawdzić, czy takich korzystnych dla życia elementów nie ma więcej, czy Ziemia w jakiś sposób nie jest uprzywilejowana. Tak rozpoczęła się jego podróż ku egzobiologii, dziedziny w tamtych czasach niemal nieznanej. Bo choć astronomowie z lubością zaludniali inne planety życiem, mało kto zaprzątał sobie głowę warunkami, jakie tego typu ożywione ciało musiałoby spełnić.

Przywiązanie do Ziemi

Na przełomie wieków Wallace otrzymał od nowojorskiego czasopisma „Independent” propozycję napisania artykułu na dowolny temat naukowy i za wynagrodzenie, którego wielkość sam ustali. Postanowił połączyć swe nowe zainteresowania astronomią i fizycznym środowiskiem życia ze swym ewolucjonizmem i przemyśleniami na temat miejsca człowieka pośród innych gatunków. I raz jeszcze przystąpić do pisania książki („Man’s Place in the Universe”), którą ukończył w 1903 r. Miał wówczas 80 lat. Pytanie, na które szukał odpowiedzi, brzmiało: czy wszechświat roi się od zamieszkanych światów (jak uważało wielu astronomów), a inne planety naszego Układu są siedliskiem życia, co od czasów rewolucji kopernikańskiej było logicznym uogólnieniem? To przekonanie o powszechności życia w kosmosie streścić można słowami angielskiego fizyka Davida Brewstera: „absurdalność tezy, że planety są niezamieszkane, choć mają księżyce, że mają atmosfery bez stworzeń, które by nimi oddychały, i prądy powietrza, które nikomu nie przynoszą ulgi, jest już dla wszystkich, poza kilkoma niepoprawnymi umysłami, oczywista”. Wallace z pewnością należał do owych „niepoprawnych umysłów”.

Próbując zmierzyć się z problemem wielości światów, zwraca uwagę, że aby życie mogło powstać i utrzymać się na dowolnej planecie, muszą być spełnione liczne warunki – takie jak odległość od gwiazdy i temperatura zapewniająca istnienie wody w stanie płynnym. Bardzo mało planet (w tym żadna, poza Ziemią, z planet Układu Słonecznego) je spełnia. Gdy pisze: „Wydaje się pewne, że znajdujemy się w obrębie tak zwanej umiarkowanej strefy Układu Słonecznego [dzisiejsi astronomowie używają pojęcia „strefa życia” lub „strefa zamieszkiwalna” – przyp. MR] i że nie można by przesunąć Ziemi daleko poza jej obecne położenie bez narażenia znaczącej części jej życia na wymarcie”, powtarza niemal dosłownie argumenty dzisiejszych rzeczników zasady antropicznej.

Ziemia – pisze Wallace – sprawia wrażenie wyjątkowo dogodnego, niejako wyselekcjonowanego, miejsca do życia, natomiast inne planety są pod tym względem wyjątkowo słabo wyposażone. I tak Mars i Merkury są za małe, by mieć wystarczającą ilość pary wodnej w atmosferze (a więc i wody na powierzchni), a duże planety typu Jowisz są gazowe i nie tylko wody, ale nawet stałych lądów na nich nie ma. Pozostaje Wenus – ma odpowiednią masę, ale wykazuje tę fatalną właściwość, że w czasie swego obrotu zwrócona jest stale tą samą stroną w kierunku Słońca – jedna jej półkula jest więc wciąż oświetlona i gorąca, druga jest wiecznie ciemna i mroźna. Cała książka pełna jest tego typu argumentów.

Niemal równocześnie z „Miejscem człowieka…” wybuchła sprawa domniemanej cywilizacji marsjańskiej. Ogólna teoretyczna wizja Wallace’a mogła więc zostać skonfrontowana z konkretnym przypadkiem postulowanego, wysoko zaawansowanego życia na jednej z planet Układu Słonecznego. Sprawa brała swój początek w 1877 r., kiedy to włoski astronom Giovanni Schiaparelli zaobserwował, że cała strefa umiarkowana i równikowa na Marsie pokryta jest siecią ciemnych, zakrzywionych lub prostych linii, które nazwał canali, co w Anglii i Ameryce przetłumaczono jako canals, a nie channels – to pierwsze znaczenie sugeruje sztuczny charakter „kanałów”, to drugie odnosi się do naturalnych form terenu. Jasno sugerowało to intencjonalny, a nie naturalny charakter tych tworów. Takie było podłoże, na którym Percival Lowell zbudował swą słynną koncepcję marsjańskiej cywilizacji, próbującej na starzejącej się planecie desperacko, z pomocą gigantycznych przedsięwzięć hydroinżynierskich, zapewnić wodę z czap lodowych na biegunach dla swej cywilizacji. Wallace postanowił sprawdzić, czy ich interpretacja jest na gruncie nauki do przyjęcia. Tak zrodziła się kolejna jego książka „Is Mars Habitable?” (1907).

Mars jest planetą ubogą w wodę – przyznaje to i Lowell, który właśnie tym faktem tłumaczy konieczność wykonywania tak gigantycznych operacji. Tyle że niskie ciśnienie panujące na jej powierzchni oznacza bardzo szybkie parowanie wody – stąd przesyłanie tego cennego surowca w otwartych kanałach na ogromne odległości jest, jak powiada Wallace, inżynierskim nonsensem. „Wszelka próba przerzucania tych skąpych zapasów kanałami poprzez równik i aż do przeciwległej półkuli w warunkach tak strasznej pustyni, pod zupełnie bezchmurnym niebem, jak to pan Lowell przedstawia, wydaje się przedsięwzięciem szaleńców raczej niż inteligentnych stworzeń” – pisze.

A kanały i oazy? Zdaniem Wallace’a, przy słabej rozdzielczości zdjęć, mogły to być raczej uskoki tektoniczne i kratery wulkanów, z życiem na Marsie i Marsjanami niemające żadnego związku. W czasach, gdy astronomowie z upodobaniem mówili o życiu na innych planetach, głos sędziwego Wallace’a zadziwiał trzeźwością.

Polowanie na motyle

Wchodzących do londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej wita ogromny pomnik siedzącego Darwina, wykuty w białym marmurze. Został odsłonięty w 1885 r., zaledwie trzy lata po jego śmierci. Ciało Darwina spoczywa w Katedrze Westminsterskiej, pośród największych osobistości Wielkiej Brytanii.

Alfred Russel Wallace pochowany został na wiejskim cmentarzu w Broadstone w hrabstwie Dorset, gdzie chodził do szkoły powszechnej. O pomniku nie pomyślano (na nagrobku ustawiono skamieniały pień drzewa), ale dokładnie w sto lat po jego śmierci, w 2013 r. został odsłonięty w ogrodach tego samego muzeum przez sir Davida Attenborough. Przedstawia młodego, uchwyconego w biegu Wallace’a, z siatką na motyle i w stroju podróżnika, tak bardzo kontrastującego z monarszym splendorem sylwetki jego przyjaciela. Już nie jest w jego cieniu.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną