Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Pulsar - wyjątkowy portal naukowy. Mirosław Gryń / pulsar
Człowiek

Prawo dla zuchwałych. Czym grozi nowa ustawa o ochronie zabytków

Prawo i Sprawiedliwość poświęci znajdujące się w ziemi i wodzie dziedzictwo, by przekupić armię poszukiwaczy skarbów. Nowe przepisy będą nas drogo kosztować i mogą być zaproszeniem do turystyki archeologicznej.

W kinach Indiana Jones po raz piąty przekonuje właśnie, że archeologia to walka o to, by w posiadanie zabytków weszli „dobrzy”, a nie „źli”. Jego przygody śledzą rzesze ludzi, w przeciwieństwie do losów ustawy, którą przegłosowano 13 lipca 2023 r. w Sejmie. Jeśli zaakceptuje ją Senat, sprawi, że wszyscy poszukiwacze będą mogli oddawać się swemu hobby, czyli wydłubywaniu z ziemi metalowych fantów, niemal bez ograniczeń. I zostaną za to wynagrodzeni.

Ustawa zaproponowana przez Jarosława Sachajkę, posła z klubu Kukiz’15, wsparta przez Konfederację i PiS przeszła z komisji do Sejmu jak burza. Było to proste, bo ani nie skonsultowano jej ze środowiskami ekspertów, ani nie dopuszczono do wysłuchania publicznego. Wiceminister kultury Jarosław Sellin mówił, że trzeba zapanować nad stale powiększającą się rzeszą „pasjonatów historii”, więc jego resort z „życzliwością patrzy na tę ustawę”. To i my się jej przyjrzyjmy.

Liczyły się głosy (nienaukowe)

W Polsce wszystkie zabytki archeologiczne ukryte w ziemi i w wodzie należą do Skarbu Państwa. Od początku obowiązywania przepisów o ochronie zabytków, czyli od 1918 r., ich poszukiwanie wymagało uzyskania pozwolenia Wojewódzkiego Urzędu Konserwacji Zabytków (WUKZ). Urzędnik wydawał je na określony czas i obszar – z wyłączeniem miejsc chronionych prawem (np. stanowisk archeologicznych). Tyle że do tych zasad stosowała się garstka. Do urzędów zaczęło spływać więcej próśb o pozwolenia dopiero wtedy, gdy w 2018 r. do ustawy wprowadzono artykuł 109c, który poszukiwania bez pozwolenia uznawał za przestępstwo. Procedura i wizja kary ciążyły zrzeszonym w Polskim Związku Eksploratorów (PZE) poszukiwaczom, więc Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN) zainicjowało dialog, aby wypracować przepisy kompleksowo regulujące tę materię.

Dyrektorka Narodowego Instytutu Dziedzictwa (NID), prof. Katarzyna Zalasińska, w trudnych debatach z Radą ds. Dziedzictwa Archeologicznego ręczyła za poszukiwaczy. Pożałowała tego jednak, gdy w 2021 r. PZE zrealizował filmik „Ciemna strona archeobiznesu”. Szkalował on archeologów oraz konserwatorów i prezentował wyssane z palca teorie. „Choć przekonywałam, że poszukiwacze nie są od rozwiązywania problemów polskiej archeologii, a budowanie konfliktu nie przybliży do załatwienia sprawy, wrzucono go do sieci” – pisze prof. Zalasińska na Facebooku.

Rozmowy przerwano, a wtedy poszukiwacze obeszli gremia naukowe i znaleźli dojście do polityków. Musieli zrobić na nich wrażenie wizją szlachetnej i patriotycznej pasji oraz chęcią chronienia dziedzictwa narodowego, które – rzekomo nie interesując archeologów – niszczeje w ziemi. PiS postanowił przepychać ustawę najwyraźniej także po to, by przed wyborami przypodobać się konfederatom i kukizowcom. Po cichu może również liczą na głosy ponoć 250 tys. poszukiwaczy (jest to jednak liczba mocno przesadzona; tyle osób może i ma w domach wykrywacze, ale aktywnie je wykorzystuje pewnie ok. 25 tys.). Politycy przepchnęli więc legislacyjnego bubla, który „nie rozwiąże żadnych problemów, tylko stworzy nowe” – pisze
prof. Zalasińska.

Ma być kontrola (bez urzędników)

Od 1 maja 2024 r. każdy poszukiwacz, który chce chodzić z wykrywaczem metali, będzie musiał ściągnąć specjalną aplikację, a w niej podać swoje dane z dowodu lub paszportu oraz obszar, na którym zamierza prowadzić poszukiwania. I automatycznie (będzie to jedyna aplikacja w naszym państwie do załatwiania spraw urzędowych bez udziału urzędnika) dostanie pozwolenie oraz informację, gdzie nie wolno mu chodzić.

Pomysł może wydawać się generalnie dobry, bo pozwala na rejestrowanie poszukiwań. Niestety, aplikacja nie sprawdzi się jako narzędzie do ścigania złodziei, bo wgląd do zgromadzonych w niej danych mają mieć tylko konserwatorzy. – Jeśli policjant lub leśnik zechce sprawdzić, czy spotkane osoby z wykrywaczami działają legalnie, będzie musiał zadzwonić do WUKZ – tłumaczy prof. Maciej Trzciński, prawnik i kierownik Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu. – Ale urzędnicy pracują tylko w dni powszednie i tylko do godz. 16. Co z weekendami, popołudniami i nocami? Czy organy ścigania będą konfiskować sprzęt, pakować poszukiwaczy do radiowozów i potem zdalnie procedować, czy po prostu puszczą ich do domów, bo za dużo z tym zachodu, a szkodliwość czynu niewielka?

Kolejną dużą zmianą są nagrody. Dotychczas wyróżniano nimi tylko przypadkowych znalazców – za ich obywatelską postawę. Teraz będą się po nie mogli zgłaszać korzystający z aplikacji poszukiwacze. Ilość nagród zwiększy się skokowo, co pociągnie za sobą koszty, bo chociaż najwyższa nagroda – która nie może przekroczyć 25-krotności średniej pensji krajowej – nie będzie częsta, to koszt każdej wyceny artefaktu wynosi 700 zł.

Jednak największe wydatki będą się wiązały z tym, by nowa ustawa w ogóle zadziałała. Bo rozbudowa służb konserwatorskich (czyli zatrudnienie co najmniej 40 osób do obsługi aplikacji w WUKZ-ach, zbudowanie magazynów na zabytki i konserwacja artefaktów) pociągnie za sobą – jak szacuje MKiDN – w perspektywie 10 lat wydatki na poziomie pół miliarda.

W służbach konserwatorskich pracuje zbyt mało osób, by móc działać zgodnie z nowymi wytycznymi. Na przykład do oględzin stanowiska musi dojść w ciągu 5 dni od zgłoszenia. Jeśli w teren wyjdą tabuny poszukiwaczy i zaczną zgłaszać znaleziska, nie ma mowy, by dało sobie z tym radę nawet stu zatrudnionych w WUKZ archeo­logów. Już teraz do konkursów na inspektorów nie ma chętnych, więc skąd wziąć osoby nieobawiające się tej stresującej, nieszanowanej i źle płatnej pracy, wykonywanej w dodatku na zasadach narzuconych przez poszukiwaczy? Paradoks chce, że tym odpowiednikom Panów Samochodzików brakuje nawet służbowych samochodów.

Istotna będzie uczciwość (deklarowana)

Co prawda nadal „kto niszczy lub uszkadza zabytek, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8” (art. 108), ale na całej reszcie ustawy wszystkie instytucje i gremia naukowe archeologów, muzealników i konserwatorów nie zostawiły suchej nitki. Podkreślają, że naraża dziedzictwo i jest niezgodna z art. 5 konstytucji oraz z ratyfikowanymi przez Polskę międzynarodowymi konwencjami – maltańską z 1995 r. i z Faro z 2005 r.

Ustawa w proponowanej formie pozwala prowadzić poszukiwania 10 m od granic zabytków nieruchomych i stanowisk archeologicznych, co ma wskazywać aplikacja. Jest to fikcja, bo wyznaczenie zasięgu większości znajdujących się w ziemi obiektów – pradziejowych osad, pól bitew czy cmentarzysk – jest niemożliwe. Co więcej, chociaż ewidencja – w której znajduje się 660 625 chronionych prawem miejsc – jest stale uzupełniana, nie uwzględnia jeszcze tysięcy nowych stanowisk, np. namierzonych w lasach przez LIDAR.

Zgodnie z nowymi przepisami poszukiwacz powinien wstrzymać prace i powiadomić służby konserwatorskie, jeśli na obszarze 100 m kw. znajdzie 3 zabytki świadczące, że mógł trafić na stanowisko. Czy to zrobi oraz czy będzie się trzymał wyznaczonych granic obszarów, zależy od jego uczciwości.

Kolejnym problemem związanym z aplikacją jest to, że jej nie ma. Zgodnie z zapowiedziami powinna zacząć działać za 9 miesięcy. Jeśli jednak nie powstanie albo będzie szwankować, jak chronić zabytki po 1 maja 2024 r.? Łatwo sobie wyobrazić prawny chaos, który umożliwi niekontrolowaną eksplorację bez żadnych sankcji.

Można też sobie zadać pytanie, czy nowa ustawa w ogóle zachęci poszukiwaczy do rejestrowania się – czy nie wygra chęć posiadania lub spieniężenia przedmiotu po lepszej cenie? Może skończy się tym, że z apki korzystać będą tylko ci nieliczni pasjonaci, którym naprawdę zależy na opowieści stojącej za zabytkiem i którzy już wcześniej występowali o pisemne pozwolenia.

Specjaliści wieszczą, że ten prawny potworek sprawi, iż teraz więcej osób pójdzie w las. Ponadto przy tak liberalnym prawie może się rozwijać turystyka archeologiczna, więc żartują, żeby może od razu zrobić angielskojęzyczną wersję apki dla zagranicznych gości.

Kopanie to ostateczność (dla profesjonalistów)

Niewtajemniczonym nie jest łatwo zrozumieć, na czym polega trwający od lat spór między poszukiwaczami a archeologami i dlaczego nie da się go rozwiązać jedną apką. Tak naprawdę chodzi o pryncypia. Podczas gdy poszukiwaczy interesuje przedmiot i jego pozyskiwanie, przygoda i podniecenie, archeolodzy chcą zbadać cały obiekt z jego strukturami i nawarstwieniami, w których przedmioty są tylko elementem. Co więcej, chcą oni dbać, by dziedzictwo kulturowe przekazać kolejnym pokoleniom w stanie niepogorszonym, czyli niepozbawionym informacji naukowej, tkwiącej właśnie w nawarstwieniach – ale te uszkadza wyjmowanie z nich zabytków.

Owszem są wyjątki – jak przedmioty już wyrwane z ziemi, a więc z kontekstu kulturowego, poprzez np. głęboką orkę, oraz skarby zgubione lub intencjonalnie zakopane poza grobami i osadami (najczęściej monety lub biżuteria). W krajach anglosaskich wiele z odkrytych przez poszukiwaczy obiektów należy do tej drugiej kategorii. W dodatku tamtejsze służby stać na to, by od razu prowadzić badania przypadkowo znalezionego stanowiska. Polskie nie mają takich środków. Dlatego – wbrew temu co twierdzą poszukiwacze – i te zabytki najlepiej zostawić w ziemi. Przynajmniej do czasu, gdy nie zagraża im jakaś inwestycja (np. autostrada), bo wtedy już musi wkroczyć specjalista.

Najważniejszym argumentem przeciwko prowadzonym przez poszukiwaczy eksploracjom jest rozwijająca się w ekspresowym tempie nauka. Dziś jest standardem, że badacze wysyłają próbki do laboratoriów – by zbadać DNA, wydatować, znaleźć na powierzchniach ślady różnych substancji. Coraz rzadziej w ogóle trzeba rozkopywać stanowiska, bo badania geofizyczne pozwalają rekonstruować podziemne struktury. W przyszłości technologie będą jeszcze doskonalsze i może uda się badać nawet pojedyncze zabytki bez wyjmowania ich z ziemi. Dlatego badacze, jeśli nie muszą, wolą w ogóle nie ruszać zabytków, a ich naukową ciekawość często zaspokajają małe wykopy sondażowe.

W opiece nad zabytkami działa taka sama zasada jak w medycynie: przede wszystkim nie szkodzić. Przy czym archeolodzy są jak chirurdzy, którzy wykonują zabieg w ostateczności. Nowa ustawa oddaje nasze dziedzictwo w ręce amatorów, którzy będą kopać bez planu, powodu i umiaru – mówi dyrektorka Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów dr Paulina Florjanowicz. Archeologia to nauka niszcząca – gdy rozkopiemy grób i źle go zbadamy lub nie zadokumentujemy, nigdy nie będzie można zrobić tego ponownie, poprawnie.

Polska to nie Anglia (niestety)

Nie do końca jest prawdą, że wszelkie metalowe przedmioty niszczeją w glebie, więc należy je jak najszybciej wyciągnąć, jak twierdzą poszukiwacze. W rzeczywistości wiele zależy od metalu i rodzaju gleby. Poza tym polscy detektoryści lubią powoływać się na prawo w Anglii i Walii, zapominając przy tym, że tam od średniowiecza własność prywatna stoi nad dobrem publicznym. To dlatego państwo odkupuje najwartościowsze obiekty (ustawa Treasure Act) od detektorystów, ale ci muszą się podzielić pieniędzmi z właścicielami ziemi, na której je znaleźli.

Anglicy są przyzwyczajeni do tego systemu, więc zgłaszają większość znalezisk, które trafiają do ogólnodostępnego Portable Antiquities Scheme, ale jednocześnie muszą się liczyć z poważnymi konsekwencjami, jeśli doprowadzą do zniszczeń: jest to przestępstwo karane wyrokiem 8 lat więzienia. – Mimo to nie wszyscy brytyjscy archeolodzy uważają ten system za doskonały. Po pierwsze, kosztuje on sporo skarb państwa i samorządy. Po drugie, ponieważ zabytki zostają w większości w rękach znalazców, nie są konserwowane. A po trzecie, system nie jest szczelny, czego dowodzą nielegalnie pozyskiwane „fanty” na eBayu – mówi Paul Barford, brytyjsko-polski archeolog. – Pomysłodawcy nowej ustawy w Polsce powinni to wszystko wiedzieć i skonsultować się z Brytyjczykami, by uniknąć ich błędów. Nie zrobili tego.

Paradoksalne jest, że w Polsce archeologię traktuje się poważnie, jako ważne źródło wiedzy, w muzeach martyrologicznych i dotyczących Zagłady. Ale zabytki z epok wcześniejszych, pradziejowych, są często lekceważone. W Europie uważa się je za pełnoprawną i ważną część dziedzictwa – mówi dr Florjanowicz. Dla poszukiwaczy archeologia jest gdzieś w tle, bo ich zainteresowanie w olbrzymiej mierze koncentruje się na militariach, zwłaszcza tych nowożytnych. Dlatego tak bardzo zagrożone są przeczesywane przez nich pola nowożytnych bitew, mogiły żołnierzy czy miejsca zagłady – co ustawodawcy akurat starali się zauważyć, wpisując te miejsca do nowej ustawy.

Do skupienia opinii publicznej na metalowych obiektach przyczynia się popkultura i media, które niezmiennie konserwują XIX-wieczną, inwazyjną wizję archeologii (detektor jest np. głównym gadżetem w polsatowskim serialu „Poszukiwacze historii”, a jeśli informuje się o odkryciach, to głównie o wydłubanych przez detektorystów mieczach lub monetach). Trudno się więc dziwić, że panuje powszechne przyzwolenie na to „nieszkodliwe” hobby. I zapewne rację ma minister Sellin, że trudno ten żywioł zatrzymać. – Jedyną nadzieją jest edukacja. Państwo powinno wydać porządne pieniądze na uczenie od podstawówki, czym jest dziedzictwo, bo to niewiedza sprawia, że gros społeczeństwa zupełnie nie rozumie, o co nam chodzi, i daje się przekonać argumentom poszukiwaczy – mówi prof. Trzciński.

Paulowi Barfordowi marzy się, by chodzenie z wykrywaczem skończyło się jak moda na noszenie futer, ale wygląda na to, że ten trend przyjdzie do nas z dużym opóźnieniem albo wcale. Niewykluczone, że wymusi go dopiero rzeczywistość. Intensywna działalność poszukiwaczy doprowadzi w końcu do tego, że z naszej ziemi znikną wszystkie metalowe artefakty. Po epoce brązu i żelaza – która trwa do dziś – pozostaną same kości, kamienie i ceramika.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną